25 sie 2014

Podsumowanie półrocznej podróży po Ameryce Centralnej.

Poranek jednego z pierwszych dni tego roku, pomyślałam, że sprawdzę stan swojego konta. Było na nim mniej 1000zł, a ja za trzy tygodnie wyruszałam w podróż, w której miałam zamiar przeżyć pół roku. Chociaż wiedziałam, że do dnia wyjazdu stan konta będzie wyglądał lepiej, a jakieś zaległe wynagrodzenia wpłyną jak już będę w drodze, to i tak trochę zmroził mnie ten widok. Bo na dobrą sprawę nic nie było pewne – miałam bilet w jedną stronę do Stanów, powiedziałam sobie, że zwiedzę Amerykę Centralną i jakoś przeżyję, chociaż nie wiedziałam do końca jak. Plan musiał po prostu wypalić, opcja że się nie uda nie istniała. Zresztą miałam podróżować po ciepłych krajach i wizja nie posiadania dachu nad głową nie była wcale taka straszna.

Podróż rozpoczęła się od USA, gdzie spędziłam ponad miesiąc. Najpierw był Nowy Jork, stamtąd pojechałam na kilka dni do Kanady. Dalej spędziłam dwa i pół tygodnia w San Francisco i na końcu zahaczyłam o Los Angeles. Na szczęście w każdym z tych miejsc miałam znajomych, w Kanadzie skorzystałam z Couchsurfingu, a w Mexico City większość pobytu spędziłam u kolegi, którego poznałam w jeden z pierwszych dni. W ciągu pierwszych sześciu tygodni podróży za nocleg płaciłam cztery razy.

W San Francisco niespodziewanie wpadła mi praca w kwiaciarni. W tygodniu przed Walentynkami roznosiłam bukiety po biurowcach centrum miasta, robiłam wiązanki, przycinałam kwiatki itd. 14 luty był pracą od 7 rano do 21 bez przerwy na toaletę, ale sama byłam zdziwiona jakie bukiety zdarzarzało mi się tworzyć. Chociaż pod koniec dnia na hasło "poproszę tuzin róż" chciało mi się płakać, to ogólnie praca spodobała mi się na tyle, że chyba rozejrzę się za podobną w Birmingham. No i co najważniejsze, mój budżet po 5 tygodniach w Stanach był troche wyższy niż przed rozpoczęciem podróży. Tutaj muszę podziękować też z całego serca Moni z Gotuje bo lubi, która przygarnęła mnie do siebie i zaopiekowała w stopniu niewyobrażalnym. Przez kilka dni mieszkałam też u koleżanki z Francji, którą poznałam rok temu w Brazylii.


Na etapie wylądowania w Mexico City nie za bardzo wiedziałam jaki jest dalszy plan. Wiedziałam, że za dwa i pół tygodnia będę musiała spotkać się z przylatującą do Gwatemali Bzu, więc musiałam zbliżyć się do granicy z tym krajem. Prawie do ostatniej chwilii nie wiedziałam gdzie jechać, ale w końcu padło na Puerto Escondido ze względu na miejscowość słynącą z surfing i dobre połączenie lotnicze. W Mexico City spędziłam 10dni, aż w końcu poleciałam do stanu Oaxaca.

W pierwszej godzinie w Puerto Escondido weszłam na dach hostelu, w którym poza mną były wtedy ze dwie osoby. Zobaczyłam duże fale Pacyfiku przecznicę dalej, zachwyciłam się niebieskością nieba, usłyszałam charakterystyczne odgłosy tamtejszych ptaków i poczułam, że muszę tutaj zostać na dłużej. Niedługo później zaczęłam szukać opcji wolontariatu (przez stronę Helpx, polecam też Workaway). Jedna nie wypaliła, a w międzyczasie w hostelu, w którym wylądowałam w pierwszy dzień przemieszkałam miesiąc. Płaciłam mniej niż 18zł za noc w pokoju 6-osobowym i chociaż ciężko w to uwierzyć – przez cały miesiąc (poza odwiedzinami Bzu) tylko w dwie noce na trzydzieści nie spałam sama. Wielki pokój z łazienką dla mnie, w którym miesięczny "czynsz" wyniósł mnie poniżej 600zł. Zaraz będę płacić prawie 1200zł, za ciasny pokój w paskudnym Birmingham i chyba szlag mnie trafi na samą myśl jak mieszkałam pół roku wcześniej.

Od czasu do czasu wpadałam do innego hostelu, gdzie mieszkał mój kumpel. Wisiała tam kartka "szukamy wolontariusza na min. miesiąc", aż któregoś dnia zapytałam o pracę. Przeszłam przez próbne zmiany i po kilku dniach przeprowadziłam się do wegetariańsko-wegańskiego hostelu. Ceny za nocleg w Osa Mariposa były dla mnie za wysokie, żeby mieszkać tam na dłużej, ale z momentem pracy w zamian za wyżywienie i nocleg, ten problem znikał, a atmosfera Osy była bez porównania lepsza od pierwszego hostelem. Nagle i tak niewielkie wydatki zminimalizowałam prawie do zera. Powiedzmy, że dziennie wydawałam 3zł, jeżdżąc czasem do miasta, kupując od czasu do czasu lody i napoje. W Osa Mariposa przepracowałam prawie dwa miesiące. Za zmiany przy gotowaniu kolacji płacono mi 20zł, co było oczywiście śmieszną sumą za 6h pracy, ale wykonując inną pracę mogłam nie dostawać nic. A tutaj po kilkunastu zmianach nazbierała się jakaś suma, która przydała się na dalszą podróż.

Na dobrą sprawę od 18 maja rozpocząła się najdroższa część podróży, z transportem do opłacenia od Meksyku aż po Kostarykę, bez znajomych do zatrzymania się i bez pracy za nocleg czy wyżywienie. Choć na tamtym etapie miałam w planie znaleźć jeszcze jedną pracę w ramach wolontariatu, no ale niedługo potem poznałam Benjamina...


Wydatki w pojadynkę, a w grupie

Pomijając pierwsze kilka dni po opuszczeniu Puerto Escondido, prawie całe dwa miesiące przed powrotem do Europy spędziłam w towarzystwie co najmniej jednej osoby.
Benjamina, Lukasa i Martina poznałam zanim opuściłam Meksyk, a kiedy rozstałam się z nimi na okres El Salvadoru, jeszcze w drodze poznałam Sebastiana z Niemiec, z którym trzymaliśmy się razem przez kilkanaście dni w Salwadorze.

Wydatki w podróżowaniu samemu wyglądają inaczej niż w grupie. W pojedynkę ma się pełną kontrolę, również w kwestii wydawania pieniędzy. Można odmówić sobie posiłku, wybrać inną opcję transportu, wieczór spędzić w hostelu zamiast wyjścia do baru. W grupie trzeba iść na kompromisy. Czasem oczywiście zyskujesz, bo przy kilku osobach jakaś atrakcja okazuje się tańsza, ktoś coś stawia, zjadasz resztki towarzyszy, zamiast zamawiać własną porcję. Tak czy inaczej uważam, że łatwiej jest żyć oszczędnie, kiedy jest się samemu.

Wydatki zwiększyło też w jakimś stopniu to, że 6 tygodni z ośmiu po opuszczeniu Puerto Escondido mieszkałam w pokojach prywatnych. Najpierw pokój w Gwatemali z chłopakami z Austrii. Potem w Salwadorze wybraliśmy z Sebastianem “dwójkę”, bo koszt był niewiele wyższy, a standard o niebo lepszy. Później z Benjaminem wybieraliśmy też pokoje prywatne, ale szczerze mówiąc, nie zawsze 2-osobowy pokój był droższy od łóżka w dormitorium. No właśnie, w Europie różnica między pokojami prywatnymi a wieloosobowymi byłaby dużo większa, tam nie traciliśmy wiele, czasami wręcz zyskiwaliśmy.

Wspominałam chyba nie raz, że jestem nieprzeciętnie oszczędną osobą i mam bardzo specyficzne podejście do wydawania pieniędzy.. Któregoś razu gadaliśmy z Benjaminem o kosztach tej podróży i różnica między naszymi wydatkami była duża. Za kwotę, którą Benjamin wydawał miesięcznie na życie w Mexico City (studiował tam przez kilka miesięcy), ja przeżyłam połowę podróży. Na etapie wspólnego podróżowania wyglądało to już troche inaczej, ale i tak wydawałam mniej, choć czasem oczywiście też dlatego, że jak przystało na gentelmana płacił za nasze randki hehe.

Poza tym nie ukrywam też, że budżet mojej podróży uratowały dwie kampanie reklamowe, które pojawiły się na blogu. Był taki moment w Meksyku, że suma na koncie zmalała do niebezpiecznego poziomu i właśnie wtedy propozycja współpracy spadła mi jak z nieba. Gdyby nie blog, pewnie musiałabym się u kogoś zadłużyć. Dopisało mi szczęście, ale bez wiary od początku, że musi się udać daleko bym nie zajechała.



Codzienne negocjacje 

Oszczędne podróżowanie wymagało też ciągłych negocjacji, najczęściej w kwestii transportu, ale nie tylko. Czasami płaci się więcej za bycie gringo i nie ma na to rady, ale w wielu przypadkach lokalni próbują szczęścia podając kosmiczne ceny, licząc, że biały zgodzi się na wszystko. I niestety część ludzi (zazwyczaj tych z krajów anglojęzycznych) często na to przystaje, za to Europejczycy jakoś trzeźwiej potrafią oceniać sytuacje i nie dają sobie wszystkiego wmówić.
Bywa to męczące i pamiętam dni, kiedy każda sytuacja związana z użyciem pieniędzy wymagała wcześniejszych dyskusji o cenę końcową. Po takim dniu negocjowania zaczynasz zwyczajnie tęsknić za przedmiotem na półce z podaną ceną.
Pamiętam też sytuację w Kostaryce, kiedy kierowca autobusu zażądał od pary Kanadyjczyków niedorzeczną sumę jak na trasę, którą mieli do przebycia. Z krzywą miną, ale zapłacili. My z Benjaminem wsiedliśmy później i mieliśmy zapłacić na końcu. Kiedy kierowca podał jeszcze wyższą, krótko mówiąc wyśmialiśmy go, tłumacząc, że za znacznie krótszą trasę, lepszym autobusem zapłaciliśmy dzień wcześniej dużo mniej. Kierowca w końcu się wkurzył, machnął ręką i przejazd mieliśmy za free.
Na cwaniaków trafia się wszędzie, ale jest to zrozumiałe i do ominięcia. Skoro wiedzą, że mogą wyciągnąć od białego człowieka więcej – korzystają. Grunt to zachować zdrowy rozsądek, nie być naiwnym i mieć świadomość, że większość cen jest do wynegocjowania.
Inną sprawą jest zapłacenie komuś więcej, dlatego, że uważasz, że na to zasłużył, czy zwyczajnie masz ochotę go wesprzeć, zdając sobie sprawę, że poziom życia w tym kraju jest znacznie niższy niż tam skąd pochodzisz. To osobna sprawa i z pewnością nie to samo, co dawanie się nabrać na wzięte z kosmosu koszty.


Porozumiewanie się

Jednym z głównym celów jakie wyznaczyłam sobie na tą podróż i chyba jedynym, który nie wypalił było znaczące poprawienie się w hiszpańskim. Wydawało mi się, że skoro spędzę tyle czasu w krajach hiszpańskojęzycznych, to przesiąknę tym językiem chociaż w pewnym stopniu. I pewnie by tak było, gdyby nie to, że mówię po angielsku, a to ułatwia komunikację praktycznie wszędzie. Jedynym sposobem, żeby nauczyć się języka w takiej sytuacji jest otaczanie się ludźmi, z którymi nie da się porozumieć w inny sposób niż w języku, którego chcemy się nauczyć. Od czasu do czasu siadałam do lekcji z zeszytem, słuchałam kursów audio, ale mimo pewnej poprawy, mój poziom nadal jest daleki od dobrego.
Do samego przetrwania w podróży nie potrzeba wiele, przekonuję się o tym w każdym państwie, którego ludzie mówią w języku mi nieznanym. Ja z moim podstawowym poziomem przejechałam od Meksyku po Kostarykę i chociaż były sytuacje, w których lepsza znajomość byłaby przydatna, to jej brak zawsze jakoś dało się obejść. Znajomość angielskiego mieszkańców Ameryki Centralnej jest bardzo słaba, ale z uśmiechem na twrazy i podstawami hiszpańskiego nie zginiesz.
A komuś, kto nie mówi prawie wcale na pewno poradziłabym dobrze nauczyć się liczb od zera do tysiąca. Z tym akurat nigdy nie miałam problemu, a przy wszelkich transakcjach i negocjacjach było to bardzo przydatne.



Planowanie

Mój plan na podróż od początku był bardzo luźny. Wiedziałam, że chcę odwiedzić większość krajów Ameryki Centralnej, że chcę spędzić sporo czasu nad Pacyfikiem, znaleźć pracę w ramach wolontariatu, ale przed wyjazdem nie miałam opracowanego konkretnego planu. Przewodnik trafił do moich rąk dopiero na etapie Nicaragui.
Decyzje gdzie pojechać, co zobaczyć podejmowałam na podstawie interentowego researchu, rozmów z ludźmi, którzy podróżowali podobną trasą i tego, na co miałam akurat ochotę. Starałam się nie robić nic na siłę, byleby tylko odhaczyć z listy atrakcje popularne w okolicy.


Bezpieczeństwo

O bezpieczeństwo pytaliście mnie w podróży kilka razy. Opinia o Ameryce Centralnej jest ogólnie taka, że są tam ciągłe wojny gangów narkotykowych, giną ludzie i lepiej omijać te kraje, żeby przypadkiem nie dostać kulki w łeb, nie zostać porwanym i jakie tam jeszcze są możliwości.
Nie mówię, że to bajki i takie rzeczy zupełnie nie mają miejsca, ale dopóki nie będziecie prosić się o guza, to prawdopodobieństwo, że wpadniecie w tarapaty jest naprawdę niewielkie. Przez wszystkie miesiące w żadnym z odwiedzonych krajów nie było sytuacji, w której czułabym się zagrożona. W ogóle ostatnie miejsce, w którym poczułam się w niebezpieczeństwie to Warszawa (w zeszłe wakacje), więc jak widać nie trzeba jechać po to do Gwatemali. Gdybym miała nawet porównywać kraje, to Brazylia czy Peru wydały mi się trochę mniej pewne niż odwiedzone państwa Ameryki Centralnej, no ale w żadnym miejscu nigdy nie było tak, żebym gdzieś trzęsła portkami.
Często powtarzam, że za sianie strachu w głównej mierze odpowiedzialne są media, w końcu wiadomości to przede wszystkim negatywne informacje z całego świata, wojny, kataklizmy, wyroki. Strach to jedno z najlepszych narzędzi do kontroli ludzi. Działa również w przypadku stereotypów na temat kultur, odległych i nieznanych dla nas miejsc. Możesz uwierzyć i trzymać się z dala, albo pojechać, dotknąć, porozmawiać i przekonać się, że tamtejsza ulica nie różni się zbyt wiele od twojej.


Granice

Podobnie jest z granicami. Kojarzone z przemytami narkotyów odstraszają pół świata, a ja na żadnej nie czułam się zagrożona w jakikolwiek sposób. Zazwyczaj panuje na nich lekki chaos, w pobliżu są targowiska, cinkciarze nachalnie oferują wymianę waluty, ale to tyle. Policja czy straż graniczna jest skorumpowana w tych stronach, więc może się zdarzyć, że bus z bagażami zostanie poddany dłuższej kontroli (tak miałam w Hondurasie), a jeżeli grupie się spieszy, to mogą zrzucić się na łapówkę. Nie jest to jednak reguła, a w razie takiej sytuacji trzeba się uzbroić w cierpliwość. Tak więc jedyne co mogę przyznać, to że przekraczanie granic było uciążliwe, bo wymagało kontroli paszportowej, wyciągnięcia bagaży, czasami zmiany autobusu. Docenia się wtedy zalety mieszkania w Unii Europejskiej. Ponadto w części krajów płaci się przy wyjeździe lub wjeździe, zazwyczaj kilka dolarów, chociaż najgorsza w tej kwestii była Kostaryka - 26$.

               Drzemka na granicy Nicaragua-Kostaryka w ramach czekania na autobus.


Zdrowie i ubezpieczenie

Mam całkiem mocny organizm i na szczęście choroby trzymają się ode mnie z dala. Grypy czy anginy nie miałam od czasów szkolnych, rzadko łapię przeziębienia, problemy z żołądkiem praktycznie się nie zdarzają. Chociaż na to ostatnie mam teorię, że wystawiłam swój organizm już na tyle różnych flor bakteryjnych, jadałam tak dziwne rzeczy, że mój żołądek nie ma wyjścia i musi wiele tolerować.

Do ubezpieczenia nie przykładam zbyt dużej wagi, może dlatego, że nigdy do niczego mi się nie przydało i wiem, że zawodzi wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebne. Od kilku lat korzystam z ubezpieczenia studenckiej karty ISIC, choć na ten rok (uwzględniając podróż) wybrałam najdroższą opcję, upewniając się, że będę ubezpieczona nawet od wypadków związanych z surfingiem. Dla porównania Benjamin miał znacznie lepsze ubezpieczenie i faktycznie przydało mu się kiedy spędził kilka dni w szpitalu w Mexico City, ale moje na szczęście po raz kolejne zostało niewykorzystane.


Bagaż

Nie mogłam opuścić Europy z bardzo lekkim plecakiem, bo wyjeżdżałam zimą i pierwsze dwa tygodnie spędzałam w temperaturach dochodzących do -20'C. Z wszystkiego wybierałam jednak lżejsze opcje. Lekka zimowa kurtka, lekkie buty, skupiłam się na "docieplaczach" typu rajstopy czy podkoszulka. Na etapie San Francisco uznałam, że pozbędę się kilku ciepłych rzeczy i zostawiłam je u Moni z zapowiedzią, że któregoś dnia po nie wrócę, albo wymyślę inny sposób (ostatecznie odebrał je mój przyjaciel Marcin i przywiezie do PL). Po miesiącu w Meksyku wiedziałam, że będę mogła oddać kilka rzeczy odwiedzającej mnie Bzu, no więc na pozostałe cztery miesiące zostałam z jedną parą długich spodni, jedną bluzą i jedną bluzkę z długim rękawem, trzema parami szortów, t-shirtami, spódniczką i sukienką. Zabrałam też z Europy krem z filtrem, bo wiedziałam, że na miejscu będzie drogi. Przez cały czas woziłam też ze sobą worek z przyprawami i przekąskami typu orzechy, którą nosiłam ze sobą zawsze, kiedy szłam gotować coś w hostelowych kuchniach. Niektórych ludzi zaskakiwało, że wożę ze sobą przyprawy, a dla mnie to absolutnie niezbędnik długiej podróży. Mój plecak ważył ok 10kg, mniejszy z przodu ze 2kg co nie jest szczególnie uciążliwe, ale przez większość czasu doskwierał upał. Dodatkowo w Meksyku doszła jeszcze deska surfingowa i z zawieszoną na ramieniu miałam do przejechania ponad 2,500km.

Nad jeziorem Atitlan w Gwatemali, czyli jedno z wielu miejsc, w których deska się nie przydała, ale nie było wyjścia i trzeba było ją targać.


Koszty

To, co interesuje wiele osób najbardziej, to ile wydałam na całą podróż. Nigdy nie robię dokładnych rozliczeń, ale starłam się zwracać uwagę na przychody i wydatki, żeby na końcu wiedzieć, ile mniej więcej kosztowała mnie ta podróż.
Nie wliczając biletów, wygląda na to, że przez te pół roku wydałam około 7500-8000zł.
Średnio to jakieś 1300zł na miesiąc. Suma chyba nie jest zbyt wysoka, bo niejedna osoba nie zmieściłaby się w takiej kwocie żyjąc w jednym z polskich miast.

Z kolei ceny biletów lotniczych wyglądały mniej więcej tak:
Bilet Berlin-NYC – ok 880zł Norwegian
NYC- San Jose/ San Francisco – ok 320zł Delta
Los Angeles – Mexico City – ok 350zł Alaska Airlines
Mexico City- Puerto Escondido – ok 200zł Viva Aerobus
San Jose, Kostaryka - Fort Lauderdale , USA– ok 450zł Spirit Airlines
Fort Lauderdale- Frankfurt – ok 1170zł

Ceny noclegów
Średnie ceny za łóżko w pokoju wieloosobowym to ok 20-25zł, w prywatnym dwuosobowym 25-30zł. Kostaryka była droższa i tam łóżko w dormitorium kosztuje ok 35-40zł, ale poza sezonem można zmieścić się w 30zł.
Najtańszy nocleg jaki nam się przytrafił, to 12zł/os w pokoju dwuosobowym (Ometepe Island, Nicaragua) choć nie był to raczej pokój, w którym z przyjemnością spędzilibyśmy więcej niż jedną noc.

Ceny transportu
Ceny transportu wahały się od złotówki za lokalne colectivo w Meksyku, przez kilka złotych za chickenbusy i busy na krótkich odległościach, do nawet 150zł za dobrej klasy autokary na dłuższych trasach, czy shuttle rezerwowanych w agencjach turystycznych, kiedy opcja lokalnego transportu nie istniała albo była wyjątkowo długa i skomplikowana. Ja niestety często płaciłam dodatkowo za przewóz deski surfingowej, choć zazwyczaj nie było to więcej niż kilka zł.

  Transportowanie deski na dachu chicken busa.


Ceny jedzenia
W większości przypadków bardziej opłacało się jeść na mieście niż kupować produkty i gotować samemu, zwłaszcza kiedy często zmienialiśmy lokalizację. Wybór w supermarketach daleki był od tego, co mamy w Europie, dlatego często tęskniłam za jakimiś produktami.
Ciężko powiedzieć gdzie było najtaniej, ale Meksyk, Gwatemala i Nicaragua należały do najtańszych krajów. Poza Mexico City (i pomijając hostel w którym pracowałam) jedzenie praktycznie nigdzie nie było ekscytujące, przeważał ryż, fasola, kukurydziane tortille. Na ulicy można było czasem najeść się za kilka złotych, chociaż tanie jedzeniowe opcje to prędzej 10-20zł.

Nasza ulubiona restauracja ze wszystkich, w których jedliśmy w Ameryce Centralnej, gdzie serwowano wspaniałe ryby i owoce morza w bardzo niskich cenach. San Juan del Sur, Nicaragua.

46 komentarzy:

  1. Dzięki za ten obszerny tekst!

    Pisałam dziś na blogu o związkach na odległoś. Ciekawi mnie jak sobie dacie radę z Ben. Chyba, że macie już jakis plan :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo. Warto było czekać. A teraz... co dalej? :)

    Ale czekaj, czekaj... Ty z tą deską tak pod ręką przez Meksyk i dalej ciągle???

    :v

    OdpowiedzUsuń
  3. Teraz to czeka mnie smutny rok w Birmingham i ostatni rok studiów łeeeee...
    Deskę sprzedałam w ostatni dzień podróży. Nie było sensu płacić za jej transport więcej niż kosztowała, żeby postawić w domu...Choć nie powiem, żeby z powodu pożegnania nie było mi nadal przykro.

    OdpowiedzUsuń
  4. Związki na odległość to moja specjalność, każdy w którym byłam trwał przez jakiś czas w takiej formie haha.
    Mamy plan na częste odwiedziny i plany na przyszły rok, także wiem, że damy radę;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Amused Observer25 sierpnia 2014 22:45

    Świetne podsumowanie - nieodmiennie podziwiam umiejętności oszczędzania!
    I tylko zaskoczyła mnie kiepska opinia o meksykańskim jedzeniu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki! Tylko nie napisałam, że mam kiepską opinię o meksykańskim jedzeniu. Po prostu nie w każdym miejscu w Meksyku można zjeść dobrze, ale w stolicy dało się jak najbardziej.

    OdpowiedzUsuń
  7. Amused Observer25 sierpnia 2014 23:05

    No dobra, trochę źle to zinterpretowałam :) Było napisane, że mało ekscytujące. I to mnie zdziwiło, bo dla mnie kuchnia meksykańska była jedną z najlepszych (obok peruwiańskiej) kuchni latynoskich, ale to pewnie zależy też co się lubi i gdzie się trafi.

    OdpowiedzUsuń
  8. hej, super post! zdradź, jakie przyprawy targałaś na drugi koniec świata! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Nadal mnie nie zrozumiałaś, ale chyba użyłam zbyt dużego skrótu myślowego. Chodzi o to, że poza Meksykiem (w szczególności Mexico City) jedzenie w reszcie krajów Ameryki Centralnej było mało ekscytujące.

    OdpowiedzUsuń
  10. Podziwiam Ciebie i zazdroszczę wszystkiego co widziałaś. Robisz rzeczy, które wydają mi się niemożliwe :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Super, że tak to wszystko podsumowałaś! Zaskoczyło mnie, że nie zrobiłaś postępów w hiszpańskim. Czy to dlatego, że ciągle spotykałaś ludzi z innych krajów? A w hostelu rozmawiałaś po hiszpańsku, np. z właścicielem?

    OdpowiedzUsuń
  12. Amused Observer25 sierpnia 2014 23:36

    No tak, napisałaś, że poza Mexico City, ani Meksykiem więc pomyślałam tylko o jednym kraju. Ale wydawało mi się, że poza stolicą i Puerto Escondido jeszcze gdzieś byłaś?
    Co do reszty krajów Ameryki Centralnej - niestety się zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
  13. Dominika Chabuz25 sierpnia 2014 23:42

    eehhhh cudownie się czyta Twoje posty :3 Pamiętam, że jedna z kampanii reklamowych to ta z tym ładnym głośnikiem, którego używałaś na plaży :) A druga ? ROXY ? Domyślam się, bo miałaś na sobie ich stroje gdy surfowałaś no i te śliczne japonki :) Jeśli tak, to zazdroszczę współpracy z tą firmą, ale przyznam, że idealnie reprezentujesz ich styl :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Jestem pewna, że Ty też robisz jakieś rzeczy, które mi wydają się niemożliwe :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Tylko San Christobal i okolice. A parę lat temu Tijuana.

    OdpowiedzUsuń
  16. Cynamon, oregano, zioła prowansalskie, tymianek, drożdże instant, proszek do pieczenia i coś tam jeszcze;)

    OdpowiedzUsuń
  17. Marek Humiński26 sierpnia 2014 00:06

    Duzo ludzi przyjmuje za prawdę to co pisze prasa. Przewodnicy i biura podróży. A te kreują strach , aby ludzie nie wychodzili sami z hoteli

    OdpowiedzUsuń
  18. Dominika Chabuz26 sierpnia 2014 00:07

    no tak, całkiem zapomniałam o tamtej współpracy, a do Roxy - to ich strata :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Mam pytanie, mam nadzieję, że będziesz tak miła i odpowiesz, choć oczywiście nie naciskam. Jak twoja rodzina, twoi rodzice reagują na twój podróżniczy tryb życia?

    OdpowiedzUsuń
  20. Ciągle otaczali mnie ludzie mówiący po angielsku, więc ciężko było zmuszać się do hiszpańskiego, w którym powiedzieć potrafię niewiele. Zdarzało mi się rozmawiać po hiszpańsku z właścicielami, ale większość znała też angielski.

    OdpowiedzUsuń
  21. Są bardzo wspierający, wyrozumiali, cieszą się na moje wyjazdy i z przyjemnością słuchają o tych podróżach. Podejście mają dość nieprzeciętne i bardzo to doceniam.

    OdpowiedzUsuń
  22. Haha. Ja jestem w Kanadzie od 4dni i to jest jakiś kosmos. Prawie nic nie rozumie, mimo że języka zaczełam uczyć się około rok temu. Chyba musze zacząć od poczatku moje kursy. Dobrze że moi znajomi są bardzo wyrozumiali i wszystko mi tłumaczą jak małemu dziecku xD

    OdpowiedzUsuń
  23. Też zawsze wożę ze sobą przyprawy! :D Do AU jeszcze przywiozłam pestki dyni, orzechy i wiórki kokosowe, bo tutaj kosztują majątek, a ja uwielbiam dorzucać do owsianek/sałatek;) Po czym na lotnisku sprawdzono mi cały bagaż i panowie celnicy nie byli zadowoleni z tych moich torebeczek, ale ostatecznie pozwolili zabrać ;)

    OdpowiedzUsuń
  24. jedzenie w kostaryce... do dzis mam niesmak jak slysze nazwe "gallo pinto".. bleh haha :D

    OdpowiedzUsuń
  25. hello, widzialam w poprzednich komentarzach, ze planujesz podążac sladami uli :D opisujesz gddzies swoje przygody? ^^

    OdpowiedzUsuń
  26. Szczerze mówiąc nawet o tym nie pomyślałam. Dzisiaj byłam tylko na plaży, która mieści się w górach (Vancouver), trochę pojeździłam po Richmond i to w zasadzie tyle. Teraz usiłuje się przestawić z czasu polskiego na kanadyjski, wiec raczej za dużo nie zwiedzam w ciągu dnia bo po prostu nie mam siły. 4po południu i ja odpadam. A plany troche mi się zmieniły bo bede pare miesiecy w Kanadzie a potem lecę na Islandię ;) Pomyślę o blogu jak już będę w formie :)

    OdpowiedzUsuń
  27. Zaczęłam czytać Twojego bloga niedawno dlatego nie za bardzo orientuję się w Twojej sytuacji "zawodowej". Nie wyobrażam sobie zniknięcia na pół roku bez planów na przyszłość. Może dlatego nie lubię też podróżować. Aż mnie ciarki przeszły jak czytałam o podróżowaniu "bez celu". Do tego trzeba mieć odpowiedni charakter. Chociaż jedną z wypraw, które najmilej wspominam to zwiedzanie Norwegii i Szwecji na rowerze, spanie w lesie, mycie się w strumykach i jechanie przed siebie. Takie podróże wyciszają i pozwalają nabrać dystansu do codziennych spraw.
    W każdym razie - odważna jesteś;)

    OdpowiedzUsuń
  28. Ula, dzięki za fajny post! Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś odwiedzić te miejsca :)

    OdpowiedzUsuń
  29. Bardzo podziwiam twoje podejście do podróżowania i to, że potrafisz sobie odmówić wielu rzeczy dla realizacji podróży. Dla mnie nie wyobrażalny jest wyjazd bez odpowiedniego zabezpieczenia finansowego na jakikolwiek wypadek, dlatego bardzo podziwiam twoją wielką odwagę! :)

    OdpowiedzUsuń
  30. deska surfingowa bardziej noszona czy bardziej pływana? :))

    OdpowiedzUsuń
  31. Przez pierwsze półtora miesiąca pływana codziennie, a później to niestety droga nie prowadziła ciągle wzdłuż oceanu, więc z ostatnich dwóch miesięcy przepływałam w sumie maksymalnie miesiąc.

    OdpowiedzUsuń
  32. Po dwóch latach studiów zrobiłam sobie rok przerwy, a teraz we wrześniu wracam na ostatni rok.
    Takiego rodzaju podróżowanie zdecydowanie nie jest dla każdego, trzeba to po prostu kochać, wyjątkowo cenić wolność i umieć czasami skupić się bardziej na teraźniejszości niż przyszłości.
    Pozdrowienia! :)

    OdpowiedzUsuń
  33. Dziękuję za ten artykuł! :) Przydatne informacje, chwytliwy wstęp, inspirująco napisany. Ciekawi mnie tylko, jak łączysz studia i podróże? Poniżej przeczytałam już, że wzięłaś rok przerwy, ale tak na co dzień? :)

    OdpowiedzUsuń
  34. Mogłabyś napisać książkę o swoich podróżach, bo bardzo dobrze się czyta Twój blog :) myslałaś kiedys o tym?

    OdpowiedzUsuń
  35. disqus_HNYAp4RMgu26 sierpnia 2014 16:28

    Cześć Ula. Ja w sprawie ubezpieczenia w UK, posiadasz ? Jesteś w stanie jakieś polecić ? Bardzo proszę o odpowiedź. Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  36. Dzięki takim postom jak Twój coraz bardziej wierzę w to, że świat można zwiedzać również bez wielkiej sumy na koncie Może i ja się kiedyś odważę na tę część świata :) Jak na razie zupełnie sama byłam tylko w Austrii i muszę przyznać, że był to najlepszy wyjazd mojego życia chociaż wszystko jeszcze przede mną :) Powodzenia w dalszych podróżach!

    OdpowiedzUsuń
  37. Hej Ula, chciałabym wrócić do tematu bezpieczeństwa w Ameryce Centralnej. Sama wybieram się w październiku do Wenezueli i podobnie jak ty kocham fotografować w czasie podróży. Czy zdarzały Ci się momenty, że zadrżałaś o swój aparat. Bo niektórzy już mnie zaczęli straszyć, żebym lepiej się z lustrzanką na ulicy nie pokazywała....

    OdpowiedzUsuń
  38. Skupienie na teraźniejszości to świetne sformułowanie. Strasznie nie lubię, gdy ktoś pyta, czy mi nie żal pieniędzy na wyjazdy. A ja wolę mieć wspomnienia niż przejeść oszczędności na mieście.

    Tego lata włóczyłam się prawie miesiąc po Półwyspie Iberyjskim, przeszłam Camino Portugese, odwiedzałam znajomych, zahaczyłam o francuskie Pireneje. I uwielbiałam momenty, w który na pytanie "kiedy wracasz" odpowiadałam "nie wiem, to się okażę".

    D:

    OdpowiedzUsuń
  39. Super wpis! Ameryka Centralna mi się marzy, a Twój przykład pokazuje, że to więcej niż możliwe. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że takie powolne podróżowanie jest tańsze, niż wciskanie wszystkiego w kilka tygodni.

    I przy okazji Twojej tajemniczej wzmianki o planach - chętnie bym przeczytała post o Twoich wymarzonych celach podróży.

    OdpowiedzUsuń
  40. Ula dzięki Tobie po raz pierwszy usłyszałam o Au Pair i od wczoraj pilnie czytam związaną z tym stronę. Ciekawi mnie jednak Twoja wiedza na ten temat i stosunek jaki masz do tego, korzyści, plusy i minusy, może krótkie relacje znajomych? Z góry bardzo dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  41. ok to daj znac jak cos zaczniesz - emilka913@gmail.com :) myslalam, ze moze bardziej jestes w moich stronach (toronto), ale widze ze nie :P

    OdpowiedzUsuń
  42. moj bojfriend byl w islandi :) pieknie tam, zazdroszcze!

    OdpowiedzUsuń
  43. nie jestem Ula, ale mysle, ze przesadnie cie strasza... :) ludzie nie z takim sprzetem jezdza

    OdpowiedzUsuń
  44. Amused Observer28 sierpnia 2014 12:58

    Odwiedziłam już wiele krajów Ameryki Łacińskiej i w większości byłam z lustrzanką robiąc wiele zdjęć. Ale były miejsca i momenty gdzie sama widziałam, że aparatu lepiej nie wyciągać. Albo miejscowi mówili, żeby gdzieś nie chodzić lub nie brać aparatu. Straszyć będą Cię różnymi rzeczami, w rzeczywistości zazwyczaj nie jest tak źle. Gdyby nie to, że kupiłam sobie bezlusterkowca dalej bym pewnie jeździła z lustrzanką ;) Uważać trzeba wszedzie, w Polsce też kradną lustrzanki ;)

    OdpowiedzUsuń
  45. Dziękuję bardzo, zwłaszcza za życzenie, żeby rok w Bham zleciał szybko ;)

    OdpowiedzUsuń
  46. Cztery lata temu napisałam posta związanego z tematem au pair, część info powinna być tam aktualna: http://adamantwanderer.blogspot.com/2010/08/au-pair-info.html
    A tak w skrócie, to był dla mnie wspaniały czas i na dobrą sprawę nie spotkałam żadnej au pair, która żałowałaby decyzji o wzięciu udziału w programie.

    OdpowiedzUsuń