Ponieważ na codzień nie mam za dużo wspólnego z typowymi Amerykanami (Nowy Jork tylko geograficznie należy do tego kraju, San Francisco też nie ma wiele wspólnego z duchem USA), to statek był dobrym miejscem na przyjrzeniu się ludziom z Midwest i wschodniego wybrzeża (głównie).
Rejsy są idealnym sposobem na wakacje dla ludzi leniwych, lubiących się obżerać, więc grubych i otyłych na pokładzie nie brakowało.
Nawyki żywieniowe mnie czasami przerażały. Nagle się okazywało, że ludzie nie tyją od powietrza wbrew temu, do czego czasami starają się przekonać innych. Faceci z ogromnymi brzuchami nakładali sobie monstrualne porcje, a zamiast korzystać z różnorodności jedzenia, to ryż przykrywali makaronem i zagryzali chlebem. Najwięcej osób kręciło się zazwyczaj przy bufecie z amerykańskim żarciem- hamburgerami, hot dogami, frytkami, nuggetsami. Patrząc jak kobieta zapełniała sobie talerz tanimi kawałkami kurczaka w grubej smażonej panierce i parówkami w białych gumowych bułach, z żalem myślałam sobie "why?".
To już nie była kwestia cenowych wyborów, bo parówki "kosztowały" tyle co łosoś, to wynik złych nawyków.
My z mamą też nie wybrałyśmy się na rejs, żeby się odchudzać, bo w końcu niewiele razy w życiu zdarza się tydzień, w którym można jeść do woli, nie martwiąc się o portfel;).
Starałam się jeść jak najwięcej tego, co najbardziej lubię i czego nie mam zazwyczaj na codzień. Nie było dnia, żebym nie jadła owoców morza, ryb, a mięso z radością odstawiłam na bok, poza corned beef we wspaniałych kanapkach pastrami.
Największą słabość mam jednak do deserów i tych sobie nie żałowałam.
Nie wiem tylko jakim cudem, po tygodniu niewiarygodnego obżarstwa, przytyłam może co najwyżej 0.5kg...To pozostanie już dla mnie niewyjaśnioną zagadką;).
Lido bufet w porze śniadaniowej miał wszystko co można sobie wyobrazić na śniadanie. W późniejszych porach opierał się na sałatkach, a później całej reszcie jedzenia.
East River Deli serwowało popularne nowojorskie kanapki. Ich pastrami i ruben były niewiarygodnie dobre, porównywałabym je nawet do słynnego Katz's. Normalnie taka kanapka kosztuje 10-15$.
Niemal każdego dnia dzieliłyśmy jedną z mamą na pół.
Pomidory z pesto i mozarellą i grecki rożek nadziewany szpinakiem.
Innym razem spróbowałyśmy azjatyckiego dania z owocami morza, z chińskiego baru. Sałatki mieszałyśmy każdego dnia, tutaj próbowałyśmy również ryby, a ja na deser bardzo często brałam też galaretkę, za którą przepadam.
East River Deli serwowało włoskie kanapki z mozarellą pesto i pomidroem oraz bajgle z kremowym serkiem i łososiem, ale ja poprosiłam o własną opcję- grilowaną włoską kanapkę z łososiem;).
To był mój ulubiony moment dnia. Po lunchu szłam do stanowiska z ciastami i wybierałam to co najlepsze. Zawsze po jednym kawałku, który później dzieliłam z mamą.
Ciasta były genialne! Nie smakowały jak przesłodzone amerykańskie, tylko jak to, co najlepsze z Europy. Tartę czekoladową moja mama uznała najlepszą jaką jadła, wszystkie ciasta z kremem były wspaniałe i każdy rodzaj sernika był wyjątkowo udany.
Mniaaaam.
Przez cały rejs spróbowałyśmy około 20 ciast! Większość z nich będę jeszcze długo wspominać;).
Drugi dzień w całości spędziliśmy na morzu, płynąc na Barbados. Dzień minął mi głównie na opalaniu się i czytaniu gazet.
Przepływaliśmy obok Martyniki.
Promienie słoneczne pięknie wyglądały zza chmury.
To było moje ulubione miejsce do oglądania zachodu słońca. Wygodne materace z poduszkami, na których czytałam i słuchałam muzyki.
Po zachodzie zapalano zamontowane nad materacami lampki i nadal mogłam czytać.
Aż chciało się tam przeleżeć całą noc i oglądać gwiazdy;).
Kolacja zaczynała się dla nas o 17:45 i trwała do 19:45. Jadałyśmy zazwyczaj w restauracji, ale dwa razy ją opuściłyśmy przez duży lunch, albo wybrałyśmy bufet. W czasie kolacji działy się czasami śmieszne rzeczy, nagle włączano muzykę i kelnerzy mieli za zadanie śpiewać, tańczyć, czasami też z turystami. W sumie to sympatycznie, ale ja nie szalałam na parkiecie restauracji;).
Moją ulubioną kolacją była wtorkowa, na którą podali homara z krewetkami. Lepiej już być nie mogło:).
Innym razem z menu wybrałam łososia z bakłażanem w cieście i fasolką.
Menu obejmowało przystawkę, danie główne i deser, więc starałam się jeść tak, żeby na koniec mieć jeszcze w brzuchu miejsce na deser. Tutaj ciasto czekoladowe na ciepło z lodami waniliowymi.
Innego dnia spróbowałam ciasta figowego (pyszne, wilgotne) z lodami pekan.
Ten pudding chlebowy z kawałkami czekolady też był super, bo zmieszałam go z lodami waniliowymi mamy.
Wtorek i czwartek były eleganckimi wieczorami, na które należało się ubrać na wieczorowo. Fajnie było popatrzeć na ludzi, bo jak kobiety ubrały obcasy, a mężczyźni zamienili szorty na garnitury, to od razu statek lepiej się prezentował.
Na statku czuwało dużo fotografów i najwięcej do roboty mieli właśnie w eleganckie wieczory. Ludzie zadbali o wygląd, więc chcieli zrobić sobie profesjonalne zdjęcia;).
Ta dziewczyna trochę przesadziła, ale może chodziło o coś więcej niż tylko ubranie wieczorowe.
Zdjęcia można później było obejrzeć w galerii na trzecim piętrze i kupić za sumy, który wydawały mi się śmieszne (10-30$), a mimo wszystko dużo ludzi kupowało te zdjęcia.
Fotografowie robili też zdjęcia przy zejściu ze statku, a później przerabiano je na różne efekty, w zależności od wyspy. To zdjęcie zrobiono nam na St. Kitts. Żadnego z nich nie kupiłyśmy, taka fota kosztowała 10$ hah...
We wtorek i czwartek na scenie teatru obejrzeć można było występy dwóch różnych grup. Oba były bardzo profesjonalne, nie pomyślałabym, że coś tak porządnego można obejrzeć na statku!
Sala była naprawdę duża. Przed wtorkowym występem puszczona YMCA, stąd ten tańczący tłum;).
Wieczorami pokojówki zostawiały zawsze plan następnego dnia i układały ręczniki w różne kształty.
Pokoje sprzątano zadziwiająco często, chyba z dwa-trzy razy dziennie. Ja zazwyczaj daje pokojówkom wolne przez większość czasu, bo codziennie zmienianie pościeli wydawaje mi się być nieporozumieniem. Skoro w domu tego nie robię, to i w hotelu sobie bez tego poradzę. Szkoda wody, energii i ludzkiej pracy, bo zawsze próbuję sobie wyobrazić jakim koszmarem musi być ścielenie kilkuset łóżek;).
Chętnie bym sobie teraz jakieś ciasto zjadła. Mmm ... ;))
OdpowiedzUsuńJedzenie wyglada zjawiskowo. Mam tak samo- korzystam ile wlezie i jem na zapas:-) praktycznie nie jem tu miesa, zywie sie glownie owocami morza. W Tajlandii to juz wo ogle mialam raj bo bedac na plazy kupowalismy swieze ryby. Najlepsza jaka jadlam to chyba grillowana w grubej soli morskiej, a po przekrojeniu okazalo sie,ze jest nadziewana swiezym imbirem, czosnkiem i kolendra. No i te sosy...
OdpowiedzUsuńniesamowite! oglądając te zdjęcia i czytając relację wręcz nieświadomie zaczynam sobie planować podobny rejs - kiedyś. Bo widzę, że bardzo warto coś takiego przeżyć na własnej skórze :)
OdpowiedzUsuńmmm, zjadłam już śniadanie i znów jestem głodna!
OdpowiedzUsuńWow jaka podroz.. Az milo popatrzec !:D A jak przeczytalam, ze sie juz opalalas to juz w ogole.. W Polsce poki co nie ma jak :D
OdpowiedzUsuńByłam pokojówką i wiem co znaczy codzienne zmienianie pościeli w kilkudziesięciu pokojach ;- ) To naprawdę koszmar, więc jestem pewna, że dziewczyny wiedząc, że nie życzysz sobie świeżej pościeli były naprawdę wdzięczne ;- )
OdpowiedzUsuńLady M.
Uroczy ten motyw z ręcznikami ;p
OdpowiedzUsuńmmm, ale fajnie się to wszystko czyta ;) i baaardzo spodobało mi się Twoje podejście do pracy pokojówek.
OdpowiedzUsuńtez bylam pokojowka i tez sie zgodze, ze kazde lozko ktorego nie trzeba zmieniac jest blogoslawienstwem.
OdpowiedzUsuńco czytalas? ja niestety zawsze przed wylotem gdzies kupuje sobie jakies byle-co ze strefy bezclowej, zeby tylko miec co robic.. ale moze masz jakies dobre ksiazkowe typy?
haha, a ja jestem ciekawa jak tamta dziewczyna zapakowała tą kieckę w bagaż :D
OdpowiedzUsuń"Nie wiem tylko jakim cudem, po tygodniu niewiarygodnego obżarstwa, przytyłam może co najwyżej 0.5kg..."
OdpowiedzUsuńhehe Ula, woda wyciąga :))
kolejny fajny wpis:D najbardziej ci zazdroszcze tego wylegiwania się na pokładzie i patrzenia w gwiazdy:) widać,że miałyście z mamą udany urlop:)
OdpowiedzUsuńNie mam nic ciekawego do dodania, poza tym, że przeczytałam, bardzo mi się podoba ten wpis i zdjęcia, i bardzo Ci zazdroszczę takiego rejsu. :)
OdpowiedzUsuńPodczas takich eleganckich wieczorków na statku chyba można się poczuć jak w jakimś amerykańskim filmie, co?;)
nat.
Tymi zdjęciami naprawdę narobiłaś niektórym apetytu, w tym mnie! ;)
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc myślałam, że nie będziesz chciała odwiedzić Chicago.
OdpowiedzUsuńnat.-> No trochę tak;). W ogole momentami czułam sie jak na "statku miłości", nie wiem czy pamiętasz taki serial.
OdpowiedzUsuńSake-> Czemu???
mmmmmmmmm same pyszności :D
OdpowiedzUsuńtylko narobiłaś mi apetytu!
OdpowiedzUsuńthe-k-pitch.blogspot.com
mozesz podac adresy blogow o podrozach ktore znasz? oprocz tych co masz w linkach, dzieki wielkie!;)
OdpowiedzUsuńAnonimowy z 20:23-> Jeśli odwiedzam, to tylko te z linków, czasami trafiam na jakieś przypadkowo, ale reszta jest wypisana na blogu.
OdpowiedzUsuńJedzenie wygląda niesamowicie . Sam statek prezentuje się równie dobrze ;)
OdpowiedzUsuńja chce na statek! ciekawe czy da sie podobny rejs zarezerwowac sobie z PL
OdpowiedzUsuńNora-> Jasne, że się da. Poznałam na statku Polaka, który na rejs przyleciał z PL. Nie jestem pewna czy sam go rezerwował czy przez biuro podróży, ale wiem, że za gorszy pokój zapłacił więcej niż ja.
OdpowiedzUsuńahhhh, teraz marzą mi się tylko wakacje i dobre jedzenie ! będąc na wakacjach w Stanach widziałam opychających się niezdrowym jedzeniem ludzi, dobrze to pamiętam.
OdpowiedzUsuńUla cóż to za książka którą sobie zamówiłaś,zdradź bibliofilce ;)
OdpowiedzUsuńr.
r.-> Heh:) W sumie to książka bardziej opiera się na fotografiach, ale zdradzę dopiero przy okazji posta;).
OdpowiedzUsuńile dni trwał rejs? i jaka była łączna kwota jaką za niego zapłaciłaś?
OdpowiedzUsuńAnonimowy z 00:35-> 7dni. Zapłaciłam za niego niecałe 500$, ale na koniec doszła jeszcze opłata za napiwki- 70$. Tak poza tym, to na statku nie wydałam ani centa, ale na lądzie wydawałam też kasę na transport, jakieś kartki itp.
OdpowiedzUsuńChyba z uwagi na stereotyp dot. Chicago jaki siedzi w mojej głowie. Miasto emigracyjne z ogromną ilością Polaków. O ile dobrze pamiętam, wspominałaś na blogu/twiterze że nie lubisz spotykać rodaków za granicą...
OdpowiedzUsuńNo ale tak jak mówię - stereotyp. Czekam na relację z pobytu tam. :)
A propos. Jak ci idzie "praca" na subiektywnym przewodnikiem po Kalifornii?
Sake-> W końcu to niby drugie największe polskie miasto, ale też nie tylko na tym się opiera. Mam przeczucie, że to miasto może wskoczyć na trzecie miejsce moich ulubionych amerykańskich miast.
OdpowiedzUsuńA Polaków nie lubię spotykać zagranicą, no chyba, że fajnych ludzi, wtedy nawet lepiej, że są z Polski, bo więcej nas łączy. Nieciekawych obcokrajowców widuję na codzień, ale obojętnie jakby się nie zachowywali, nigdy nie mam poczucia, że coś mnie z nimi łączy, z rodakami już jest inaczej;).
Zdjęcia na posta z Kalifornii dodałam już dawno, ale nie mogę się zebrać, żeby cokolwiek napisać, więc nie wiem kiedy powstanie;).
Ula pokazuj się nam częściej ;-))
OdpowiedzUsuńaz zglodnialam patrzac na te zdjecia! no i w polsce STRASZNIE zimno:(
OdpowiedzUsuńjakie ksiazki czytasz?:) co polecasz do czytania?:) i kiedy nowy post?:)