Z sześciu miesięcy podróży, większość czasu spędziłam żyjąc przy plaży i powiedzieć mogę jedno – każdy choć raz w życiu powinien zamieszkać w podobnych warunkach, wygrzać się za wszystkie czasy, nacieszyć niebieskim niebem i zobaczyć co to znaczy kąpać się o wschodzie słońca w oceanie. Należy się to zwłaszcza nam, ludziom, którzy przez pół życia chodzą ze spuszczoną głową, bo pada na nią deszcz, śnieg, albo w twarz wieje zimny wiatr.
Zanim jeszcze opuściłam Kostarykę, spisałam to, co przyszło mi do głowy i zebrałam 12 punktów charakterystycznych dla życia przy plaży.
1. SPF100
W Puerto Escondido miałam w pewnym momencie tyle kremów do opalania, że mogłam otworzyć sklep. Przywiozłam kilka ze sobą, Marcin dowiózł mi następne i jezcze hostelowi goście często zostawiali własne za sobą. Przez cały mój pobyt w Ameryce Centralnej używałam filtra 30 lub 50 i nawet z 50tką na twarzy, po kilku godzinach surfingu w mocnym słońcu zdarzało mi się mieć wieczorem zaróżowioną twarz. Na szczęście poza jedną wpadką, ani razu nie spaliłam się na czerwono, do stopnia, żeby każde dotknięcie skóry bolało, a potem schodziła skóra. Co więcej, nigdy wcześniej nie dorobiłam się tak ładnej opalenizny – równomiernej, o bardzo ładnym odcieniu. Do tego nie męczyłam się leżeniem plackiem na plaży, pływanie na desce zdecydowanie wystarczyło.
2. W co ja mam się ubrać
Jedną z największych zalet plażowego styly życia była ilość niezbędnych ubrań. Lista "must have" wygląda mniej więcej tak:
- bikini
- japonki
- okulary przeciwsłoneczne
- kilka t-shirtów i topów
- szorty/ spódniczki
- zwiewna sukienka
Przez
pół roku nie chodziłam na zakupy i radziłam sobie znakomicie. Żałowałam
co najwyżej, że miałam tylko jedną sukienkę, bo na szorty było w
większości przypadków za gorąco. Szczególnie doceniałam też to, że przez kilka miesięcy
nie musiałam nosić butów ani skarpet.
3. La cucaracha
Szczerze mówiąc spodziewałam się, że będę widywać w tych stronach więcej przerażających insektów. Owszem, zdarzyło mi się pomylić motyla z nietoperzem, a karaluchy potrafią mieć czasem rozmiar chomika, ale wcale nie widywałam ich tak często, jak mogłoby się wydawać. Natomiast chyba najgorsze 5 sekund tej podróży to gwałtowne przebudzenie się którejś nocy, bo na mojej twarzy wylądował karaluch. Podniosłam się i machnęłam ręką tak gwałtownie, że kiedy zapaliłam światło, insekt leżał już na łożku w kilku częściach. Innym razem znaleźliśmy w naszym domku skorpiona, choć ten mnie nie obrzydził, a zainteresował.
4. Po bułki bez butów
Nigdy nie przeszłam na boso tyle, ile w
ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Czasami z wyboru, bo przyjemnie jest
doświadczyć na stopie każdy krok, a czasem z jego braku (w zeszłym tygodniu zwinięto mi z plaży drugą i ostatnią parę japonek). Chodząc czasem
po sklepach na bosaka zastanawiam się jaką reakcję wywołałabym robiąc to
samo w naszym świecie. Tam nie przyciągałam niczyjej uwagi, tutaj byłoby to dość dziwne.
Mojej kumpeli
pracującej w Osa Mariposa, Jade, nie widziałam w butach ani razu przez
2.5 miesiąca mieszkania z nią. Boso chodziła absolutnie wszędzie,
pracowała, jeździła na skuterze, boso chodziła też na imprezy. Chodzenie
na boso potrafi być też okrutnie bolesne – zdarzyło mi się kilka razy
iść surfować w południe bez japonek, a kiedy wracałam, piasek i ziemia
były już tak rozgrzane, że nawet biegnąc miałam ochotę wyć z bólu.
5. A kiedy kończy się dzień
Na co dzień nie przykłada się wagi do zachodów słońca, często zresztą ostatnie promienie znikają niezauważanie za miejskimi budynkami i tylko czasem, kiedy niebo rozświetla się w odcieniach pomarańczy i czerwieni spoglądamy w górę.
W tamtych stronach oglądanie zachodu słońca było jednym z nieodłącznych elementów dnia. Spędzając wieczory w Puerto Escondido regularnie widywałam te same osoby, dla których żegnanie dnia na plaży było jak rytułał. Rodziny z dziećmi, człowiek wyprowadzający psy, uprawiący jogging kobiety i mężczyźni. Jeszcze zanim zaczęłam pracować starałam się nie pomijać żadnego zachodu słońca, bo wiedziałam, że któregoś dnia mocno za tym zatęsknię.
6. Po co komu ciepła woda w kranie
Przez pięć miesięcy w Ameryce Centralnej ciepłej wody w kranie doświadczyłam kilka razy i ani razu nie zdarzyło mi się za nią tęsknić. Może czasem podczas zmywania obtłuszczonej patelni w Osie Mariposie, ale jakoś sobie radziłam. To samo z praniem, przez pół roku prałam ręcznie bez ciepłej wody i aż dziwie się, że większość moich ubrań z podróży nadal nadaje się do noszenia.
W świecie bez klimatyzacji, prysznic był jedną z niewielu okazji do ochłodzenia się. Pamiętam, że pewnego razu biorąc prysznic w naszym hostelu miałam ochotę rozpłakać się tylko dlatego, że woda była znacznie cieplejsza niż zwykle, a ja po powrocie z surfingu marzyłam jedynie o lodowatym strumieniu.
7. Forma i figura
Plażowy styl życia wymaga ciągłego pokazywania ciała, co akurat bardzo działa na motywację. O ile pod grubym swetrem i zimowym płaszczem schować można wiele, bikini nie zakrywa prawie nic. Za każdym razem kiedy podczas tej podróży oddalałam się od wybrzeża – niebierałam wagi, a kiedy wracałam nad ocean – chudłam (i żałowałam swojej wcześniejszej niekonsekwencji). W moim przypadku ocean oznacza surfing, któremu w miarę możliwości poświęcałam kilka godzin dziennie, a zanim zaczęłam surfować, każdy poranek rozpoczynałam od biegania/ćwiczeń na plaży. Zazwyczaj mam na początku mocne opory przed pokazaniem się w stroju, ale w plażowy stylu życia bikini szybko staje się podstawowym ubiorem, dookoła rozebrani są wszyscy i z czasem człowiek zaczyna się czuć ze sobą dobrze. Nie zawsze byłam zadowolona ze swojego wyglądu i wagi w tej podróży, ale były też momenty, w których czułam w swoim ciele najlepiej od lat.
8. Rekord świata w myciu się
Prysznic zimą biorę prawie za
karę – może dlatego, że nie miałam w życiu szczęścia do ciepłych
pomieszczeń i gorącą wody. Czasami wyznaję więc zasadę "częste mycie
skraca życie", ale nie w klimacie, w którym przyszło mi spędzić ostatnie
pół roku.
Tam dzień bez prysznica byłby po prostu nie do zniesienia. Najczęściej
nie kończyło się zresztą na jednym, a dwóch. W teorii byłam więc
czystsza niż kiedykolwiek wcześniej, w praktyce litry wylewanego potu
mimo wszystko pozwoliły mi poznać nowe, przerażające odsłony jego woni.
Nie polecam.
9. Siesta przez całą dobę
Normalne funkcjonowanie przez większość dnia nie jest w tym klimacie możliwe. Może byłoby, gdyby klimatyzacja była na porządku dziennym, ale nie jest. Najlepiej wstać niedługo po wschodzie słońca i skorzystać z uroków pierwszych trzech godzin dnia zanim słońce niemiłosiernie zacznie grzać, zamieni popołudnie w piekło i dopiero późny wieczór pozwoli na nowo odetchnąć.
Cieżko wyobrazić sobie pracę na pełnych obrotach w tych warunkach. Pewnie też dlatego zmiany gotowania kolacji były dla mnie tak wykańczające – krzątanie się po kilka godzin w kuchni to jedno, ale gotowanie w temperaturze +35'C to już inny poziom trudności.
Ktoś zapytał mnie czy do tej temperatury można się przyzwyczaić. W pierwszej
chwili wydawało mi się, że tak, ale szybko zmieniłam zdanie. Można
przyzwyczaić się trochę do tego, że ciągle jest ci gorąco, ale ciało
wcale nie znosi lepiej upałów. Nawet znajomi Meksykańczycy każdego dnia
powtarzali "Aiii Ulaaa, jak gorącooo!!", choć teoretycznie powinni być z tą temperaturą oswojeni.
10. Piasek w łóżku, piasek pod łóżkiem
Codzienne wizyty na
plaży wiążą się z tym, że po czasie piasek znajdujesz wszędzie. Nie da
się go uniknąć w łóżku, wyjątkowo irytuje w torbie czy plecaku
przyklejając się do innych rzeczy. Bzu w ładny sposób określała go
panierką, ale nawet kulinarne skojarzenie nie pomagało w uczuciu
większej sympatii do piasku, który zapewne przywiozłam niechcący ze sobą w
plecaku.
11. Mango sprzed domu sąsiada, limonka z ulicy
Pięknie było móc jeść egzotyczne owoce prosto drzewa. W sezonie na mango było ich tyle, że ludzie w okolicy wyrzucali owoce na kupkę śmieci przed domem. Wtedy wkraczałam ja, a potem powstawał sernik mango na zimno, który w Puerto Escondido wspominany jest przez niektórych do dzisiaj. Innym razem zabrakło nam w barze limonek, poszliśmy je zerwać z drzewa rosnącego obok hostelu. Nie wspominam już o wodzie kokosowej i miąższu, które uwielbiałam za to, że z jednego owoca miałam orzeźwiający napój i pożywną przekąskę.
12. Nie do rozczesania
W kontakcie ze wodą morską włosy
stają się sztywne, nawet do tego stopnia, że po rozpuszczeniu kitki
potrafią zostać w tym samym ułożeniu. Bardzo trudno je rozczesać, są
posklejanie i... podobają mi się dziesięć razy bardziej od tego, co mam
na głowie normalnie. Nigdy nie farbowałam włosów i zawsze chciałam, żeby
latem rozjaśniły się prawie do stopnia bycia ciemną blondynką. Niestety
nie urodziłam się z jasnymi włosami które z czasem zciemniały, nie
doświadczyłam też nigdy latem wystarczającej ilości słońca. Udało mi się
to prawie w Ameryce Centralnej. Morska woda + słońce przez
kilka miesięcy sprawiły, że na głowie miałam blond pasemka. Już
cieszyłam się, że wrócę do domu blondynką, ale jak zawsze, w pewnym
momencie moje włosy zaczynają się łamać i stają się niemożliwe do
rozczesania nawet grabiami więc musiałam je podciąć w Nicaragui. Te
najjaśniejsze, najładniejsze (czyt. najbardziej zniszczone) kosmyki
trafiły do kosza, ale mimo wszystko wróciłam do Europy z jaśniejszymi włosami niż wyjechałam.
Ah Ulka przy tym zachodzie słońca można się rozmarzyć.. :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam czytac Twoje wpisy. Jestem z tych, co chetnie by dzis sie spakowali i wyjechali, ale na planowaniu sie konczy. Marzy mi sie od dawna taka zyciowa przygoda. Nudzi mnie codzienne monotonne zycie. codziennie to samo, te same czynnosci i tylko czasem cos nowego. Nie mam na tyle odwagi i w sumie nie wiem od czego bym musiala zaczac. To musi byc mile uczucie czytac po dlugim czasie takie wpisy i wspominac na nowo te wszystkie przygody i ludzi, ktorych sie spotkalo.
OdpowiedzUsuńpkt 11. mniaam. Pamietam wxczasy w Bułgarii i dojrzale figi zrywane prosto z drzewa.
Ula skąd znasz tych ludzi z którymi podróżowałaś? Jakoś wcześniej ich znałaś, czy spotkałaś na miejscu. Mówię o tej podróży ale też o wcześniejszej np w Brazylii :)
OdpowiedzUsuńAż nie chce się wierzyć, jak czas leci. Pamiętam jak w zimną noc przed snem przeczytałam Twój post o półrocznej podróży i zazdrościłam Ci klimatu w jakim będziesz :) Teraz jesteś w EU i ja się pytam, kiedy to minęło? Naprawdę wspaniały i inspirujący blog!!
OdpowiedzUsuńFajne podsumowanie. Ulcia, na zniszczone wlosy przetestowalam juz wszystkie istniejace metody ( mój młodzieńczy wybryk - trwała jak u stare baby) zniszczyła mi włosy absolutnie, niemal do cna. Przetestowałam wiec wszystkie srodki na rynku i moge polecic Ci na odzywienie włosów ( suchych, zniszczonych, łamliwych, sztywnych) mycie gliss kurem czarnym, a później po jakims czasie niebieskiem z keratyna i przede wszystkim przed myciem włosów na kilka godzin nakładaj ( a własciwie wcieraj) oliwe z oliwek z mieszana z olejkiem arganowym. Najlepiej owinąc głowę folią i zostawic na kilka godzin, Stosując taka odrzywke dwa razy w tygodniu, szybko odbudujesz kondycje włosów.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam cieplutko!
Cudownie piszesz! Potrafisz zainteresować człowieka :)
OdpowiedzUsuńEhhh rewelacja, az zal, ze musisz wracac do rzeczywistosci...
OdpowiedzUsuńSzczerze nie jestem fanką czytania, ale twój blog jest wyjątkiem :D masz po prostu dar do ciekawego pisania, a przy okazji prowadzisz ekscytujące życie ( w porównaniu z miejskim ).
OdpowiedzUsuńAh. Ja czytam, czytam i nigdy nie mam dość. Kiedy następna wyprawa i gdzie się wybierasz? :)
OdpowiedzUsuńUla, do dziś pamiętam post sprzed kilku lat, w którym opisałaś, dlaczego nie lubisz się kąpać :D Przyznam, ze wtedy był jednym z moich ulubionych.
OdpowiedzUsuńChyba karalucha na twarzy bym nie przezyla...
OdpowiedzUsuńZa plaza tez nieprzepadam, ale mimo to musialo to byc dla ciebie niesamowite doswiadczenie :)
swietnie !!!
Chcę cię zapytać ja radzisz sobie z inną florą bakteryjną? Czy może jesteś tak zahartowana, że rewolucje żołądkowe cię nie dotyczą?
OdpowiedzUsuńjestem tuz po urlopie i również walczę ze zniszczonymi i jaśniejszymi włosami :)
zazdroszcze ci tej przygody, ciekawa jestem co bedzie nastepne :) moze jakis wolontariat w Afryce? :)
OdpowiedzUsuńJak miło :) :*
OdpowiedzUsuńW podróżach (nie licząc niedługo Berlina, a potem raz kolejny Austrii i dalej Anglii) na razie przerwa. Jesienią pewnie będzie to jakieś europejskie miasto, żeby spotkać się z Benjaminem, ale coś czuję, że nadchodzący rok nie przyniesie żadnej odległej podróży... Zobaczymy jak bardzo będę umierać przez uczelnię ;)
Wyjechałam raz, ale na dwa lata - z cultural care
OdpowiedzUsuńSłaaabo, zdecydowanie nie tak jak chciałam, żeby z nim było ;)
OdpowiedzUsuńWygląda na to, że te wszystkie podróże, jedzenie przeróżnych rzeczy w przeróżnych miejscach zahartowało mnie i od bardzo dawna nie miałam żadnych problemów żołądkowych.
OdpowiedzUsuńZazwyczaj poznaję ich w drodze, czasami spotykam znajomych, ale w Brazylii to też były osoby poznane w hostelu :)
OdpowiedzUsuńTo pozazdrościć, a mi pozostaje jechać dalej i się hartować ;)
OdpowiedzUsuńpozdr z zadusznej Zielonej :)
Czyzbys miala taki sam problem jak ja w Hiszpanii - spotykasz zbyt interesujacych ludzi i chociaz nie chcesz, to musisz przerzucic sie na angielski, bo macie tyyle spraw do obgadania? ;) albo w ogole sami miedzynarodowi towarzysze..
OdpowiedzUsuńBtw zamierzasz podrozowac po Polsce z Benem? :)