30 kwi 2011

“How strange this fear of death is... We are never frightened at a sunset.”

Tak jakby sam Nowy Jork nie miał wystarczająco dużo zalet, to jeszcze zachody słońca bywają tu przepiękne.
Byłam świadkiem kilku niezwykłych jesienią, z zimy pamiętam tylko jeden, a teraz wiosną, średnio raz na tydzień- dwa tygodnie niebo znowu zaczyna nabierać wieczorami pięknych barw.
Nic tylko siedzieć na dachu naszego dwudziestopiętrowego budynku i podziwiać...




P.S. Zdjęcia oczywiście nie były przerabiane;).

28 kwi 2011

Central Park in Spring.

Były zdjęcia z Central Parku jesienią, teraz dodaję wiosenne, a zima? Jak mogłam nie zapomnieć sfotografować park zimą?! Momentami był tak zaśnieżony, że nie było mowy o przebiciu się przez zaspy, to fakt, ale nawet teraz wiem, że mogłam się chociaż raz poświęcić. Nie potrafię powiedzieć czy zapomniałam, czy to wina zniechęcającej do wszystkiego zimy, ale jestem zawiedziona, bo taka okazja może się już nie powtórzyć...
Fotografie są sprzed dwóch tygodni (zrobione przy użyciu obiektywu 85mm) i tygodnia (fish eye). Byłam zaskoczona, że w ciągu 7dni tyle się zmieniło, więc na dzień dzisiejszy zdjęcia są jeszcze mniej aktualne;).






















27 kwi 2011

Haircut with bangs.

Niewiele mam za sobą poważniejszych zmian fryzury. Pamiętam skrócenie włosów po Pierwszej Komunii, ścięcie "na chłopaka", które było życiowym błędem, ale nigdy przedtem nie miałam grzywki. Fryzjerzy zawsze wmawiali mi, że nie nadaje się do moich włosów.
Nigdy też nie farbowałam ich (co najwyżej szamponem) i tak już chyba zostanie, dopóki nie zacznę siwieć.
Po kilku latach zapuszczania włosów i nijakiej fryzury chciałam w końcu coś zmienić, nie ruszając przy tym długości. Jestem zadowolona z efektu, ale zobaczymy jak będzie z układaniem i podcinaniem tej grzywki. Może niedlugo będę miała jej dość, chociaż i tak nie mam w głowie żadnej innej fryzury.
Tak w ogóle to grzywka, którą chciałam mieć była krótsza, o innym kształcie, ale fryzjer uznał, że nie sprawdzi się na moich włosach. Echh... Ile to razy szłam do fryzjera ze zdjęciem idealnej fryzury i nadzieją, że też tak będzę wyglądać? Mnóstwo. Niestety to nigdy nie działa;).




26 kwi 2011

The White House and Ben's Chili Bowl.

To już ostatni post z Waszyngtonu.
Miasto jest całkiem fajne i pewnie wrócę tam jeszcze, żeby zrobić to, czego nie udało mi się tym razem.
Centrum DC nie mogę chyba porównać do żadnego amerykańskiego miasta, które widziałam do tej pory. Ma w sobie coś europejskiego, brak w nim wysokich wieżowców, ale odległości przypominają, że to jednak USA. Przez dużą ilość budynków rządowych, pomników, muzeów nie zabrakło u mnie wrażenia sterylności i nudy, ale klimatyczne zakątki też można tam znaleźć.


Wiosną odbywa się w mieście Festiwal Kwitnących Wiśni, na które spóźniłam się kilka tygodni. Wiśnie już przekwitły, ale niektóre drzewa jeszcze nie.

Zachciało mi się wejść na drzewo.

Jak byłam mała to uwielbiałam chodzić po drzewach. Zresztą do dzisiaj lubię, tylko już tego za bardzo nie praktykuję;).

Na jakiś czas rozstałam się z Kasią, bo musiała wrócić na chwilę do domu. Pojechałam zobaczyć Biały Dom, tutaj od strony ogrodu, która najczęściej pokazywana jest w mediach.

 A to Biały Dom od strony wejścia, skąd widać go znacznie lepiej.

Wygląda na to, że pierwsze okno od prawej na pierwszym piętrze, to musi być kuchnia, bo widziałam tam krzątającego się kucharza w charakterystycznej czapce;). Gabinety Obamy znajduje się podobno w lewym skrzydle.
Strajkujący przed bramą.


Później pojechałam do najbardziej lubianej przez Kasię dzielnicy- Georgetown i mi chyba też podobało się tam chyba najbardziej. Niestety nie mogłam spędzić w niej dużo czasu, mam nadzieję, że wrócę następnym razem.

Jadąc w kolejne miejsce przejeżdżałam przez osiedle domów w Georgetown. Były piękne, ten czerwony skojarzył mi się np. ze Skandynawią.


Adres tego miejsca zapisałam sobie w telefonie jeszcze przed wyjazdem do Stanów. Wszystko przez to, że oglądałam kiedyś odcinek "No Reservations" z Waszyngtonu i wiedziałam, że będę musiała odwiedzić to miejsce.

Ben's Chili Bowl jest restauracją znajdującą się w dzielnicy Shaw, serwującą fast food od 1958 roku. Przeszła wiele w historii swojego istnienia, gościła też takich gości jak Martin Luther King Jr, Nat King Cole, Elle Fitzgerald czy Bill Cosby.
Kiedy w 1968 zamordowany został M.L.K. Jr., Waszyngton sparaliżowały zamieszki. Rozruchy obejmowały głównie rejony zamieszkiwane przez Afroamerykanów, w tym okolice restauracji. Przez trzy dni większość miejsc w stolicy była zamknięta, ale Ben's pozostał otwarty po godzinie policyjnej dla aktywistów, strażaków i ludzi próbujących zaprowadzić w mieście porządek. Po zakończeniu zamieszek, Shaw była w opłakanym stanie i restauracja musiała zostać zamknięta. Powróciła po przerwie. W latach 1975-85, dzielnica pełna była narkomanów, a Ben's ograniczyło liczbę pracowników do jednego. Kolejną napotkaną trudnością była budowa metra w okolicy na początku lat 90tych. Wszystkie okoliczne interesy upadły, a w Ben's Chili Bowl żywili się robotnicy. Z roku na rok, restauracja radziła sobie coraz lepiej, a dzisiaj jest "zabytkiem" DC i przynosi wysokie dochody. 

Daniem popisowym jest tam Chili half-smoke. To hot dog z wieprzowo-wołową parówką, bułką, musztardą, cebulą i domowym ostrym sosem chili. Niestety niczego tam nie spróbowałam. Kolejka była za długa, spieszyłam się na autobus do NY i umierałam z pragnienia, a nie głodu. To jest jeden z powodów dla których muszę wrócić do tego miasta;).



Na sam koniec zatrzymałyśmy się na mrożony jogurt, a później musiałam już wracać do NY.

25 kwi 2011

Easter afternoon.

Mam nadzieję, że Wielkanoc mija Wam pozytywnie.
Ja już trochę zapomniałam co to znaczy "świąteczna atmosfera", dobrze byłoby w końcu spędzić jakieś święta w domu, z rodziną.
Ta niedziela nie różniła się dla mnie za wiele od innych, żałuję też, że Wielkanoc w Stanach nie jest powodem do kilku wolnych dni.
Śniadanie zjadłam w domu z koleżanką, później poszłam do kościoła, a popołudniu dołączyłam do host rodziny, która wyprawiała świąteczny obiad. I taka to była tegoroczna Wielkanoc.


Na obiad przyszedł dziadek i Matt, bratanek Richa, którego rodzice polecieli wczoraj do Rzymu odwiedzić studiującą tam przez jeden semestr córkę. Dziadek został do wieczora, a Matt dość szybko się zmył, bo spieszył się na autobus do szkoły. Dodam może, że nie byle jakiej, bo studiuje na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów, Cornell University.

Dzieci dostały słodycze i zgodnie z tradycją szukały ukrytych w domu plastikowych jajek ze słodyczami w środku, które schował dla nich zajączek;). Z kolei dziadek, podając mi na przywitanie rękę, wcisnął mi niezauważalnie w dłoń 20$ ;)).


Zack zrobił scallop potatoes (rodzaj zapiekanki ziemniaczanej), sałatkę ze świeżych warzyw, a szynka przyjechała do nas z Vermont.

Ja byłam odpowiedzialna za deser, więc przygotowałam wczoraj tort brzoskwiniowy (TU w całości). To już drugi w ciągu ostatniego tygodnia, bo w poniedziałek zrobiłam czekoladowy z truskawkami na urodziny Richa i był jeszcze lepszy od tego.