Najlepsze, że pod takimi postami zawsze pojawia się komentarz od kogoś, kto czyta tego bloga od kilku lat, a nigdy wcześniej nie skomentował żadnego posta. Jestem ciekawa ile takich osób jeszcze pozostało... Nie czujcie się jednak zobowiązani do ujawnienia w tym momencie, możecie jeszcze poczekać parę lat;).
Drugi dzień w Melace wiązał się ze sporym problemem- jak w krótkim czasie zjeść jak najwięcej i przy okazji nie pęknąć? Miałam do spróbowania i odwiedzenia kilka miejsc, które polecił mi Celvin i musiałam zmieścić to wszystko w żołądku w ciągu kilku godzin. Poniższe zdjęcia pokazują, że faktycznie pochłonęłam niezłe ilości jedzenia, ale co jest najzabawniejsze? Kiedy wydawało mi się, że przytycie podczas tej podróży jest nieuniknione, po powrocie okazało się, że schudłam! Przemilczę fakt, że w Anglii jem połowę lub 1/3 tego, co jadłam w Azji, ale cóż, najwyraźniej podróżowanie sprzyja utrzymaniu dobrej figury i to jest najlepszy powód dlaczego powinnam być w niej nieprzerwanie!
A teraz o Hainanese Chicken Rice, daniu zasługującym nawet na osobnego posta.
Obojętnie jak nudno wygląda to, co zobaczycie na pierwszym zdjęciu, zapewniam Was, że smak tego dania daleki jest od nijakości. Kurczak gotowany w bulionie oraz ryż gotowany w podobny sposób, uformowany w kulki- rice balls. Częściej jednak spotkacie się z mięsem rozłożonym na porcji ryżu.
Chicken rice dotarł do Malezji i Singapuru z Chin, dzięki osadnikom z prowincji Hainan i na dobre zadomowiło się w tradycyjnej kuchni obu państw.
Teraz zastanawiacie się pewnie jak dobre może to być, skoro próbowaliście zarówno gotowanego kurczaka jak i ryżu i zdecydowanie nie było to najlepsze, co jedliście w swoim życiu. Jeżeli powiedzenie "nie oceniaj książki po okładce" jest prawdziwe, to w tym momencie nie mogę znaleźć trafniejszego.
Wszystko sprowadza się do przepisu, metody gotowania i chociaż nie jest to tak naprawdę nic wymyślnego, wiem, że gdybym spróbowała zrobić to danie w domu, nie ma szans, że wyszłoby podobnie. Ryż jest przyjemnie klejący, chociaż nie chodzi o odmianę- sticky rice, bo w przepisie używa się ryżu jaśminowego. Kurczaka serwuje się często ze świeżym ogórkiem, a do tego wszystkiego podaje się sos chili. Jego ostry smak idealnie współgra z łagodną resztą.
Pamiętam jak o chicken rice opowiadał mi kolega w NYC i chociaż podkreślał, że danie wygląda banalnie, w smaku jest zupełnie inne. Wierzyłam mu, ale mając świadomość, że mimo wszystko jest to gotowany kurczak z ryżem, nie wyobrażałam sobie za wiele i stąd chyba szok, który przeżyłam przy pierwszym kęsie. Dodatkowe znaczenie może mieć też to, że jadłam w Kedai Kopi Chung Wah, miejscu, przed którym w weekendy zazwyczaj ustawiają się kolejki, a przychodząc tam o 14, można być odesłanym z kwitkiem, bo wraz ze sprzedaniem ostatniej porcji kurczaka, lokal zostaje zamknięty.
Co za szczęście, że wybrałam się tam z rana!
Danie świetnie nadaje się na śniadanie, jest pożywne i łagodne (pomijając ostry sos).
Restaurację łatwo znaleźć, bo znajduje się przy głównej ulicy starego miasta.
Świetnie spacerowało się uliczkami starego miasta, chociaż jeszcze lepiej byłoby, gdyby ruch dla samochodów został tam całkowicie zamknięty.
Moim drugim śniadaniem było roti canai, po nasi lemak chyba najpopularniejsze malezyjskie śniadanie. To pochodzący z południowych Indii rodzaj naleśnika/placka, który robi się z mąki, jajek, tłuszczu i wody, później ugniata i rozciąga ciasto, aż będzie półprzezroczyste. Następnie składa się je i smaży.
Niekoniecznie w Indiach, za to w Malezji można spotkać się z roti z dodatkami jak np. jajka, ser, kurczak, wariacje na słodko i wiele innych.
Roti canai serwuje się zazwyczaj z sosem curry, w którym macza się placek. Danie kosztowało ok 1,50zł i całe szczęście, że była to niewielka porcja, bo miałam więcej miejsca w brzuchu na kolejne pyszności.
Po małym spacerze postanowiłam znowu spróbować cendol, tym razem z syropem z duriana. Nie jadłam tego owoca w Azji, ale syrop mógł w pewnym sensie podpowiedzieć mi, czy może jednak jestem w stanie polubić duriana.
Część bez syropu była mimo wszystko najlepsza. Chociaż to zaledwie syrop i w smaku nie był tak straszny jak owoc, to i tak pamiętam, że jak na złość odbijał mi się do końca dnia;).
Trafiłam też na mini eklreki nadziewane kremem z duriana, ale akurat skończyła mi się gotówka i musiałam wrócić do hostelu, żeby móc kupić cokolwiek.
Plac Holenderski za dnia.
Celvin polecił mi zajrzeć także do Donald and Lily's Corner. Ciężko było znaleźć tą restaurację, ale z pomocą miejscowych udało się. Zamówiłam laksę, żeby porównać z tą, którą jadłam w Cameron Highlands. Była równie pyszna, a może nawet jeszcze lepsza, bo bardziej kremowa.
Ponadto zamówiłam mee, danie z nudlami i było w porządku, chociaż zupa smakowała mi bardziej.
Melaka zdecydowanie pozostanie w mojej głowie jako miasto z fantastycznym jedzeniem.
Kolejny post będzie już z Singapuru, a teraz poproszę o głos w poniższym konkursie:).
Restaurację łatwo znaleźć, bo znajduje się przy głównej ulicy starego miasta.
Świetnie spacerowało się uliczkami starego miasta, chociaż jeszcze lepiej byłoby, gdyby ruch dla samochodów został tam całkowicie zamknięty.
Moim drugim śniadaniem było roti canai, po nasi lemak chyba najpopularniejsze malezyjskie śniadanie. To pochodzący z południowych Indii rodzaj naleśnika/placka, który robi się z mąki, jajek, tłuszczu i wody, później ugniata i rozciąga ciasto, aż będzie półprzezroczyste. Następnie składa się je i smaży.
Niekoniecznie w Indiach, za to w Malezji można spotkać się z roti z dodatkami jak np. jajka, ser, kurczak, wariacje na słodko i wiele innych.
Roti canai serwuje się zazwyczaj z sosem curry, w którym macza się placek. Danie kosztowało ok 1,50zł i całe szczęście, że była to niewielka porcja, bo miałam więcej miejsca w brzuchu na kolejne pyszności.
Po małym spacerze postanowiłam znowu spróbować cendol, tym razem z syropem z duriana. Nie jadłam tego owoca w Azji, ale syrop mógł w pewnym sensie podpowiedzieć mi, czy może jednak jestem w stanie polubić duriana.
Część bez syropu była mimo wszystko najlepsza. Chociaż to zaledwie syrop i w smaku nie był tak straszny jak owoc, to i tak pamiętam, że jak na złość odbijał mi się do końca dnia;).
Trafiłam też na mini eklreki nadziewane kremem z duriana, ale akurat skończyła mi się gotówka i musiałam wrócić do hostelu, żeby móc kupić cokolwiek.
Plac Holenderski za dnia.
Celvin polecił mi zajrzeć także do Donald and Lily's Corner. Ciężko było znaleźć tą restaurację, ale z pomocą miejscowych udało się. Zamówiłam laksę, żeby porównać z tą, którą jadłam w Cameron Highlands. Była równie pyszna, a może nawet jeszcze lepsza, bo bardziej kremowa.
Ponadto zamówiłam mee, danie z nudlami i było w porządku, chociaż zupa smakowała mi bardziej.
Melaka zdecydowanie pozostanie w mojej głowie jako miasto z fantastycznym jedzeniem.
Kolejny post będzie już z Singapuru, a teraz poproszę o głos w poniższym konkursie:).
Przeczytałam w trakcie posiłku i zyje :) Ula, jako osobe młoda i bardzo fantastyczna podziwiam Cie i to bardzo. Jest mało a nawet bardzo mało osob ktore sa tak kreatywne jak Ty! Tu podróż, tam podróż, nauka jezyków, odwaga... Coś pięknego :))
OdpowiedzUsuńJestem stała czytelniczka , ale rzadko kiedy dodaje komentarze a po prostu uwielbiam czytac te posty ! Obiecuję, ze od dzisiaj zostawie tutaj po sobie ślad, bo w tym momencie doszło do mnie, co chce w zyciu robic i ze kazdego stac na to, co chce osiagnac... Może to glupio zabrzmi, ale DZIEKUJE CI! ;-)))
Klaudia
Klaudia, dostałam Twojego maila i odpiszę w najbliższych dniach:).
Usuńzrobiłam jak zaleciłaś na fejsie, teraz jestem mega głodna! :D
OdpowiedzUsuńidealnie okrągłe kuleczki, to zawsze mnie zadziwia! a Twoje zdjęcia jak zwykle bajecznie kolorowe, pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńto i ja się przyznam - Ula, czytam Twojego bloga już trzeci rok, komentuję po raz pierwszy ;) dzięki obszernym fotorelacjom każdą podróż przeżywam razem z Tobą :) i bardzo się cieszę, że masz możliwość wyjazdu do Namibii, należy się ona Tobie jak nikomu innemu! serdecznie gratuluję :) a zdjęcia z dzisiejszego posta tylko spotęgowały mój apetyt... ajjj :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam gorąco
Adu
Trzy lata, wow! Dziękuję za ujawnienie się haha!
UsuńUla, jesteś brzydka, gruba i głupia!
OdpowiedzUsuńOczywiście żartuję :) Bardzo lubię te Twoje długie relacje z podróży, zdarzyło mi się nawet skorzystać z Twoich wskazówek. You go, girl!
I ja się dziś ujawniam- czytam regularnie Twojego bloga od kiedy była o nim wzmianka w gazecie wyborczej (lokalnej) bądź w lubuskiej-nie pamiętam :)Zresztą nieważne. Zatem serdeczne pozdrowienia z rodzinnego miasta-Iza.
OdpowiedzUsuńFajnie, że dzięki tamtemu artykułowi ktoś trafił na mojego bloga i może do zobaczenia na zielonogórskiej ulicy!
UsuńUla - jedzenie jedzeniem i czyta się to z zapartym tchem, i śliną na podbródku ;)
OdpowiedzUsuńAle do zdjęcia chłopca wróciłam kilkanaście razy. Coś w tym jest magicznego.
P.S Świetnie jest patrzeć na Twój fotograficzny progres na przestrzeni tych paru lat - niesamowity!
Cieszę się, że jest zauważalny!
UsuńMini eklerki - zjadłabym!
OdpowiedzUsuńNie myslalas, zeby tłumaczyć notki na angielski? Nie cierpię komercyjnych blogów, ale myślę że akurat swój powinnaś "reklamować" jak najbardziej się da i dostawać różne propozycje wyjazdów, żebyśmy mieli co oglądać :D pozdrowienia! Agata
Agata, myślałam nad tym, ale chyba jednak nie ma sensu bo:
Usuńa) w sieci jest dużo blogów z lepszymi zdjęciami i prowadzonymi w jęz. angielskim
b) nie jestem najlepsza w pisaniu po angielsku i robiłabym błędy
c) pisanie posta byłoby podwójnie czasochłonne
no coz, po polsku tez ci sie zdarza (owocA...)
UsuńNo cóż, Tobie też, jak i każdemu. Problem w tym, że po angielsku byłoby ich wiecej.
Usuńskad ta pewnosc, ze mi sie zdarza?
Usuń(te czepialskie komentarze nie są ode mnie jakby co..)
UsuńPowinnaś spróbowac, naprawdę! Odnośnie Twoich (przykro mi, słabych!) argumentów: 1. tak tak, doskonale znam tę skłonnośc do umniejszania sobie z góry i oceniania swoich działań negatywnie, nawet bez podjęcia próby - życzę sobie i Tobie poprawy w tej kwestii ;)
2. błędy popełnia każdy, poslugujesz się angielskim na codzień już bardzo długo (patrząc po blogu), jestem całkowicie pewna że dałabyś sobie radę.
3. z tego co zauwazylam, blogerzy tłumacząc tekst na angielski znacznie go skracają, a zdania przecież nie muszą byc mega rozbudowane i z sophisticated słownictwem.
Przemyśl to, Twój blog jest jednym z moich ulubionych i życzę Ci jak najwięcej podróży bo inspirujesz, a pisanie po angielsku NA PEWNO przysporzy Ci jescze więcej czytelników!!
Agata
Anonimowy z 13:16-> Skąd ta pewność? yyyy... no jeżeli uważasz się za osobę nieomylną i twierdzisz, że nigdy nie popełniłaś błędu, to mogę tylko pogratulować.
UsuńAgata-> Żaden obcokrajowiec tutaj nie zagląda chociażby dla samych zdjęć, więc tekstem po angielsku tym bardziej nikogo nie przyciągnę.
A gdybym jednak się zdecydowała, to prędzej dla znajomych i siebie, żeby poćwiczyć, ale pewnie okazałoby się to męczące.
No to ja też, czytam Twój blog od ponad 2 lat, odzywam się po raz pierwszy, z każdą Twoją fotorelacją z podróży przenoszę się do innego świata, min. dzięki Tobie zaczęłam planować swoją podróż na Islandię i Wyspy Owcze, mam nadzieję, że to małe marzenie uda mi się zrealizować.
OdpowiedzUsuńTwój blog podesłałam również mojemu znajomemu, który tak jak ty podróżuje (min. Chiny, Tajlandia) i fotografuje, ale nie dzieli się tym ze światem (oprócz nas, najbliższych znajomych).
Robisz przepiękne zdjęcia i naprawdę fajnie piszesz, jestem filologiem, więc ciężko mnie zadowolić, ale Tobie to wychodzi, głównie dlatego, że piszesz bardzo prostym i konkretnym językiem, prosto, szczerze i na temat, dziękuję Ci za brak słownych kwiatków i wyniosłych metafor. Sama nie wiem jak to jest, że informujesz czytelników o swoich planach podróży i wszyscy cieszą się razem z Tobą, no więc ja też się cieszę, niezmiernie. Pisz dalej, uwielbiam Cię czytać i oglądać Twoje zdjęcia.
Pozdrawiam serdecznie
Anna B
Fajnie, że się odezwałaś Anno i miło usłyszeć od filologa, że to, co piszę tu na blogu da się czytać;). Pozdrawiam!
UsuńJa również czytam Twojego bloga od pewnego czasu, choć nie od początku :) Jednak często wracam do starszych postów, które pozwalają oderwać się na chwilę od codziennych spraw. Każdy nowy post jest kolejną swego rodzaju przygodą, za którą serdecznie dziękuję! Nie dziwię się, że masz tylu fanów, bo jesteś jedyna w swoim rodzaju i Twój blog zasługuje na miano najciekawszego w sieci :) Dopiero dziś zdecydowałam się skomentować, nigdy tego nie robię, ale wiedz, że pozostaje w gronie najwierniejszych czytelników. Twój blog jest pewną odskocznią od codzienności, dobrze, że jesteś tu by pokazywać, że w życiu liczy się coś więcej niż pieniądze. Serdecznie Ci gratuluję wszystkich sukcesów i wypada życzyć jeszcze większej ilości! I choć mój komentarz zginie w gąszczu innych, to jednak musiałam Ci to wszystko napisać :) Czuję, że teraz będę tutaj czynnym, a nie jedynie biernym czytelnikiem :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z upalnej południowo-zachodniej części Polski
Ola
Będę pamiętać, że jesteś i dziękuję za serdeczne słowa!
Usuńw komentarzu o bubble tea chodziło mi o szczecin :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńza to mnie przestawiłaś na nieco inną dietę i staram się w ogóle zrezygnować z instant. i chcę podróżoooowaaaać na własną rękę:)
OdpowiedzUsuńbuziaki
Klara
(czytam odkąd Aife o Tobie wspomniała na starym blogu, a komentuję drugi raz;)
PS Strasznie się ucieszyłam na wieść o Afryce, zwłaszcza, ze moja mama właśnei wróciła z Zambii:) i też wygrała wycieczkę, tzn. wygrywa tak co roku z pracy za najlepsze wyniki. pracoholik;)
Super jest usłyszeć, że miałam wpływ na czyjąś dietę:).
Usuńdzisiaj dzien ujawniania sie ... to i ja wyjde przed szereg i powiem, ze czytam od dawna i pierwszy raz komentuje. czekam zawsze na nowe wpisy z wypiekami na twarzy , zycze udanej podrozy do Afryki.
OdpowiedzUsuńHaha, czyli jednak wstęp za działał i dowiedziałam się o istnieniu nowych czytelników.
UsuńJa czytam od lat, ale nigdy nie komentuję :) Uwielbiam Twojego bloga :)
OdpowiedzUsuńJustyna
Haha i w zasadzie to wystarczy!;)
Usuńrobisz tak pyszne zdjęcia jak nikt!!!
OdpowiedzUsuńTwój Roti canai był podany w przepięknych naczyniach! Tak się nimi zachwyciłam, że postanowiłam skomentować po raz pierwszy, mimo, że czytam od ponad roku ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
Kinga
a ja czytam Twój blog od poniedziałku 21 maja :) - zainteresował mnie Twój wpis na innym blogu (który czytam od dawna) o tym, jak przebiegłaś część Manhattanu :)
OdpowiedzUsuńdo dzisiaj przeczytałam malutką część Twoich wpisów, ale będę czytać dalej - na bieżąco i starsze wpisy
byłaś w San Francisco, Nowym Jorku i Nowym Orleanie - trzech miastach, które koniecznie chcę zobaczyć :) są na szczycie mojej listy miejsc do zobaczenia - a Ty nie dość, że tam byłaś, to jeszcze w dwóch mieszkałaś! a nie dość, że mieszkałaś, to jesteś taka młodziutka a już zwiedziłaś kawał świata!
zmotywowałaś mnie też do szukania tanich biletów lotniczych
podziwiam i pozdrawiam
Margot
Ooo! W takim razie miło mi powitać nową czytelniczkę i dzięki, że zostawiłaś po sobie ślad, Margot!:)
Usuńto i ja się ujawnię :) nie wiem czy kojarzysz mnie jeszcze z Klubu Glamour.. szczerze.. wkurzały mnie niektóre twoje komentarze... twoje opinie...
OdpowiedzUsuńale twój blog czytam od kiedy zamknięty został ten klub... i naprawdę muszę przyznać, że robię to z wielką przyjemnością.. dzięki tobie mogę choć trochę poczuć sie tak, jakbym to ja zwiedzała te wszystkie kraje.. szczerze zazdroszczę ci odwagi i mozliwości takiego swobodnego podróżowania.. i życze kolejnych ciekawych wycieczek :)
Pamiętam Cię somagdo! Również to, że miałyśmy jakieś starcia i irytowały Cię moję wypowiedzi, ale wielkie dzięki, że tu zaglądasz!
Usuńpomózmy uli wygrac ten konkurs!!
OdpowiedzUsuńZeby mogła spełniac swoje marzenia.
Haha, zabrzmiało to jak hasło fundacji TVN ;))
UsuńDzięki!
no fakt. ^^
Usuńco do duriana to jadlam go w kwietniu na Bali, probowalam dwa razy, za pierwszym razem byl taki sobie ale za drugim nawet mi zasmakowal, nie moglabym jednak duzo zjesc, wystarczyli mi 2 kesy bo mnie moze bardziej zapach niz smak odrzucal, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńUla, weszłaś mi na ambicję, Twojego bloga czytam juz od dawna, pewnie jakieś 2 lata, a to dopiero mój 1 komentarz, ale tak juz mam, że rzadko coś komentuję, no chyba że ktoś szczególnie poruszy moje zszargane nerwy:P Przeglądam też różne blogi modowe, ale muszę przyznać, że te wszystkie blogerki jakoś nie wzbudzają mojej sympatii, mam wrażenie, że troszkę sodówka uderzyła im do głów. Z Tobą jest zupełnie inaczej, Twój blog czyta się z ogromną przyjenością, a Twoja osoba wzbudza meggaa sympatię. Bardzo zazdroszczę Ci Twoich podróży i żałuję, że ja jestem taka zachowawcza i że nic szalonego w moim szarym i bez wyrazu życiu do tej pory nie zrobiłam, ale kto wie, może wszystko przede mną.. Trzymaj się ciepło i oby tak dalej, mam nadzieje ze może kiedyś napiszesz jakąś książke podrozniczą!:D
OdpowiedzUsuńW takim razie cieszę się, że zdecydowałaś się napisać i to aż tyyyle sympatycznych słów:). Pozdrawiam serdecznie!
Usuńjeeeeeeeeeeeeeeeeeść :d ja wczoraj zainspirowana twoimi postami byłam w teorytycznie dobrej malezyjskiej knajpie w wawie i powiedziałam Pani aby sama mi wybrała. I....niestety...po 1. wybrala mi jarskie i to byla jakaś mieszanka tofu z czymś co się żuło, po 2. co chwile było słychać dźwięk mikrofalówki, po 3. ryż zapewne z torebki i przegotowany, po 4. nawet tradycyjna surówka z kapsuty nie dala rady...po ostatnie, trzeba jechac i jesc u lokalsów :D
OdpowiedzUsuńuwielbiam Twoje posty, przyjemnie się je czyta, potrafisz zaciekawić, a dodatkowo podajesz dużo interesujących informacji i dzielisz się swoją pasją. chciałabym w przyszłości tak jak Ty podróżować po świecie i czerpać z tego przyjemność!
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci tego!
UsuńUla, bardzo mi sie nie podoba ze tak krytykujesz te biedne duriany!! One sa naprawde dobre. Smakuja jak budyn, jak moga ci nie smakowac? Hahaha
OdpowiedzUsuńBudyń to może przypomina w teksturze, ale w smaku już niekoniecznie :D
UsuńKiedy pierwszy raz tu trafiłam uderzyło mnie przede wszystkim, że wspominałaś wielokrotnie o Anthonym - a przechodząc wygłodniale przez jego książki i kolejne odcinki No Reservations po prostu nie mogłam przejść obojętnie obok człowieka, który ma tak podobne zainteresowania, więcej - powoli, ale bardzo systematycznie wprowadza swoje "kulinarne" plany w życie. Możesz wierzyć lub nie, ale zdarza mi się, czytając Twoje wpisy, mieć wrażenie, że podróżuję razem z Tobą; jak gdybym mogła się teleportować i chłonąć to całe szaleństwo. I chociaż siedzę w domu i w stylu studenckim odmrażam domowy obiad, to mogę w każdej chwili w czeluściach wyobraźni odbyć podróż do wielobarwnego świata zupełnie odmiennego jedzenia. Za to się należy wielkie dzię-ku-ję.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że będziesz tak radośnie podróżować do końca świata i jeden dzień dłużej - bo to absolutnie optymistyczna wizja, że jednak można krok po kroczku spełniać swoje marzenia i cieszyć się każdym momentem swojej drogi. Jesteś inspirującym człowiekiem, a przede wszystkim - na tyle, na ile mogę wywnioskować z wielu lat czytania Twoich relacji - na wskroś radośnie energicznym i to świetna cecha.
Szalej dalej, szalona Ulko - życzę Ci, żeby afrykańska przygoda przebiegła bezpiecznie - bo że wyciśniesz z niej tyle, ile się da niezależnie od okoliczności - w to nie wątpię! {oczywiście czekam też na mnóstwo zdjęć tamtejszych dań}
Achhh Anthony, uwielbiam tego człowieka!
UsuńCieszę się, że czujesz się, jakbyś podróżowała ze mną i dziękuję za życzenia! Mój blog jest na pewno bardziej radosny i egergiczny niż ja na codzień, no ale nie mogę nic na to poradzić;).
Z afrykańskimi daniami może być słabo. Tamtejsza kuchnia nie jest zbyt bogata, a pozatym będę jeść posiłki ze wszystkimi i pewnie będzie to raczej tradycyjne hotelowe jedzenie...
Kurcze za kazdym razem gdy czytam kolejny post na Twoim blogu , czuję jakbym sama brała udział w Twoich podróżach. Niesamowite uczucie czytając te słowa i oglądając zdjęcia mogę przeżywać razem z Tobą wyjazd ;))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę kolejny udanych podrózy"D
Z góry przepraszam, że komentarz nie do postu.
OdpowiedzUsuńChciałabym się zapytać gdzie kupiłaś swojego longboarda? i ile za niego dałaś?
Pewnie w USA kupowałaś?
Nie ma sprawy, pytania nie muszą być koniecznie związane z treścią posta;).
UsuńLongboarda kupiłam w San Francisco i kosztował ok 150$.
A dopiero w San Francisco uczyłaś się jeździć czy już wcześniej umiałaś? No i czy w ogóle trudno się nauczyć jeździć?
UsuńNie uczyłam się jeździć, bo umiałam od razu odkąd stanęłam na longboardzie kolegi po raz pierwszy, ponad pół roku przed zakupem deski;). To przez fakt, że jeżdżę na snowboardzie, więc nie wiem jak to jest uczyć się jazdy od zera;).
UsuńA ja pomyślałam, że to jest właśnie odpowiedni moment by wyjść z ukrycia, haha ;) Czytamy i polecamy Cię znajomym podróżującym, jedzącym i smakującym, tym którzy lubią piękne zdjęcia. Don't stop Ula, don't stop!
OdpowiedzUsuń