28 lut 2012

Lovely map prints.

Ostatnio trafiłam w internecie na fantastyczne, ręcznie robione mapy San Francisco, Nowego Jorku, Paryża i Londynu autorstwa Famille Summerbelle. Gdybym mieszkała gdzieś na stałe, to pewnie nie byłabym w stanie odmówić sobie mapy San Francisco, a ścianę innego pokoju ozdobiłabym poniższym plakatem Ziemi, piękne są!
Famille Summerbelle ma w swojej ofercie więcej ciekawych elementów dekoracyjnych i gadżetów, nie tylko z motywem miast, więc zachęcam do zajrzenia na ich stronę.


P.S. Wystawiłam na Allegro parę nowych ubrań + książkę Gordona Ramsaya. Jutro mam zamiar dorzucić jeszcze kilka innych rzeczy. Dochód z aukcji przeznaczę na moją azjatycką podróż, więc liczę, że coś Wam się spodoba i wzmocnicie mój wyjazdowy budżet;).



Proces tworzenia mapy SF...


25 lut 2012

Kimchi buchimgae- koreański naleśnik z kimchi.

Kimchi to najbardziej znane koreańskie danie, którego historia sięga nawet 3000 lat wstecz. To kiszone/ fermentowane wrzywa z przyprawami i chili, a najpopularniejszym rodzajem kimchi jest kapusta pekińska. Podawane często w formie dodatków do dań głównych, są też oczywiście składnikami innych większych dań.
Ciężko zakochać się w kimchi od pierwszego wejrzenia. Kiedy spróbowałam jej dwa lata temu po raz pierwszy, pomyślałam, że smakuje podobnie do naszej kiszonej kapusty i nie w sumie nie do końca rozumiałam zachwyt mojego przyjaciela. Jednak niewiele czasu zajęło mi poddanie się urokowi tego dania i po jakimś miesiącu byłam już fanką kimchi, a tym bardziej kuchni koreańskiej.
Od przeprowadzki ze Stanów tęsknie za niedrogimi i dobrymi koreańskimi knajpami, więc zaczęłam sama przygotowywać ulubione dania w mojej studenckiej kuchni. Mam nadzieję, że wkrótce podzielę się z Wami kolejnym przepisem, a może któregoś dnia zrobię domowej roboty kimchi, bo zdaję sobie sprawę, że może być ciężko dostać ją w polskich sklepach. W razie czego z pomocą przychodzi Allegro.



 Składniki: 

1 szklanka kapusty kimchi
3 łyżki soku z kimchi
2 łyżki drobno posiekanej cebuli
1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki cukru
1/2 szklanki mąki
1/4 szklanki wody
szczypiorek
olej

sos:
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka octu ryżowego lub soku z cytryny
kilka kropel oleju z chili lub sezamowego.


Przygotowanie:

Wszystkie składniki umieścić w misce i wymieszać, aż ciasto się połączy.
Na dużej patelni rozgrzać olej i rozprowadzić ciasto na całej szerokości patelni. Smażyć przez 1-1:30min, aż spód się zarumieni, a następnie obrócić naleśnik w podrzucie lub przy pomocy szpatułek.
Odrobinę zmniejszyć gaz i smażyć przez kolejną minutę. Składniki sosu połączyć w małej miseczce.
Gotowy naleśnik można pokroić na kawałki i udekorować szczypiorkiem. Przed zjedzeniem, kawałek naleśnika zamoczyć w sosie.

24 lut 2012

Jamie Magazine.

Magazyn Jamiego Olivera, to jedno z najlepszych czasopism o jedzeniu, jakie miałam w rękach. Głównym powodem jest jego strona wizulana, dla mnie bardzo ważna ze względu na miłość do fotografii, zwłaszcza kulinarnej. Autorem zdjęć jest David Loftus, współpracujący z Oliverem od lat i chyba mój numer jeden, jeśli chodzi o fotografów jedzenia. Poza pięknymi zdjęciami i ciekawymi przepisami, inną dużą zaletą tego magazynu jest papier matowy, który przekonuje mnie znacznie bardziej od błyszczącego. Niby szczegół, a jednak ma wpływ na to, jak odbieram całość.

 Nie kupuję tego czasopisma co miesiąc, ale musiałam wyposażyć się w ostatni numer, kiedy zobaczyłam w środku artykuł o San Francisco.....achhh <3.
Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam widząc, że większość polecanych w artykule lokali pojawiła się tu na blogu, a także w moim subiektywnym przewodniku po San Francisco.
Dobiło mnie tylko jedno z powyższych zdjęć, przedstawiające pizzę z restauracji Delfina. To była Margherita mojego życia i jadłam ją w jeden z ostatnich dni, w ulubionym parku Dolores...
Po raz pierwszy natrafiłam na Jamie Magazine mieszkając jeszcze w Stanach, ale pierwszy numer kupiłam dopiero po przeprowadzce do Anglii. Ku mojemu zdziwieniu, na jednej z pierwszych stron październikowego numeru zobaczyłam nazwisko i zdjęcie dziewczyny, którą kojarzyłam z internetowej strony mojej szkoły. Później na zajęciach, potwierdziły się moje przypuszczenia. Christina studiowała na moim kierunku, była na praktykach w Sainsbury's, a tam nawiązała kontakt z ludźmi od Jamiego Olivera i kolejne praktyki odbyła już w Jamie Oliver ltd. Po drugim roku wybrała się na roczny staż w tym samym miejscu, a po szkole została już zatrudniona na stałe i teraz pracuje dla powyższego magazynu jako stylistka jedzenia. Motywująca historia;).

Wspominałam na początku roku, że czerwcowy staż, to dla mnie najważniejsza część tego semestru. Spotkałam się z dw razy z koordynatorką praktyk, opowiedziałam o swoich celach, miejscach, którymi jestem zainteresowana i na szczęście okazało się, że w jednym z nich ma kontakty. Teraz muszę tylko wnieść ostatnie poprawki do swojego CV i później skontaktujemy się z wybraną opcją. Jeżeli nie wypali, to plan B nie jest wcale gorszy, a na plan C, D i E też coś wymyślę, jeśli będzie trzeba;). Nie chcę na razie pisać o konkretach, żeby nie zapeszać, ale w swoim czasie na pewno dowiecie się wszystkiego.

22 lut 2012

Birthday post.

Ile lat minęło odkąd ostatni raz obchodziłam urodziny z grupą znajomych? Myślę, że ponad dziesięć i chyba zaliczam się pod tym względem do największych dziwaków świata;).
Na dobrą sprawę nie pamiętam żadnych swoich urodzin poza tymi wyprawianymi w McDonald's (odległe czasy, kiedy uważałam Maca z najlepszą restaurację na świecie), tymi które spędziłam w San Francisco (tylko ze względu na miejsce) i zeszłoroczne w Nowym Jorku, które pomimo fantastycznej lokalizacji, nie różniły się praktycznie niczym od zwykłego dnia. Hucznej 18stki też nie było, bo o ile dobrze pamiętam, fundusze na imprezę wolałam przeznaczyć na podróże.
Pomyślałam, że może w tym roku coś zorganizuję, skoro większość znajomych mam na miejscu w akademiku, ale im bliżej tego dnia, tym moje chęci tradycyjnie malały i już chciałam obejść ten dzień bez większego echa.
Na szczęście zadbali o mnie znajomi, planując niespodziankę od kilku tygodni. Zorganizowano nawet grupę na Facebooku, przez którą były ustalane szczegóły;).
Wczoraj popołudniu odwiedziły mnie koleżanki z Francji. Byłam trochę zdziwiona, że nie chciały zostać dłużej, chociaż proponowałam im kolację, ale to była część urodzinowego planu. Później spędziłam trochę czasu z chłopakami z piętra, a po 21 siedziałam już u siebie w pokoju, przed kompem.
W pewnym momencie przyszedł po mnie Jai i pod wymyślonym pretekstem pokazania mi jedzenia które kupił, wyciągnął mnie do kuchni. Weszłam do ciemnego pomieszczenia, nagle zapaliło się światło, a ja ujrzałam grupę kilkunastu osób krzyczących "Happy Birthday!"
Jeżeli kiedykolwiek zrobiono Wam taką niespodziankę, to wiecie co to za uczucie. Szok i ogromna radość. Zatkało mnie, momentalnie się wzruszłam i przez jakieś dwie minuty nie byłam w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Zresztą sami zobaczcie na filmiku;).


Pomysłodawcą i organizatorem niespodzianki był mój kolega, Jai. Większość twarzy na zdjęciach będzie dla Was obca, bo to nowi studenci z Erasmusa. Tym bardziej zrobiło mi się miło, że ludzie, których znam od dwóch tygodni tak się postarali. Chociaż z drugiej strony spędziliśmy ze sobą ostatnio tyle czasu, że aż nie chce mi się wierzyć, że dopiero tu przyjechali.
I tylko szkoda, że nie mogło tu być większości bliskich mi osób z poprzedniego semestru... Tęsknie za nimi!
No dobra, spełniło się moje marzenia u przyjęciu urodzinowym- niespodziance i teraz wiedząc jakie to cudowne uczucie, mam kolejne życzenie: czy pewnego 22 lutego, ktoś mógłby ściągnąć kilkadziesiąt najbliższych mi osób z różnych stron świata, których nigdy w życiu bym się nie spodziewała ujrzeć w jednym miejscu i zrobić taką niespodziankę ponownie? 
Wyjątkowo ciężkie zadanie, ale może przed śmiercią uda się zrealizować?!;)


Tort urodziny (czyt. brownies) upiekła dla mnie koleżanka z Holandii.
 Laura z Włoch zrobiła dla mnie mini pancakes, dziewczyny z Litwy popularną w ich kraju przekąskę opierającą się na chlebie i czosnku, a Enright chińskie bułki na parze.
 
 Duża kartka z życzeniami od wszystkich i dodatkowa od Marcina.

 
 W tym semestrze jest dużo Erasmusów z Litwy, oto kolejny koledzy zza wschodniej granicy;).

 Tomas stojący za mną zajął legendarny pokój Champa.

19 lut 2012

New semester.

Pierwszy tydzień nowego semestru za mną. Nauczyciele rozdali nam papiery z materiałem do przerobienia, zadania, opis prace zaliczeniowych i znowu tego wszystkiego wydaje się tak dużo, że...echhh...powiedzmy, że skupiam się na tym, że do końca cierpienia pozostało jeszcze 'tylko' pięć semestrów;).
Dostaję czasami maile z pytaniami o szkołę, więc dzisiaj post raczej dla zainteresowanych tematem.
Moje nowe przedmioty w tym półroczu to Applied Communication Techniques, Consumer Behaviour in the Food Industry, Food and Recipe Development i Business Operations.
Applied Communication Techniques dzieli się na trzy części. Na jednej będziemy uczyć się poprawnego wygłaszania prezentacji, druga to tworzenie w programie graficznym, ulotek kulinarnych potrzebnych do trzeciej części. A ta ostatnia jest najważniejsza i najbardziej interesująca, bo zadanie na 50% oceny końcowej całego przedmiotu, to demonstracja kulinarna. W maju każdy z nas zabawi się w prowadzącego program kulinarny, prawdziwe gotowanie na ekranie;). Mamy w szkole taką salę-teatr, gdzie na środku stoi blat kuchenny z kuchenką, a zanim piekarniki i wszystko ogląda się z podwyższonych siedzeń. Nad blatem są światła i miejsce do zamontowania kamer, co zostanie wykorzystane do zbliżeń podczas procesu gotowania, za to inni będą  oglądać je na ekranach telewizorów znajdujących się po dwóch stronach sali. Może być ciekawie...

Consumer Behaviour in the Food Industry, to jak nazwa mówi- zachowanie konsumenta w przemyśle żywieniowym. Takie połączenie marketingu, psychologii itp. Małe zadanie domowe na ten tydzień, to poświęcenie jednego dnia na sfotografowanie wszystkiego co zjadłam, kupiłam, wyrzuciłam i odpowiedzenie na kilka zadanych pytań;).

Food Recipe Development też dzieli się na dwie części. To jakby kontynuacja zajęć z gotowania, ale tym razem trochę trudniejsza. Duży większy nacisk kładą na własną inwencję, pomysły, samodzielne tworzenie przepisów niż podążanie za innymi. Na to akurat się cieszę, ale wiem, że do tego dochodzi do tego dużo papierkowej roboty (jak w poprzednim semestrze), której nie znoszę, jestem w tym słaba i tak naprawdę na niej wszystko się opiera. 
Druga część tego przedmiotu to jedzenie od strony biologii, czyli podstawy żywienia itp.

Business Operations to podstawy ekonomii i finanse. Oczywiście wszystko będzie kręcić się wokół przemysłu żywieniowego. Już zostałam nastraszona rysowaniem wykresów i liczeniem w drugiej części semestru, więc zastanawiam się ile razy będę płakać przez ten przedmiot;).

A tak poza tym, to ten semestr wydaje się trudniejszy od poprzedniego, plan zajęć też mam dużo gorszy niż w poprzednim semestrze. Rozpieścili nas 4-dniowym weekendem, a teraz brutalnie skrócili do dwóch dni;).
Dodatkowo nadal będę chodzić na hiszpański, zapisałam się też na chiński, ale zajęcia wypadły wtedy, kiedy mam hiszpański, więc przepada. Zamiast tego wybrałam zaawansowany niemiecki i jednoczeście wolny czwartek zamieniłam sobie na wstawanie na godz. 9, jak w trzy poprzednie dni. Pewnie niedługo zacznę przeklinać ten wybór;). Dołożyłabym jeszcze włoski czy francuski, bo języki obce są jedynymi przedmiotami których moja szkolna fobia nigdy nie dotyczyła, ale 6h dodatkowych zajęć chyba mi wystarczy.

Jak się pewnie domyślacie, powoli zaczynam skreślać dni do podróży do Azji. Pozostało 5 tygodni, czas leci jak szalony, a ja muszę zabrać się za planowanie. Boję się, że wszystko co najgorsze w szkole zacznie się po moim powrocie, a ja nie będę miała czasu nic zrobić przez ten wyjazd, ale jakoś to będzie. Przez Boże Narodzenie też nic nie zrobiłam, chociaż byłam na miejscu... Dam radę, w końcu nie mam wyjścia;).
No i najlepsze, że semestr letni kończę 25 maja. Później mam tydzień egzaminów (a dokładnie to dwa) i w czewrcu trzy tygodnie praktyk.

15 lut 2012

Birmingham canals.

Kilka dni temu wreszcie zachciało mi się wyjść z domu z aparatem. Skoro nie mam ostatnio tematów na posty, to może wypadałoby wrzucić jakieś zdjęcia z Birmingham.
Rzut kamieniem od naszego akademika jest kilka ładnych miejsc, bo kawałek centrum położony jest nad kanałami, których podobno jest więcej niż w Wenecji. Budynki z czerwonej cegły, dużo mostów, a dalej restauracje i bary usytuowane w tych starych budynkach. Po kanałach pływają z kolei kolorowe barki, które w sezonie letnim najwyraźniej zamieniają się dla niektórych w weekendowe domy.
Ze spaceru wróciłam zawiedziona zdjęciami, ale jednak udało się zebrać kilka na posta.






11 lut 2012

Cold Berlin.

Miałam nadzieję, że przywiozę z Berlina jakieś ciekawe zdjęcia, będzie relacja na więcej niż jednego posta, ale niestety. I chociaż to już nudne, znowu muszę tłumaczyć się niskimi tempeturami i moim amatorstwem;). Ciężko było wytrzymać na dworze ciągiem 20minut, więc z jeszcze większym trudem przychodziło fotografowanie. Będzie ubogo jeśli chodzi o relację, chociaż nie dotyczy to jedzenia, bo ciocia jak zwykle zadbała, żebym nie miała okazji zgłodnieć;).
Berlin to chyba najczęściej odwiedzana przeze mnie europejska stolica, chociaż po blogu tego nie widać i tak naprawdę nigdy nie dodałam porządnego posta z tego miasta. Może wreszcie uda się latem?

Śniadanie, jakich tu w UK zdecydowanie mi brakuje i czereśniowa bubble tea z kulkami tapioki.
We wtorek umówiłam się z Johanną, którą ostatni raz widziałam na jej śniadaniu pożegnalnym w Kalifornii. Zaproponowałam jej wybranie się ze mną na wystawę do C/O Berlin. Uwielbiam to miejsce, można tutaj obejrzeć świetne wystawy fotograficzne. Tym razem wystawione były fotografie Rona Galelli, uznawanego za pierwszego paprazzo. Fotografował gwiazdy głównie w latach 60-80tych, a jego ulubionym obiektem była Jackie Kennedy Onassis. Znowu poczułam klimat starego Nowego Jorku, słynne kluby, które już dawno przestały istnieć i ulice Manhattanu z ulubionych i chyba najbardziej szalonych dla tego miasta lat.

Na pierwszym piętrze znajdowała się wystawa Niemki Gunduli Schulze Eldowy z fotografiami z lat 1977-1990, głównie z Berlina, ale też kilku innych miast należących wtedy do NRD. Artystka dokumentowała smutek, osamotnienie, a momentami również szczęście ludzi z ulicy, którzy w jakiś sposób ją fascynowali. Najbardziej spodobała mi się dość drastyczna część wystawy, przedstawiająca kobiecy poród od strony, której nigdy nie widzimy. Dla jednych obrzydliwe, dla mnie inspirujące. Chyba lubię krew i widziałabym samą siebie robiącą podobne zdjęcia.
Później poszłyśmy z Johanną do znajdującej się niedaleko restauracji, którą sprawdziłam dzień wcześniej w internecie. Transit serwuje dania kuchni Tajskiej, Indonezyjskiej, wyłapałam też kilka Malezyjskich. Widać, że jest popularna w porze lunchu i ma bardzo korzystne ceny. Zamówiłam curry z sumem (3€) i kaczkę w sosie śliwkowym zawijaną w naleśniku (3€). Ryba była świeża, a oba dania bardzo dobre.
Później pochodziłyśmy z Johanną po kilku second handach, poszłyśmy na kawę, a rozstałyśmy się na Potsdamer Platz, gdzie zostałam na trochę, żeby pochodzić po sklepach.

Za to w domu czekała na mnie kolacja. Jak nie zupa pomidorowa z krewetkami, to krewetki jako danie główne, ciocia dobrze wie, co lubię. Od dziecka często jeździłam do Berlina na wakacje, więc kiedy teraz jestem u cioci, czuję się jakbym znowu miała 10lat;).
Wieczorami oglądałyśmy TV, kilka głupich niemieckich programów, z których można było się pośmiać i inne, które znałam już wcześniej. Wreszcie nasłuchałam się też niemieckiego i od razu łatwiej przychodziło mi mówienie, bo nie używanie języka przez długi czas jednak robi swoje...


10 lut 2012

"Life is never easy for those who dream."

Pisałam niedawno o Erasmusie, pytałam Was które z hiszpańskich miast wpisać na listę. Na drugie miejsce na liście, bo na pierwszym, no właśnie...Najpierw miało być Melbourne w Australii. Już wyobrażałam sobie obchodzenie świąt na plaży, kiedy okazało się, że wysyłają pojedyncze osoby, jest już ktoś chętny i przede wszystkim umowa, którą mają ze szkołą dotyczy innych kierunków.
Ostatecznie na aplikacji umieściłam Bangkok w Tajlandii. Kolejna świetna opcja i ta sama uczelnia, na której studiuje Champ. Oczami wyobraźni jadłam już street food w Bangkoku i przy każdej możliwej okazji zwiedzałam inne kraje Południowo- Wschodniej Azji.
W biurze Erasmusa widziałam papiery z tamtego uniwersytetu, daty kiedy bym miała wyjechać i kiedy wrócić. Jednak kiedy koordynatorka zwróciła uwagę na to, co studiuję, na rozmowę wezwała mnie opiekunka roku. W skrócie powiedziała mi, że gdybym chciała pojechać na ten program, to prawdopodobnie musiałabym studiować pół roku dłużej, bo nie pokryją mi się przedmioty. Nikt w historii mojego kierunku nie był na żadnej wymianie, bo jeśli dowiadywali się o studiowaniu dłużej, to rezygnowali. Ja stwierdziłam, że mimo wszystko chcę jechać. Biuro zaczęło kombinować co tu ze mną zrobić i jak to wszystko załatwić.
Byłam w kontakcie mailowym z koordynatorką Erasmusa, a w środę specjalnie wcześniej przyjechałam do UK, bo wczoraj miałam rozmowę w sprawie wyjazdu. Kilka pytań w stylu "dlaczego chcesz jechać/ co Ci da wyjazd/ jak sobie poradzisz, blablabla..."
A tu niespodzianka. Zamiast pytań usłyszałam, że nie mogę nigdzie jechać.
Jest jeszcze tylko szansa, że MOŻE mogłabym pojechać do Helsinek, ale tego też nie wiadomo, niczego nie obiecują i wyjaśni się dopiero w marcu.
Powód dla którego nie mogę jechać wygląda tak, że mój kierunek jest dość unikalny, nie ma go na innych uczelniach i nie mogą znaleźć mi szkoły, w której mogłabym zdobyć potrzebne kredyty.
Jeśli mam przedmioty ogólne w stylu zarządzania czy marketingu, to nie jest ich wystarczająco dużo w semestrze, za to w innych szkołach nie ma przedmiotów praktycznych. Nie chcą też, żebym musiała studiować przez dodatkowy semestr, bo nie na tym ma polegać wymiana.
A mówią, że Erasmus jest dla wszystkich...

Pewnie nikt normalny nie przejąłby się tym aż tak, ale ja się trochę podłamałam i odechciało mi się wszystkiego. Nie mogę zaakceptować tej porażki i skoro nic nie jest w stanie powstrzymać mnie od realizacji marzeń, dlaczego musiało udać się to akurat tej przeklętej instytucji- szkole?
Na chwilę obecną czuję się największym nieudacznikiem świata i nie chce mi się nic robić. Oby szybko mi przeszło;).
To zabawne, że drugi semestr z rzędu, na kilka dni przed jego rozpoczęciem dowiedziałam się czegoś, co zupełnie rozkłada mnie na łopatki. Tym razem chyba jeszcze bardziej niż ten brak kredytu na szkołę. No właśnie, zapłacenie drugiej raty czeka mnie w najbliższych dniach. Ciekawe jaką minę miałaby 8/9-letnia Ula zbierająca grosz po groszu do swojego niebieskiego, a potem różowego pudełeczka "na czarną godzinę i podróże", gdybym powiedziała jej, że po 15latach oszczędzania pewnego dnia to wszystko wcale nie pójdzie na podróże, tylko na szkołę. Pewnie by się rozpłakała, biedna, bo wtedy znała już przedmiot "matematyka", bardzo go nie lubiła i chyba czuła, że spowoduje on ogromną niechęć do szkoły na wszystkie pozostałe lata edukacji;).

No cóż, muszę się teraz uporać z myślą, że w paźdzerniku nie będzie czekała na mnie nowa przygoda, nowe miejsce zamieszaknia, tylko Birmingham.
A na kolejną zimę powinnam zawiesić bloga na całą długość jej trwania. Mój poziom braku inspiracji sięga szczytu, w fotografii stoję w miejscu, kulinarnie też i tylko w jęczeniu osiągam doskonałe wyniki, zastanawiam się nawet, żeby zająć się tym profesjonlalnie, albo zmienić na kierunek studiów, może jęczących wysyłają na Erasmusa...

Powyższe zdjęcie zrobiła Asia, w muzeum w Goteborgu i wkleiła na blogową ścianę na Facebooku, bo skojarzyło jej się ze mną. Jest to dobre wytłumaczenie powodu mojej rozpaczy. Zanim napiszecie, że jestem nienormalna, postarajcie się naprawdę zrozumieć człowieka chorego psychicznie;].

9 lut 2012

Spaghetti alla puttanesca z tuńczykiem.

Czasami nie wrzucam tutaj przepisów, bo wydają mi się tak popularne i oklepane, że daruję sobie publikowanie. Pewnie lepiej, gdybym pozbyła się takiego wrażenia, bo przecież nawet w przepisie na sos boloński można odkryć jakąś cenną wskazówkę i poprawić smak dotychczas znanego dania.
Chociaż oryginalny przepis na puttanescę nie zawiera tuńczyka, to ja często go dorzucam. Polecam tylko użyć tego w kawałkach, a nie przemielonego prawie na pasztet;).
Latem zrobione danie smakowało wyjątkowo dobrze, bo korzystałam ze świeżych ogrodowych pomidorów, bazylii, chilli, ale mama zadbała o pomidorowe (i nie tylko) przetwory, wysuszyła zioła, może uda się przetrwać zimę.





 Składniki:
1/2 opakowania makaronu spaghetti
5 ząbków czosnku
1 mała świeża papryczka chili lub 2-3 suszone
1/2 puszki/słoika filetów anchovis
1 puszka tuńczyka
1 garść kaparów
kilkanaście czarnych oliwek
1 puszka pomidorów (pelati)
suszone oregano
suszona (i świeża) bazylia
sól, pieprz
oliwa z oliwek





Przygotowanie:

Wstawić osoloną wodę na makaron.

Posiekać czosnek, chili, kapary i drobno pokroić anchovis.
Na patelni rozgrzać oliwę z oliwek, dodać czosnek, a po minucie chili, kapary, anchovis i tuńczyka.
Oliwki dodać w całości lub pokroić w grubsze plasterki.
Do wody wrzucić makaron i ugotować al dente, ok 6-8min.
Następnie do patelni dodać pomidory z puszki, jeżeli są w całości, to na patelni rozdrobnić je na mniejsze kawałki. Posypać oregano, bazylią, posolić i popieprzyć.
Odcedzić makaron i dodać do patelni z sosem. Wymieszać wszystko razem.
Na talerzu dodatkowo skropić danie oliwą, można udekorować świeżą bazylią lub pietruszką, choć ja swój makaron posypałam parmezanem.

5 lut 2012

House in Connecticut.

Dom w Connecticut mojej nowojorskiej host rodziny jest miejscem wyciszenia, ucieczki od zgiełku Nowego Jorku. Spędzają tam większość weekendów, ale mimo wszystko nie potrafiliby żyć tam na co dzień. Po kilku dniach ciszy i spokoju, z radością wracają do Big Apple, nie potrafią bez niego żyć.

Nie jeździłam do Connecticut często, w ciągu całego roku byłam zaledwie kilka razy, ale lubiłam ten dom. W porównaniu do "'naszego" nowojorskiego mieszkania było tam dużo przesteni, światła. Dom znajdował się nad jeziorem, otaczały go lasy i zawsze po przyjeździe z NYC, wysiadając z samochodu brałam głęboki wdech, bo tamtejsze powietrze znacznie się różniło od ciężkiego wyziewu Miasta...
Jednak podobnie jak moja host rodzina, po weekendzie z radością wracałam do domu. Dobrze było móc się wyciszyć na wsi, ale serce i tak biło w szalonym rytmie Nowego Jorku...


Najbardziej lubiłam zostawać sama. Będąc tam ostatni raz w sierpniu, kiedy rodzina poszła w niedzielę rano do kościoła, z radością przesiedziałam kilka godzin na tarasie...Śniadanie w postaci cinnamon sticky bun, płatków z mlekiem, kawy i książka Anthonego Bourdain...

A to już wieczorne światło...

Popsułam sobie tutaj pomiar ekspozycji (?), igła nie działa już poprawnie i teraz muszę ustawiać wszystko na oko.

Zachodzące słońce.




P.S. W poniedziałek rano jadę do Berlina. Spędzę u cioci dwa dni, odwiedzę kilka miejsc, a w środę lecę stamtąd do Birmingham.
Od jutra najprawdopodobniej nie będę mieć dostępu do internetu aż do powrotu do Anglii.
Do "zobaczenia" niebawem!

3 lut 2012

Playing piano.

Miałam nadzieję, na zrobienie w Polsce zdjęć, ale akurat na mój pobyt musiały przypaść te nieszczęsne mrozy. Myślałam, że będe dzielna i nie dam się minusowym temperaturom, jednak zmieniłam zdanie po napisaniu bez rękawiczek jednego smsa;).
Cieszę się za to domem i już wiem, że nie będzie mi się chciało wracać do Birmingham.
A z braku zdjęć, dodaję dzisiaj filmik. Usłyszycie w nim Dla Elizy Ludwiga van Beethovena,
klasyczny utwór, którego nauczyłam się grać wiele lat temu.

 Miłego weekendu!

1 lut 2012

Exactly a year ago...

Równo rok temu o tej porze byłam na Barbados.
Zresztą cały tydzień spędzałam z mamą na Karaibach...
Było potwornie gorąco, słońce paliło i nawet morze było za ciepłe, żeby się w nim ochłodzić. Tak się wygrzałam, że następnego dnia na St. Lucii już nie chciało mi się opalać czy kąpać.
A dzisiaj?
Termometr wskazuje -10'C. Na sobie mam grubą bluzę, rajstopy, spodnie, dwie pary skarpet, a pomimo tego zimny nos.
To wszystko wydaje mi się tak śmieszne, że aż smutne;).
 
Przypomnę mamie te zdjęcia wieczorem, niech pocierpi ze mną;).
 Sok ze świeżego kokosa <3.
 I ten przepyszny miąższ...

P.S. Szczególne pozdrowienia dla mieszkańców północno-wschodniej Polski, nie wychodźcie spod koca!