31 maj 2011

...



Ostatnią sobotę Bzu rozpoczęłyśmy od wybrania się na Greenpoint, żeby oddać do wywołania nasze filmy. Odwiedziłyśmy przy okazji kilka second handów.


Z Brooklynu pojechałyśmy do Meatpacking District. Przeszłyśmy się przez Chelsea Market, starą fabrykę przerobioną na centrum handlowe opierające się na jedzeniu. To taki odpowiednik Ferry Building w San Francisco.
W CM znajduje się bardzo lubiany przeze mnie sklep ze świeżymi rybami i owocami morza, gdzie można kupić również lunch. Chciałam, żeby Bzu spróbowała jednej z ich zup. Wybrałyśmy homarową, a do tego kupiłyśmy sushi.

Później był spacer po wyjątkowym High Line Park, z którego dodam więcej zdjęć przy okazji poświęcenia mu posta.



Z Meatpacking poszłyśmy na południe. Idąc przez West Village natrafiłyśmy na ulicę z ładnymi i nietypowymi dla NYC drzwiami wejściowymi. W końcu znalazłyśmy się też w Soho.

Uliczna wyprzedaż na W Houston St.


Skręciłyśmy w Sullivan St, gdzie zauważyłam niewielki włoski sklep mięsny.

Serce mi się dodatkowo uradowało, kiedy usłyszałam, że rzeźnicy mówią po włosku (a nie hiszpańsku). Mężczyźni wyglądali jakby pracowali tam od lat. Fajne, autentyczne miejsce i to z dala od Little Italy. Wyszłyśmy stamtąd z kilkoma plastrami prosciutto.

Przypomniałam sobie o pobliskiej piekarni, gdzie kupiłyśmyy kawałek focacci z serem asiago. Usiadłyśmy na ławce przed piekarnią, położyłyśmy na chleb przezroczyste plastry prosciutto i wraz z pierwszym gryzem rozległy się jęki zachwytu.

Musiałam również pokazać Bzu moje ulubione galerie/ księgarnie.
W Clic była wystawa, o której pomyślałam sobie, że też jeszcze wspomnę w osobnym poście.

Na kolację poszłyśmy do wybranej wcześniej pizzerii L'asso w Nolita. Tak jak wszystkim tego dnia, pizzą również się podzieliłyśmy;).

Połowa była z pieczarkami i rozmarynem, a druga część z gruszką, serem pleśniowym i orzechami. Obie bardzo dobre. Ostatnie kawałki zabrałyśmy do domu, żeby zjeść na śniadanie następnego dnia:).

Kilka ulic dalej natrafiłyśmy na nowy meksykańki local z oldschoolowym Vanem zaparkowanym wewnątrz, w którym facet przygotowywał tacos. Świetny pomysł, chociaż jedzenie zebrało jak narazie przeciętne oceny.

30 maj 2011

"Beginners".

Od kilku miesięcy nie byłam w kinie, bo po zimie poziom amerykańskich filmów zawsze spada. Nie widziałam ostatnio nic z nowości, ale jest film, na który czekam. Po raz pierwszy dowiedziałam się o nim w lutym, kiedy przed filmem "Biutiful" (polecam) wypuszczono trailer, a później zapomniałam do momentu obejrzenia Davida Lattermana z udziałem Ewana McGregora, który opowiadał właśnie o swoim najnowszym filmie.

"Beginners" to historia Olivera (Ewan McGregor), który prowadzi zupełnie normalne życie i nie spodziewa się od losu żadnych niespodzianek, aż pewnego dnia, kilka miesięcy po śmierci matki, jego 75-letni ojciec oświadcza mu, że że całe życie był gejem.  Po zaniedbaniu relacji obu panów, syn postanawia zbliżyć się do ojca i tak naprawdę poznać go na nowo.
Niedługo potem Oliver poznaje również Annę, która daje mu nadzieje na to, na co przestał już liczyć- prawdziwą miłość po trzydziestce.
To prostu film o życiu, które potrafi pisać najciekawsze scenariusze.

Premiera w Stanach już 3 czerwca, a w Polsce 15 lipca.



Niestety możliwość dodawania komentarzy nadal nie została naprawiona, więc jeśli macie ochotę skomentować, to możecie to zrobić na Facebooku.



..................................


To już również ostatni wpis reklamowy, na temat rekrutacji firmy Wedel na stanowisko Ambasadora Fabryki Przyjemności. Termin nadsyłania filmów kończy się jutro, więc jeśli jeszcze nie wzięliście udziału, zachęcam!

Przypominam, że Ambasadora czeka odwiedzenie m.in. Paryża, Nowego Jorku, Rio De Janeiro, Sydney, Tokio czy wysp Bora Bora i Madagaskaru! Będzie on  poznawał mieszkańców tych zakątków oraz częstował ich czekoladowymi smakołykami Wedla. Do tego wszystkiego wymagana jest dokumentacja podróży i reakcji ludzi na nieznane im do tej pory przysmaki Wedla.
Kontrakt trwa trzy miesiące, a pensja wynosi 10tys zł m-c brutto.




Aby zostać Ambasadorem należy nagrać krótki video-list motywacyjny i zgłosić swoją aplikację na www.ambasador.wedel.pl do 31 maja 2011 r.
Od kandydatów oczekuje się żywiołowości oraz ciekawości świata, wysokich  zdolności interpersonalnych, oswojenia z egzotyką, umiejętności  godzenia obowiązków z przyjemnością oraz całkowitej dyspozycyjności  podczas  trwania kontraktu.
Szczegóły znajdziecie na stronie www.ambasador.wedel.pl  i na wedlowskiej stronie Facebooka.

28 maj 2011

Ch-ch-ch-ch-changes...


photo by Plastic Studio

To jeden z tych poważnych postów na temat nadchodzących zmian;).
I chyba nie mam dla Was najlepszych wieści, bo podjęłam decyzję, że najprawdopodobniej 8 września wracam do Europy.

Przez większość roku myślałam, że zostanę tutaj, nawet jeszcze ponad miesiąc temu byłam innego zdania, ale ostatnio jakoś upewniłam się, że powrót do Europy będzie dla mnie lepszy.
Muszę iść naprzód.

Niespodzianką było dla mnie dostanie się do szkoły w Anglii. Aplikowałam tylko do jednej- University College of Birmingham, na kierunek, który podobał mi się najbardziej ze wszystkich dostępnych. Na początku byłam też pewna fotografii, ale zniechęciła mnie myśl o budowaniu portfolio i pisaniu listu motywacyjnego uwzględniającego dwa różne kierunki, więc ją odpuściłam.

Byłam przekonana, że się nie dostanę. List motywacyjny napisałam w ostatni możliwy dzień i wysłałam na dwie godziny przed zakończeniem terminu przyjmowania aplikacji, gdzie na stronie zalecane jest przeznaczenie kilku miesięcy na napisanie go i oddanie do sprawdzenia kilku różnym osobom. Uznałam go za tak marny, że wstydziłam się komukolwiek pokazać czy dać do sprawdzenia błędy;).
Wyniki z TOEFLa też ledwo dosięgały wymaganego szczebla i ogólnie to nie robiłam sobie dużych nadziei.
 A jednak dostałam odpowiedź o przyjęciu bezwarunkowym. Widocznie list nie był taki zły, a na rezultat złożyło się doświadczenie w pracy w restaurcjach, napisanie trzech rozszerzonych matur, sukcesy w pływaniu, podróżowanie, miłoć do jedzenia, fotografii, prowadzenie bloga itd.
W maju zauważyłam też, że dostałam się od razu na drugi rok, ale niestety kilka dni temu okazało się, że był to błąd szkoły i jestem na pierwszym.

Martwi mnie trochę fakt, że aplikowałam na kierunek Food, Media and Communication Management, a przyjęto mnie na Food and Consumer Management. W tym roku zrezygnowano z oferowania pierwszego kierunku i przyjęto mnie na najbardziej podobny do tego, który początkowo wybrałam. Różnice nie są wielkie, ale jednak. Ten pierwszy miał więcej wspólnego z mediami, public relations kreatywnością i gwarantował dyplom Bachelor of Arts.
Obecny jest bardziej ścisły, zarządzanie powtarzania się w kilku przedmiotach i dostaje się po nim dyplom Bachelor of Science.
Szkoda, bo pierwsza opcja pasowała mi bardziej...
Możliwe, że studiowanie fotografii byłoby dla mnie przyjemniejsze, ale wiem, że na dobrą sprawę nie wybijam się w tej dziedzinie, a fotografem można też być nie mając żadnego "papierka". Wykształcenie w dziedzinie jedzenia jest bardziej praktyczne, daje znacznie więcej możliwości pracy, czy nawet tak jak mi się marzy- połączenia podróżowania + fotografii i jedzenia.
Niestety znam też siebie i przeszłośc pokazuje, że szanse, iż uda mi się skończyć tą szkołe są mniejsze niż większe. Moja choroba psychiczna określana wstrętem do nauki, wraz z jej nagromadzeniem powoduje najczarniejsze myśli, maksymalnie obniża wiarę w siebie i wyłącza mózg, kiedy ten powinien się nad czymś skupić i coś zrozumieć.
Póki co, jestem nastawiona bojowo, ale nie potrafię przewidzieć, czy za pół roku nie będę pogrążona w depresji, bo nie ma się co oszukiwać, łatwo nie będzie.


Powinnam wytłumaczyć dlaczego nie Nowy Jork, skoro jest jednym z najfaniejszych miast na Ziemi. Przecież miałam zagwarantowane mieszkanie, pracę i pomoc ze strony host rodziny.
Szkoła do której składałam na fotografię jest słabsza, dwuletnia, dostałabym po niej dyplom associate's, czyli o stopień niżej niż BA/ BSc. Tylko na taką mnie stać. Tu w Stanach, jako student międzynarodowy, przebywający na wizie, nie mam szans na jakiekolwiek ulgi, a college czy uniwersytet kosztuje od kilkunastu do 50tys $ za rok. Zazwyczaj płacą za to rodzice studentów, albo młodzi ludzie biorą pożyczki, które później muszą spłacać przez lata.
Szkoła do której tu składałam kosztuje 6tys $ za rok. Zapłaciłaby za nią moja host rodzina, chociaż tak naprawdę, to ja, bo pieniądze byłyby odciągane z mojej pensji.
W UK rok studiów kosztuje 3 tys funtów, co oznacza lepszą szkołę za mniejsze pieniądze, a do tego nie musiałabym jej spłacać do czasu, kiedy zacznę zarabiać 15 tys funtów rocznie, czyli może nawet nigdy.
Po szkole w Anglii mogłabym już zakończyć edukację, a po tej w NY musiałabym ją jeszcze kontynuować przez conajmniej 2 lata, bo tamto wykształcenie nie byłoby wystarczające.

Kolejny powód, to ochota na zmianę. Pewnie zauważyliście, że nie lubię rutyny, a zaczynanie co roku nowego życia sprawia mi wyjątkowo dużo przyjemnośći;).
Prawie wszystko co chciałam w Stanach zobaczyć, udało mi się zrealizować. Najciekawsze miasta mam za sobą (kilka ostatnich odwiedzę przed wyjazdem), byłam na Karaibach, w Ameryce Środkowej, Południowej, do której akurat bilety wcale nie są tańsze od tych z Europy.
Niestety nie mam też czasu na podróże. Nie chodzi o to, że bardzo dużo pracuje, ale o to, że nie mam wakacji. Tyle co miałam do tej pory mi nie wystarcza (3tyg.). Co z tego że mam pieniądze, kiedy nie mam czasu, żeby gdzieś pojechać.
Nikt mnie też tu 'nie trzyma'. Wolny czas ciągle spędzam sama, mie mam chłopaka, grupy przyjaciół, dla których nie chciałabym opuścić NY, a ludzie mają bardzo duże znaczenie. Mogłabym się łudzić, że poznałabym nowych ludzi w szkole, ale wiem jakich ludzi spodziewać się po La Guardii i że nie byłabym z nimi blisko.
Nie oczekuję, że w UCB będzie zupełnie odwrotnie, ale może to, że zamierzam mieszkać na campusie zbliży mnie trochę do ludzi.


Echhh...Dobrze wiem co tracę. Już samo "Nowy Jork" mówi za siebie. Połowa z Was i miliony ludzi na całym świecie dałyby się pokroić, żeby móc tu pomieszkać, a ja wybieram akademik w Birmingham nad mieszkaniem na Upper East Side;).
Central Park nie będzie w odległości kilku ulic, nie przejdę się do Metropolitam Museum of Art, żeby zobaczyć wystawę, o której mówi cały świat, nie będę mogła zjeść dania z każdej istniejącej kuchni i pójść do baru na Lower East Side.
Pewnie nie raz będę skręcać się z tęsknoty za tym wszystkim...

Blog raczej straci na atrakcyjności, chociaż znowu będę w wolnych chwilach podróżować niskim kosztem po Europie. W przeciągu roku dobrze byłoby również wybrać się w końcu na Daleki Wschód, co z Europy będzie znacznie łatwiejsze niż stąd.

Czuję, że przede mną chyba szary i mało pozytywny okres i jedyna nadzieja na to, że może dzięki temu przyszłość zaowocuje spełnieniem kolejnych marzeń. Czasami trzeba coś poświęcić, żeby zyskać coś innego.
Jeśli się nie uda, to skończę z koroną największego nieudacznika na świecie.
Wszystko przede mną...


 Niestety Blogger znowu ma jakieś problemy techniczne, nie da się komentować, więc dyskusja przeniosła się na Facebooka.

26 maj 2011

The Jane Hotel.

Kiedy Bzu poszła w piątkowe popołudnie pożegnać się z Nowym Jorkiem, po powrocie rzuciła mi się w ramiona i oświadczyła, że jej lot został odwołany i leci w poniedziałek.
Tego dnia, ja sama odkryłam coś, co wprawiło mnie w świetny humor, chociaż akurat dzisiaj okazało się, że powodów do radości nie było, bo popełniono błąd (wyjaśnię niedługo) ;).
Piątek 13stego okazał się więc dla nas strasznie pozytywny, po pracy spakowałyśmy zestaw fotografa i poszłyśmy na dach naszego wieżowca...



To był jeden z najfajniejszych zachodów słońca w moim życiu. Nie dość, że z widokiem na Manhattan, to obok mnie była Bzu, słuchałyśmy dobrej muzyki i byłyśmy w fantastycznych humorach. Nasze szczęście popijałyśmy Żubrówką z sokiem jabłkowym;).

Nie mogłyśmy nie wykorzystać tego nastroju i piątkowa noc musiała zakończyć się wyjściem z domu. Sukienka Bzu- Topshop.

Musiałam się więc nieźle nawykrzywiać, żeby wyjść na zdjęciu w miarę proporcjonalnie, każda normalna poza się nie sprawdzała. Sukienkę kupiłam  jeszcze w San Francisco, a buty niedawno w Urban Outfitters.

Pojechałyśmy do Meatpacking District.

Za cel wybrałyśmy The Jane Hotel. To nie tylko hotel ale też bar/klub.

Hotel otworzono w 1908 dla marynarzy, a 4 lata później ulokowano tutaj również rozbitków z Titanica!

Kojarzycie z filmów korytarze tak wąskie, że można oprzeć się plecami o ścianę a nogami oprzeć o drugą? Podobno tutaj nadal tak jest, ale pokoje już nie są tak klaustrofobiczne jak kiedyś.

Wystrój był zachwycający.


Świetny klimat.

Napiłyśmy się czegoś, pogadałyśmy, później chciałyśmy wybrać się gdzieś indziej, ale w drodze zachciało nam się spać i wróciłyśmy do domu.


25 maj 2011

Friday the 13th was not bad at all.

Nie wspomniałam o tym jeszcze, ale z Bzu poznałyśmy się przez internet;). Kilka lat temu, na forum, które już nie istnieje.
Pierwszy raz spotkałyśmy się 3 lata temu w Warszawie, drugi raz też, a za trzecim pojechałyśmy już razem na wakacje na Bałkany. Nie tylko nie widziałyśmy się od dwóch lat, ale też ani razu nie się nie słyszałyśmy, bo zawsze gadamy na GG. Pamiętam, że przez pierwszą godzinę spotkania w NYC byłam tak odzwyczajona od głosu Kasi, że nie mogłam się nadziwić, jak wyraźnie mówi;).


W piątek 13stego człowiek czeka, aż wydarzy się coś złego, a dzień zawsze kończy się tak jak pozostałe.  Miniony zaczął się dość smutno, bo wieczorem miałyśmy pożegnać się z Bzu, ale później było już tylko lepiej.
Na razie post z przedpołudnia.


Na śniadanie pojechałyśmy do Katz's Deli.

Usiadłyśmy przy stoliku, przy którym Meg Ryan odgrywała słynną scenę orgazmu w "Kiedy Harry poznał Sally". Kilka dni wcześniej obejrzałyśmy ten film akurat też w TV.

Zamówiłyśmy rzecz jasna najsłynniejsze pastrami.

Kasia czająca się na duży kawał mięcha.

Moje pierwsze pastrami było lepsze od tego. To mięso było trochę żylaste, ale poprzednie wcale. Poza kiszonymi ogórkami, do kanapki potrzebna też chyba odrobiny szczęścia;).


Wątły żołądeczek Kasi nie pomieścił całej kanpki. Poddała się przy końcówce.

Będąc na LES poszłyśmy do żydowskiej piekarni w East Village, żeby Kasia spróbowała serowej wspaniałości, z którą poznałam się pewnego słonecznego zimowego dnia. To taka serowa maź owinięta cieńkim ciastem (filo/francuskim, nie wiem), w tym przypadku z jagodami. Mmmm!

Dalej miałyśmy pójść do High Line Park, ale robiło się późno, ja musiałam wracać niedługo do pracy. Spojrzałyśmy więc na listę rzeczy, których Kasia jeszcze nie spróbowała i wybrałyśmy churros. Akurat byłyśmy blisko Bax Brenner, bardzo popoularnej (niestety także wśród przewodników) czekoladowej restauracji, więc poszłyśmy tam.

Na wystawie zawsze stoi tam czekoladowa pizza. Już pojawiła się kiedyś na blogu.

Wieczorami i w weekendy jest tam zawsze mnóstwo ludzi, ale o tej porze były pustki.


Churros z musem malinowym i fondue z czekolady mlecznej i gorzkiej.
IMG_2828
Na samo wspomnienia moje ślinianki zaczynają pracować... Ach, jakie to było pyszne! Churro zamoczony w malinach i ciepłej mlecznej czekoladzie...
Nie było jeszcze południa, a my już byłyśmy najedzone na resztę dnia. Następnym posiłkiem było sobotnie śniadanie;).

24 maj 2011

Wedel.

Post reklamowy.

Firma Wedel obchodzi swoje 160 urodziny.Z tej okazji Wedel rozpoczął rekrutację na stanowisko Ambasadora Fabryki Przyjemności.

Często czytam w komentarzach, że marzycie o podróżach, chcielibyście zmienić swoje życie, więc może warto spróbować teraz?

Ambasador odwiedzi m.in. Paryż, Nowy Jork, Rio De Janeiro, Sydney, Tokio czy wyspy Bora Bora, Madagaskar! Będzie poznawał mieszkańców tych zakątków oraz częstował ich czekoladowymi smakołykami Wedla. Do tego wszystkiego wymagana jest dokumentacja podróży i reakcji ludzi na nieznane im do tej pory przysmaki Wedla.
Kontrakt trwa trzy miesiące, a pensja wynosi 10tys zł m-c brutto.


Brzmi jak idealna praca dla mnie samej? Możliwe, ale jeszcze bardziej bym się ucieszyła, gdyby wygrał czytelnik tego bloga;).

Aby zostać Ambasadorem należy nagrać krótki video-list motywacyjny i zgłosić swoją aplikację na www.ambasador.wedel.pl do 31 maja 2011 r.
Od kandydatów oczekuje się żywiołowości oraz ciekawości świata, wysokich zdolności interpersonalnych, oswojenia z egzotyką, umiejętności godzenia obowiązków z przyjemnością oraz całkowitej dyspozycyjności podczas  trwania kontraktu.

Szczegóły znajdziecie na stronie www.ambasador.wedel.pl  i na wedlowskiej stronie Facebooka.

22 maj 2011

“Look, I'm not an intellectual - I just take pictures.”

Zdjęcia zrobione Pentaxem, z opublikowanych dotychczas dni z Kasią, w których albo nie miałam ze sobą cyfrówki, albo robiłam zdjęcia obydwoma aparatami.
Nie wspominałam o tym, ale jakiś czas temu dokupiłam do Pentaxa obiektyw Tokina 30mm 1.8, którym ostatnio głównie robię zdjęcia. A jeśli chodzi o cyfrówkę, to Canona 85mm 1.8 wymieniłam na Sigmę 30mm 1.4 i wszystkie zdjęcia z pobytu Bzu, zrobione były właśnie nim.

Ciągle pamiętam o poście na temat mojego foto sprzętu, o który prosiliście. Odkładałam go, bo wiedziałam, że szykują się zmiany, a chciałam, żeby był aktualny.  Niedługo się pojawi.


Pchli targ w Hell's Kitchen.


Przed Lincoln Center, zrobione rzecz jasna przez Bzu.


West Village.






Sugar Sweet Sunshine Bakery na LES.




Coney Island.