Cerro Negro, najmłodszy aktywny wulkan Nicaragui, ostatnia erupcja nastąpiła tutaj w 1999 roku.
Kilka lat temu pewien Amerykanin postanowił zjechać z niego na rowerze górskim, ale w połowie drogi rower nie wytrzymał prędkości, rozpadł się, a on poważnie się połamał. Rok później powtórzył próbę, która zakończyła się sukcesem i tym razem ustanowił rekord prędkości na ok 170 km/h.
Nie wiem kto wpadł na pomysł volcano boardingu, ale dzisiaj jest to jedna z największych atrakcji północnej Nicaragui z notowanymi rekordami prędkości, który obecnie wynosi niewiele poniżej 100km/h.
Zarówno Martin jak i Benjamin jeżdżą na snowboardzie i szczególnie zależało im, żeby zjechać z wulkanu na stojąco. Wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać po obu opcjach i osobiście nie miałam dużych oczekiwań. Cztery lata temu w Peru spróbowałam sandboardingu zjeżdżając na desce z pustynnej wydmy. Pierwsze próby pokonania trasy na stojąco skończyły się upadkiem już na samym początku, po nim przyszło kilka kolejnych i kiedy już miałam wystarczająco dużo piasku w ustach poddałam się i w końcu zjechałam siedząc. W przypadku Cerro Negro również zdecydowana większość osób zjeżdża w pozycji siedzącej. Osiąga się wtedy znacznie większą prędkość, ale zjazd trwa poniżej minuty.
Spośród agencji organizujących wycieczki na wulkan, tylko jedna oferuje deski z wiązaniami. Snowboardowe przypominają tylko kształtem, waga już niekoniecznie, a wiązania polegają na obowiązaniu własnych butów paskiem, co tym bardziej utrudnia jazdę. To samo było na pustyni, tylko tam sprzęt był jeszcze gorszej jakości.
Zaczęliśmy od 45min wejścia na wulkan z plecakami wypełnionymi kombinezonami i deską zawieszoną na plecach. Gorące podłoże przypomniało, że wulkan jest wciąż aktywny. Na samej górze założyliśmy kombinezony, a potem po kolei zjeżdżaliśmy w dół. Pył wulkaniczny to zdecydowanie nie śnieg i oczywiście nie da się zjechać z wulkanu tak, jak z ośnieżonego stoku. Do pewnego stopnia działała zmiana krawędzi z tylniej na przednią, ale w drugą stronę było już dużo ciężej. Upadałam przy większości prób skrętu, ale mimo wszystko było znacznie fajniej niż się spodziewałam!
Super, gratuluję! Ile wysokości ma wulkan? Pewnie było gorąco, szczególnie w tym kombinezonie ;)
OdpowiedzUsuńHa! W piątek siedziałam z koleżankami na warszawskiej plaży i przy piwie rozmawiałyśmy o sportach ekstrenalnych, wśród których pojawiła się też rekreacyjna jazda na rolkach, haha :D Wymieniłam m.in. Ciebie, Twój zjazd po wydmie i wulkanie, więc wyobraź sobie mój uśmiech po zobaczeniu tego posta :D link rozesłany do koleżanek, już możemy zacząć poużalać się nad naszym nudnym życiem... Dobrze, że jesteś Ula!
OdpowiedzUsuńFotka z nachyleniem wygląda groźnie! Też bym chciała :)
OdpowiedzUsuńNigdy tego nie robiłam (co chyba nie jest jakoś specjalnie dziwne...), ale od kiedy dowiedziałam się, ze coś takiego istnieje - mam straszną ochotę na ten zjazd. Kiedyś z pewnością :)
OdpowiedzUsuńGenialny pomysł! Sama bym tak chciała :)
OdpowiedzUsuńwow. No nieżle. Taki zjazd to pewnie niezła dawka adrenaliny :) Gratuluję !!!
OdpowiedzUsuńwidzę jeden plus tego sportu - nie ma kolejek do wyciągu oraz tłumu na stoku :)
OdpowiedzUsuńJestem zachwycona Twoim nowym kolorem włosów! Jeszcze kilka dni na słońcu, a wrócisz do Europy jako blondynka :)
wow! niesamowite miejsce i niesamowity zjazd!!
OdpowiedzUsuńz checia bym czegos takiego wyprobowala!
Ula, czy Ty podczas zjazdu z wulkanu na snowboardzie robiłaś zdjęcia lustranką? i JAK Ty to zrobiłaś??
OdpowiedzUsuńNie mogłam się powstrzymać. ;)
Fajne miejsce na paralotnie :)
OdpowiedzUsuńNiewielki, 728m :)
OdpowiedzUsuńDzięki! Mi też bardzo podobają sie te rozjaśnione słońcem włosy, mogłyby tak wyglądać zawsze :)
OdpowiedzUsuńHehe nie, zostawiłam lustrzankę w hostelu, a te zdjęcia są z aparatu Benjamina. Kilka ostatnich zrobił przewodnik, nie miałabym gdzie schować aparatu :D
OdpowiedzUsuńHaha dziękuję bardzo :*
OdpowiedzUsuńmini;)
OdpowiedzUsuń