31 lip 2014

Volcano hike in a rain forest and Costa Rica's beautiful coastline.

Niedługo po tym jak przekroczyliśmy granicę z Nicaraguą, rzuciło nam się w oczy jak zielono zrobiło się dookoła. Niewielka różnica odległości, bardzo podobny klimat, a jednak otoczenie przypominało bardziej Nową Zelandię niż Meksyk.
Podróż we dwójkę zrobiła się trochę bardziej rozleniwiona niż w pojedynkę, wszelkie sprawy organizacyjne zaczęły przychodzić z większą trudnością przez co w pewnym momencie pokonanie 200km z jednego miejsca do drugiego zajęło nam trzy dni i musieliśmy pominąć jedną z większych atrakcji Kostaryki, park Monteverde i zaprzestać na La Fortunie i okolicach. Był to czas ostatniego meczu Kostaryki z Holandią i wyjątkowo fajnie było przeżywać emocje razem z Ticos, dla których każdy mecz był świętem narodowym. Znajomi, którzy byli w Kostaryce przy okazji pierwszych meczów opowiadali mi, że po wygranych, w barach alkohol lał się za darmo, a niektóre sklepy obniżały na drugi dzień ceny o 50%. Z kolei powrót drużyny do kraju urósł do rangi święta narodowego. Pracownicy państwowi w stolicy dostali pół dnia wolnego, a stacje telewizyjne przez cały dzień transmitowały fetę na cześć drużyny.

Chociaż dojazd do La Fortuny trwał o dwa dni za długo, wrażenia z dżungli zapamiętam na długo. Plan wejścia na wulkan Cerro Chato przypadł na deszczowy dzień, ale nie mieliśmy czasu, żeby przełożyć wycieczkę na kiedy indziej. W momencie kiedy zaczęliśmy wspinaczkę niebo było tylko zachmurzone, ale szybko przyszło oberwanie chmury i po 10min później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Ścieżką płynął potok, w butach mieliśmy jezioro i tak pozostało aż do powrotu. Nigdy nie zmokłam tak bardzo, ale jednocześnie wejście i zejście sprawiło mi wyjątkowo dużo frajdy. Korzenie, kałuże, trochę błota i ten niesamowity zamglony las deszczowy dookoła sprawiał wrażenie bycia na planie Jurrasic Park. Na szczycie w kraterze wulkanu czekało nas jezioro oraz widok na pobliski wulkan Arenal, ale przez deszcz i mgłę musieliśmy polegać na własnej wyobraźni.

Kilka dni później Benjamin miał powrót do domu, a ja udałam się nad ocean do Santa Teresa, jednej z popularnych surferskich miejscowości w tych stronach. Poza surfingiem i oglądaniem ostatnich meczów mundialu nie było tam za wiele do roboty, więc każdy dzień wyglądał podobnie. Skupiłam się na korzystaniu z ostatnich fal przed sprzedaniem deski i obmyślaniu planu wcześniejszego powrotu do Europy i zrobienia niespodzianki Benjaminowi, o czym napiszę w kolejnym poście.
W bliskiej przyszłości pojawią się też zapewne na blogu podsumowania mojej podróży po Ameryce Centralnej.

Untitled Jezioro Arenal. Untitled Untitled W jednym z małych miasteczek w których nocowaliśmy znajdowała się niemiecka piekarnia założona przez Niemca, który wyemigrował do Kostaryki pod koniec lat 80tych. Ceny dorównywały europejskim, ale spróbowaliśmy tam ślimaka z orzechami. Untitled Ćwierćfinał Kostaryka- Holandia. Wśród lokalnych kibiców znalazło się kilku Holendrów w pomarańczowych koszulkach.
Untitled Całe szczęście, że na deszczową wspinaczkę nie zabrałam aparatu, bo pewnie wróciłabym z przemoczonym i uszkodzonym sprzętem. Benjamin wyciągnął swój tylko dwa razy i musieliśmy być ostrożni, bo nie mieliśmy ze sobą nic suchego, a nawet futerał zaczął przemakać w plastikowej torbie w plecaku. Untitled Untitled Nie mieliśmy szczęścia, w słoneczne dni jezioro wygląda zupełnie inaczej.
Untitled Mocniej zmoknąć już nie mogliśmy, dlatego pływać poszliśmy w ubraniach, a Benjamin też w butach.


Untitled
Plaże w okolicach Santa Teresa były jednymi z piękniejszych jakie widziałam. Zieleń wzdłuż plaży była gęsta i soczysta jak nigdzie indziej.Untitled Mój hostel znajdował kilka minut od plaży, dojście do niej wymagało przejścia przez park. Z rana światło przebijało przez drzewa i miejsce to wyglądało szczególnie magicznie.Untitled Untitled Untitled Untitled Bar przy plaży.Untitled Untitled Dopiero podczas tej podróży naprawdę doceniłam jak cudownym wynalazkiem jest hamak. Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Któregoś poranka podczas surfingu zauważyłam na plaży stado koni i nikogo, kto by je doglądał. Kilka dni później przy okazji robienia zdjęć napotkałam je ponownie, najpierw chowające się w cieniu drzew, a potem galopujące po plaży.Untitled Untitled Untitled Leżące na ziemi kokosy sprawiają, że żałuje się nie posiadanie maczety.  Untitled Untitled Santa Teresa to ciągnąca się przy głównej ulicy przez kilka kilometrów wioska, ale jest na tyle popularną surferską miejscówką, że można tu znaleźć sporo międzynarodowych kuchni. Zresztą Kostaryka to kierunek znacznie częściej obierany przez turystów z Zachodu niż reszta Ameryki Centralnej, co dało się zauważyć.Untitled Ta piekarnia równie dobrze mogłaby się znaleźć w Nowym Jorku i ceny też nie były wcale niższe.

23 lip 2014

O plażowej rzeczywistości.

Z sześciu miesięcy podróży, większość czasu spędziłam żyjąc przy plaży i powiedzieć mogę jedno – każdy choć raz w życiu powinien zamieszkać w podobnych warunkach, wygrzać się za wszystkie czasy, nacieszyć niebieskim niebem i zobaczyć co to znaczy kąpać się o wschodzie słońca w oceanie. Należy się to zwłaszcza nam, ludziom, którzy przez pół życia chodzą ze spuszczoną głową, bo pada na nią deszcz, śnieg, albo w twarz wieje zimny wiatr.
Zanim jeszcze opuściłam Kostarykę, spisałam to, co przyszło mi do głowy i zebrałam 12 punktów charakterystycznych dla życia przy plaży.


1. SPF100
W Puerto Escondido miałam w pewnym momencie tyle kremów do opalania, że mogłam otworzyć sklep. Przywiozłam kilka ze sobą, Marcin dowiózł mi następne i jezcze hostelowi goście często zostawiali własne za sobą. Przez cały mój pobyt w Ameryce Centralnej używałam filtra 30 lub 50 i nawet z 50tką na twarzy, po kilku godzinach surfingu w mocnym słońcu zdarzało mi się mieć wieczorem zaróżowioną twarz. Na szczęście poza jedną wpadką, ani razu nie spaliłam się na czerwono, do stopnia, żeby każde dotknięcie skóry bolało, a potem schodziła skóra. Co więcej, nigdy wcześniej nie dorobiłam się tak ładnej opalenizny – równomiernej, o bardzo ładnym odcieniu. Do tego nie męczyłam się leżeniem plackiem na plaży, pływanie na desce zdecydowanie wystarczyło.

Untitled

2. W co ja mam się ubrać
Jedną z największych zalet plażowego styly życia była ilość niezbędnych ubrań. Lista "must have" wygląda mniej więcej tak:
- bikini
- japonki
- okulary przeciwsłoneczne
- kilka t-shirtów i topów
- szorty/ spódniczki
- zwiewna sukienka
Przez pół roku nie chodziłam na zakupy i radziłam sobie znakomicie. Żałowałam co najwyżej, że miałam tylko jedną sukienkę, bo na szorty było w większości przypadków za gorąco. Szczególnie doceniałam też to, że przez kilka miesięcy nie musiałam nosić butów ani skarpet.

3. La cucaracha
Szczerze mówiąc spodziewałam się, że będę widywać w tych stronach więcej przerażających insektów. Owszem, zdarzyło mi się pomylić motyla z nietoperzem, a karaluchy potrafią mieć czasem rozmiar chomika, ale wcale nie widywałam ich tak często, jak mogłoby się wydawać. Natomiast chyba najgorsze 5 sekund tej podróży to gwałtowne przebudzenie się którejś nocy, bo na mojej twarzy wylądował karaluch. Podniosłam się i machnęłam ręką tak gwałtownie, że kiedy zapaliłam światło, insekt leżał już na łożku w kilku częściach. Innym razem znaleźliśmy w naszym domku skorpiona, choć ten mnie nie obrzydził, a zainteresował.

Untitled

4. Po bułki bez butów
Nigdy nie przeszłam na boso tyle, ile w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Czasami z wyboru, bo przyjemnie jest doświadczyć na stopie każdy krok, a czasem z jego braku (w zeszłym tygodniu zwinięto mi z plaży drugą i ostatnią parę japonek). Chodząc czasem po sklepach na bosaka zastanawiam się jaką reakcję wywołałabym robiąc to samo w naszym świecie. Tam nie przyciągałam niczyjej uwagi, tutaj byłoby to dość dziwne.
Mojej kumpeli pracującej w Osa Mariposa, Jade, nie widziałam w butach ani razu przez 2.5 miesiąca mieszkania z nią. Boso chodziła absolutnie wszędzie, pracowała, jeździła na skuterze, boso chodziła też na imprezy. Chodzenie na boso potrafi być też okrutnie bolesne – zdarzyło mi się kilka razy iść surfować w południe bez japonek, a kiedy wracałam, piasek i ziemia były już tak rozgrzane, że nawet biegnąc miałam ochotę wyć z bólu.

5. A kiedy kończy się dzień
Na co dzień nie przykłada się wagi do zachodów słońca, często zresztą ostatnie promienie znikają niezauważanie za miejskimi budynkami i tylko czasem, kiedy niebo rozświetla się w odcieniach pomarańczy i czerwieni spoglądamy w górę.
W tamtych stronach oglądanie zachodu słońca było jednym z nieodłącznych elementów dnia. Spędzając wieczory w Puerto Escondido regularnie widywałam te same osoby, dla których żegnanie dnia na plaży było jak rytułał. Rodziny z dziećmi, człowiek wyprowadzający psy, uprawiący jogging kobiety i mężczyźni. Jeszcze zanim zaczęłam pracować starałam się nie pomijać żadnego zachodu słońca, bo wiedziałam, że któregoś dnia mocno za tym zatęsknię.

Untitled  

6. Po co komu ciepła woda w kranie
Przez pięć miesięcy w Ameryce Centralnej ciepłej wody w kranie doświadczyłam kilka razy i ani razu nie zdarzyło mi się za nią tęsknić. Może czasem podczas zmywania obtłuszczonej patelni w Osie Mariposie, ale jakoś sobie radziłam. To samo z praniem, przez pół roku prałam ręcznie bez ciepłej wody i aż dziwie się, że większość moich ubrań z podróży nadal nadaje się do noszenia.
W świecie bez klimatyzacji, prysznic był jedną z niewielu okazji do ochłodzenia się. Pamiętam, że pewnego razu biorąc prysznic w naszym hostelu miałam ochotę rozpłakać się tylko dlatego, że woda była znacznie cieplejsza niż zwykle, a ja po powrocie z surfingu marzyłam jedynie o lodowatym strumieniu.

7. Forma i figura
Plażowy styl życia wymaga ciągłego pokazywania ciała, co akurat bardzo działa na motywację. O ile pod grubym swetrem i zimowym płaszczem schować można wiele, bikini nie zakrywa prawie nic. Za każdym razem kiedy podczas tej podróży oddalałam się od wybrzeża – niebierałam wagi, a kiedy wracałam nad ocean – chudłam (i żałowałam swojej wcześniejszej niekonsekwencji). W moim przypadku ocean oznacza surfing, któremu w miarę możliwości poświęcałam kilka godzin dziennie, a zanim zaczęłam surfować, każdy poranek rozpoczynałam od biegania/ćwiczeń na plaży. Zazwyczaj mam na początku mocne opory przed pokazaniem się w stroju, ale w plażowy stylu życia bikini szybko staje się podstawowym ubiorem, dookoła rozebrani są wszyscy i z czasem człowiek zaczyna się czuć ze sobą dobrze. Nie zawsze byłam zadowolona ze swojego wyglądu i wagi w tej podróży, ale były też momenty, w których czułam w swoim ciele najlepiej od lat.

Untitled

8. Rekord świata w myciu się
Prysznic zimą biorę prawie za karę – może dlatego, że nie miałam w życiu szczęścia do ciepłych pomieszczeń i gorącą wody. Czasami wyznaję więc zasadę "częste mycie skraca życie", ale nie w klimacie, w którym przyszło mi spędzić ostatnie pół roku. Tam dzień bez prysznica byłby po prostu nie do zniesienia. Najczęściej nie kończyło się zresztą na jednym, a dwóch. W teorii byłam więc czystsza niż kiedykolwiek wcześniej, w praktyce litry wylewanego potu mimo wszystko pozwoliły mi poznać nowe, przerażające odsłony jego woni. Nie polecam.

9. Siesta przez całą dobę
Normalne funkcjonowanie przez większość dnia nie jest w tym klimacie możliwe. Może byłoby, gdyby klimatyzacja była na porządku dziennym, ale nie jest. Najlepiej wstać niedługo po wschodzie słońca i skorzystać z uroków pierwszych trzech godzin dnia zanim słońce niemiłosiernie zacznie grzać, zamieni popołudnie w piekło i dopiero późny wieczór pozwoli na nowo odetchnąć.
Cieżko wyobrazić sobie pracę na pełnych obrotach w tych warunkach. Pewnie też dlatego zmiany gotowania kolacji były dla mnie tak wykańczające – krzątanie się po kilka godzin w kuchni to jedno, ale gotowanie w temperaturze +35'C to już inny poziom trudności.
Ktoś zapytał mnie czy do tej temperatury można się przyzwyczaić. W pierwszej chwili wydawało mi się, że tak, ale szybko zmieniłam zdanie. Można przyzwyczaić się trochę do tego, że ciągle jest ci gorąco, ale ciało wcale nie znosi lepiej upałów. Nawet znajomi Meksykańczycy każdego dnia powtarzali "Aiii Ulaaa, jak gorącooo!!", choć teoretycznie powinni być z tą temperaturą oswojeni.

Untitled  

10. Piasek w łóżku, piasek pod łóżkiem
Codzienne wizyty na plaży wiążą się z tym, że po czasie piasek znajdujesz wszędzie. Nie da się go uniknąć w łóżku, wyjątkowo irytuje w torbie czy plecaku przyklejając się do innych rzeczy. Bzu w ładny sposób określała go panierką, ale nawet kulinarne skojarzenie nie pomagało w uczuciu większej sympatii do piasku, który zapewne przywiozłam niechcący ze sobą w plecaku.

11. Mango sprzed domu sąsiada, limonka z ulicy
Pięknie było móc jeść egzotyczne owoce prosto drzewa. W sezonie na mango było ich tyle, że ludzie w okolicy wyrzucali owoce na kupkę śmieci przed domem. Wtedy wkraczałam ja, a potem powstawał sernik mango na zimno, który w Puerto Escondido wspominany jest przez niektórych do dzisiaj. Innym razem zabrakło nam w barze limonek, poszliśmy je zerwać z drzewa rosnącego obok hostelu. Nie wspominam już o wodzie kokosowej i miąższu, które uwielbiałam za to, że z jednego owoca miałam orzeźwiający napój i pożywną przekąskę.

Untitled

12. Nie do rozczesania
W kontakcie ze wodą morską włosy stają się sztywne, nawet do tego stopnia, że po rozpuszczeniu kitki potrafią zostać w tym samym ułożeniu. Bardzo trudno je rozczesać, są posklejanie i... podobają mi się dziesięć razy bardziej od tego, co mam na głowie normalnie. Nigdy nie farbowałam włosów i zawsze chciałam, żeby latem rozjaśniły się prawie do stopnia bycia ciemną blondynką. Niestety nie urodziłam się z jasnymi włosami które z czasem zciemniały, nie doświadczyłam też nigdy latem wystarczającej ilości słońca. Udało mi się to prawie w Ameryce Centralnej. Morska woda + słońce przez kilka miesięcy sprawiły, że na głowie miałam blond pasemka. Już cieszyłam się, że wrócę do domu blondynką, ale jak zawsze, w pewnym momencie moje włosy zaczynają się łamać i stają się niemożliwe do rozczesania nawet grabiami więc musiałam je podciąć w Nicaragui. Te najjaśniejsze, najładniejsze (czyt. najbardziej zniszczone) kosmyki trafiły do kosza, ale mimo wszystko wróciłam do Europy z jaśniejszymi włosami niż wyjechałam.

13 lip 2014

Santa Teresa's sunset sound.

Chyba nic nie przywodzi lepiej na myśl wspomnień z miejsc niż muzyka, która towarzyszyła najlepszym momentom podróży. Są kawałki, które do dzisiaj przypominają mi jedno konkretne miejsce, inne zlały się z kilkoma wyjazdami. Czasami też najwięcej wspomnień wywołują piosenki zupełnie nie w moim guście, ale były wszędzie granym hitem i nie da się nie uśmiechnąć słysząc je ponownie z zupełnie innej okoliczności.

O zakupie przenośnego głośnika myślałam od dłuższego czasu, ale dopiero odwiedziny Marcina w Puerto Escondido sprawiły, że szczególnie doceniłam to urządzenie. Wspólne wieczory na dachu hostelu albo na plaży i muzyka w tle, która bez głośnika nie przebiłaby szumu oceanu.
Pewnie jeszcze trochę zwlekałabym z zakupem, gdyby nie odezwała się do mnie  niedawno marka Philips z propozycją wzięcia udziału w wakacyjnej kampanii.
Głośnik Philips BR1X odebrałam w Kostaryce. Połączenie go z moim zbiorem muzyki wymagało jedynie włączenia bluetooth w iPhonie. Posiada dwa ustawienia dźwięku, do słuchania muzyki wewnątrz i na zewnątrz, z dobrej jakości basami i zwiększoną mocą/ głośnością w drugiej opcji.  Przydatny towarzysz końcówki mojej podróży po Ameryce Centralnej!

Głośnik Philips BR1X dostępny w różnych kolorach znajdziecie w sklepie Answer.com

Poniższe zdjęcia zrobiłam z Charlotte z Holandii, którą poznałam na ulicy w drodze do hostelu. Pół godziny później oglądałyśmy już razem półfinał Holandia-Argentyna, a następnego dnia przeniosła się do mojego hostelu i razem chodzimy wieczorami na plażę zachwycać się tutejszymi kolorami nieba.
 
Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled

10 lip 2014

Playa Maderas.

Po Ometepe Island przyszła pora na ostatni przystanek w Nicaragui, San Juan del Sur i okolice. Po kilku dniach w backpackerskim miasteczku byliśmy znowu gotowi na odcięcie się od świata. Zrobiliśmy zakupy spożywcze na kilka dni, bo wiedzieliśmy, że w Playa Maderas sklepów praktycznie brak, a kilka isteniających barów i restauracji serwuje dania w niedorzecznie wysokich cenach. Niektórzy decydują się na nocowanie w San Juan del Sur i dzienne wypady na surfing, ale transport też kosztuje znacznie więcej niż powinien więc na dobrą sprawę żadna opcja nie jest idealna.
Po dotarciu na miejsce spytaliśmy o hostel Matilda's – 10-15min spacerem po plaży – powiedziano nam w barze.
Dźwiganie plecaków i deski z miękkim piaskiem pod stopami to koszmar, jeszcze gorzej, kiedy musisz z całym dobytkiem skakać ze skały na skałę. W końcu w oddali było widać jakąś chatkę i obojętnie czy było to Matilda's czy nie, wiedziałam, że rzucę wszystko na ziemię i padnę twarzą w piach.
Trafiliśmy dobrze i na pięć dni zamieszkaliśmy na plaży.
– Zdajesz sobie sprawę z tego gdzie jesteśmy? Gdybyśmy dotarli tutaj prostoz Europy, w środku zimy, oszalelibyśmy ze szczęścia – powiedziałam do Benjamina, krótko po tym jak odstawiliśmy plecaki i otarliśmy z czoła pot.
Prawdą jest, że po długim czasie w podróży reakcje na nowe miejsca słabną, przestaje się doceniać pewne doświadczenia, bo to codzienność, a nie tygodniowy urlop. Dużo ciężej o szklanki w oczach albo ciary na całym ciele. Nie mówię, że nie docenialiśmy Maderas, każdego dnia przypominaliśmy sobie o pięknie tego miejsca, ale chciałabym je odczuć na świeżo, zmęczona zimnem i szarością świata, który czeka na mój powrót.

Poza bliskością oceanu i wyjątkowym spokojem, Playa Maderas pokochałam też za fale. Było to chyba najłatwiejsze miejsce do surfowania w jakim byłam do tej pory. Znalazłam kawałek oceanu którym nie musiałam dzielić się z nikim, złapałam mnóstwo fal i czułam, że po kilku dniach moje umiejętności wskoczyły na wyższy poziom. Benjamin pływał razem ze mną, wypożyczył deskę i łapał swoje pierwsze fale, stosując się do moich rad lub nie, ale tak czy inaczej było wesoło, surfing we dwójkę sprawiał jeszcze więcej radości.

Chciałabym za kilka lat wrócić do Maderas. Nicaragua staje się coraz popularniejszym kierunkiem, przyjeżdża tu coraz więcej turystów, surferów i oblicze tego kraju, zwłaszcza wybrzeże będzie zmieniać się pewnie w coraz szybszym tempie. Mam nadzieję, że zdążę zanim ta okolica zmieni się nie do poznania.

Untitled Moje wyobrażenie o tym co będę głównie jadła nad oceanem w Ameryca Centralnej trochę minęło się z rzeczywistością. Liczyłam na szeroki dostęp do niedrogich ryb i owoców morza, a rzadko kiedy w ogóle je widywałam. San Juan del Sur było pierwszym miejscem podczas całej podróży, gdzie zjedliśmy znakomicie przyrządzone i bardzo tanie ryby i owoce morza. Restaurację poleciła nam znajoma, znajdowała się tuż przy naszym hostelu i tak ją polubiliśmy, że zjedliśmy tam chyba siedem razy. La Lancha forever in our hearts.Untitled Grillowane langusty, ośmiornice, lucjan czerwony podane z ryżem, sałatką i flytkami z platanów nie kosztowały więcej niż 14-20zł. No i duża porcja ceviche za 8zł. Nagle zaczęliśmy wszystko przeliczać na ceviche. Przykładowo:
– Kupujemy sok? – No nie wiem, w La Lancha masz już za to prawie ceviche... Untitled
Nienajgorsze miejsce na spędzenie pięciu dni, prawda? Matilda's stąd nawet nie widać, ale hostel znajdował się kawałek dalej od jedynej widocznej na focie chatki.
Untitled
Taki bagaż ciągam ze soba od maja. Możecie mi wierzyć na słowo, że nie jest łatwo.
UntitledCzasami jedzenie w restauracjach jest tak tanie, że nie opłaca się gotować. Sprawdziło się to w tej części świata już nie raz. W Playa Maderas nie mieliśmy jednak wyjścia, chociaż wcale nie mówię tego z żalem, bo każde gotowanie kończyło się bardzo pozytywnym rezultatem.
Untitled
Odkąd się poznaliśmy nie było chyba dnia, żebyśmy nie rozmawiali z Benjaminem o europejskim jedzeniu. On opowiadał mi o swoich ulubionych przysmakach z Austrii, pokazywał zdjęcia, ja wspominałam ulubione kęsy z różnych miejsc albo z bólem serca przypominałam sobie o owocach i warzywach jakie omijają mnie w domu. Poza tym nawet nie wiecie jak bardzo stęskniłam się za dobrymi serami. W Ameryce Centralnej każdy smakuje podobnie, a importowane są bardzo drogie. W jeden z pierwszych dni w domu planuję przedawkowanie sera. Untitled Prosta pasta z tuńczykiem i sosem + sałatka.Untitled Główne wejście do Matilda's, za nim plaża i ocean, a nocą kraby włamujące się na teren hostelu.
Untitled
Wejście na werandę blokował nam hamak. Life is hard.Untitled Untitled
Untitled
UntitledWidoki przed hostelem.
Untitled Tuż przy Matilda's znajdował się malutki bar z bardzo wysokimi cenami, ale dla tych, którzy nie lubią gotować była to jakaś opcja. Untitled Untitled Jeden z zachodów słońca.Untitled Untitled Bubba mieszkał w domku obok nas. Jest nauczycielem z Florydy, który do Maderas przyjeżdża regularnie od 10 lat i pamięta, kiedy ta okolica była jeszcze bardziej pusta.Untitled Jeden wieczór spędziliśmy przy ognisku na plaży, które rozpalili koledzy z Kanady i Nowej Zelandii podróżujący na motorach od Kanady. Były pianki marshmallows, krakersy i czekolada więc obowiązkowo zajadaliśmy się s'mores. Untitled
Powtórka zabawy z długim czasem naświetlania.