Pamiętam odcinek "No Reservations" z Singapuru, gdzie Anthony Bourdain pochylony nad (podobno najlepszym w mieście) talerzem chicken rice, wypowiedział zdanie "Jeśli kochasz jedzenie, to może być najlepsze miejsce na Ziemi".
Drugiego dnia przekonałam się, że Anthony tradycyjnie wiedział co mówi...
W tym świecie fast food jest dobrym jedzeniem, które ma niewiele wspólnego z paskudnymi sieciowymi restauracjami z Zachodu. Europa i Ameryka mogłyby się czegoś nauczyć.
Niebem dla każdego miłośnika jedzenia, a może po prostu głodnej osoby są hawker centres. Zadaszona przestrzeń z niezliczoną ilością stoisk z żywnością oraz stołami i ławami/krzesłami rozstawionymi co krok. To street food, który w wyczulonym na czystość i porządek Singapurze, nie mógłby funkcjonować na ulicy, więc przeniesiono go w jedno miejsce. Wybór jest tak ogromny, że można krążyć, oglądać i zgubić się w tym labiryncie dobrego jedzenia. Sprzedawcy to zazwyczaj starsi ludzie, którzy te same dania przygotowują od kilkudziesięciu lat. Zauważyłam, że często razem pracują małżeństwa, pomagając sobie nawzajem.
W ostatnich latach coraz więcej hawker centres przenosi się do pomieszczeń zamkniętych, klimatyzowanych lub centrów handlowych. Powodem są m.in wyższe standardy higieny i promowanie kuchni singapurskiej w sposób przyjazny dla turystów. Już nie starzy Singapurczycy gotują na widoku, ale młodzi szefowie kuchni. Możnaby pomyśleć, że skoro bieganie po sklepach, kiczowata atmosfera, to i jakość jedzenia jest gorsza, ale na szczeście to akurat pozostaje na wystarczająco autentycznym poziomie. Sami zresztą znacie podobne miejsca z zachodnich centrów handlowych. Szkoda tylko, że u nas kuchnia, opiera się na fast foodach, sieciówkach, a ceny (o ile nie jest to McDonald's) wcale nie są takie niskie.
Nie wiem ile czasu zajęłoby mi spróbowanie wszystkiego, co chciałabym zjeść w Singapurze, ale obawiam się potrzebowałabym kilku lat, codziennego odwiedzania hawker centres i odkrywania nowych smaków.
Na szczęście nie zanosi się na to, żeby kultura ulicznego jedzenia w Singapurze zanikała. Może powoli zmienia się jego forma, ale w tym mieście nie brakuje pasjonatów kulinarnych, którzy chcieliby tą tradycję podtrzymać. Oby tak było, bo w tym skomercjolizowanym mieście najbardziej autentyczne wydało mi się zamiłowanie do jedzenia i stary hawker centre w Chinatown.
W budynku w piwnicy znajdował się targ, na pierwszym piętrze sklepy, a na ostatnim hala z jedzeniem.
Najpierw poszłam zobaczyć targ.
To stoisko mnie zaintrygowało i podeszłam bliżej.
Zrobiło mi się szkoda żółwi i ropuch, ale trzeba przyznać, że te drugie są bardzo fotogeniczne.
Na piętrze z jedzeniem zaczęłam od spróbowania popiah.
Popiah to coś w rodzaju naleśnika z nadzieniem składającym się w skrócie z warzyw, owoców morza lub mięsa.
Zdecydowana większością klientów tego hawker center byli starsi ludzie i to też mi się bardzo spodobało. Chociaż na zewnątrz było dużo turystów, tutaj już mało kto zaglądał...a dużo tracą.
Tak jak wspominałam, na stoiskach często pracują razem małżeństwa.
Praska do soku z trzciny cukrowej.
W jednym z postów z Bangkoku pisałam o nasionach gingko, których nie rozpoznałam, dopóki nie zobaczyłam ich na tym stoisku z deserami.
Chciałam przekonać się jak smakują i stanęłam w kolejce.
Deser osoby przede mną prezentował się lepiej od mojego;).
Lód w syropie z nasionami, które były lekko gorzkie i wcale nie smakowały wybitnie.
Ucieszyłam się na widok popularnego najwyraźniej stoiska ze sticky rice, a zaraz potem zobaczyłam kartkę, że wszystko zostało wyprzedane:(.
Stół po prawej wygląda na brudny, bo dopiero co wstała od niego grupa ludzi. Większość rzeczy sprzątana jest regularnie i zawsze znajdzie się wolne miejsce, żeby usiąść.
Spacerowałam się i zastanawiałam się co zjeść...Nie mogłam się zdecydować! Zastanawiałam się nad kaczką, ale....
nagle zobaczyłam stoisko przed którym ustawiona była kolejka. To był najlepszy znak, że właśnie tutaj powinnam zjeść. Później na ścianie zobaczyłam artykuły świadczące o tym, że rzeczywiście było to całkiem uznane miejsce.
Żona zbierała zamówienia, a mąż przygotowywał zupę. Pracował tak szybko, że nie dowierzałam własnym oczom. Wszystko gotował na świeżo i zrobienie zupy zajęło mu z trzy minuty.
A efekt? Zupa okazała się rewelacyjna, nudle idealnie ugotowane i chociaż wydawało mi się, że nie dam rady zjeść wszystkiego, to opróżniłam cała miskę (no może poza fish balls- pozdrowienia dla Gosi).
Ostatnią rzeczą, jaką tam zjadłam był coconut pancake, czyli powiedzmy, że naleśnik nadziewany kokosem, składany jak kanapka. Z zewnątrz chrupiący, w środku miękki i puszysty. Był tak dobry, że jadłam go ze szklankami w oczach. Ani trochę nie chciało mi się wracać do domu, chcę jeść takie desery na codzień!
Starsi mężczyźni siedzący przy jedzeniu i piwie przypomnieli końcówkę odcinka "No Reservations" z Singapuru. Anthony Bourdain podsumowywał swoją wizytę w tym mieście i rozmyślał nad emeryturą z nadzieją, że może na starość nie będzie daleko od Singapuru, żeby móc cieszyć się tym kulinarnym rajem.
Najpierw poszłam zobaczyć targ.
To stoisko mnie zaintrygowało i podeszłam bliżej.
Zrobiło mi się szkoda żółwi i ropuch, ale trzeba przyznać, że te drugie są bardzo fotogeniczne.
Na piętrze z jedzeniem zaczęłam od spróbowania popiah.
Popiah to coś w rodzaju naleśnika z nadzieniem składającym się w skrócie z warzyw, owoców morza lub mięsa.
Zdecydowana większością klientów tego hawker center byli starsi ludzie i to też mi się bardzo spodobało. Chociaż na zewnątrz było dużo turystów, tutaj już mało kto zaglądał...a dużo tracą.
Tak jak wspominałam, na stoiskach często pracują razem małżeństwa.
Praska do soku z trzciny cukrowej.
W jednym z postów z Bangkoku pisałam o nasionach gingko, których nie rozpoznałam, dopóki nie zobaczyłam ich na tym stoisku z deserami.
Chciałam przekonać się jak smakują i stanęłam w kolejce.
Deser osoby przede mną prezentował się lepiej od mojego;).
Lód w syropie z nasionami, które były lekko gorzkie i wcale nie smakowały wybitnie.
Ucieszyłam się na widok popularnego najwyraźniej stoiska ze sticky rice, a zaraz potem zobaczyłam kartkę, że wszystko zostało wyprzedane:(.
Stół po prawej wygląda na brudny, bo dopiero co wstała od niego grupa ludzi. Większość rzeczy sprzątana jest regularnie i zawsze znajdzie się wolne miejsce, żeby usiąść.
Spacerowałam się i zastanawiałam się co zjeść...Nie mogłam się zdecydować! Zastanawiałam się nad kaczką, ale....
nagle zobaczyłam stoisko przed którym ustawiona była kolejka. To był najlepszy znak, że właśnie tutaj powinnam zjeść. Później na ścianie zobaczyłam artykuły świadczące o tym, że rzeczywiście było to całkiem uznane miejsce.
Żona zbierała zamówienia, a mąż przygotowywał zupę. Pracował tak szybko, że nie dowierzałam własnym oczom. Wszystko gotował na świeżo i zrobienie zupy zajęło mu z trzy minuty.
A efekt? Zupa okazała się rewelacyjna, nudle idealnie ugotowane i chociaż wydawało mi się, że nie dam rady zjeść wszystkiego, to opróżniłam cała miskę (no może poza fish balls- pozdrowienia dla Gosi).
Ostatnią rzeczą, jaką tam zjadłam był coconut pancake, czyli powiedzmy, że naleśnik nadziewany kokosem, składany jak kanapka. Z zewnątrz chrupiący, w środku miękki i puszysty. Był tak dobry, że jadłam go ze szklankami w oczach. Ani trochę nie chciało mi się wracać do domu, chcę jeść takie desery na codzień!
Starsi mężczyźni siedzący przy jedzeniu i piwie przypomnieli końcówkę odcinka "No Reservations" z Singapuru. Anthony Bourdain podsumowywał swoją wizytę w tym mieście i rozmyślał nad emeryturą z nadzieją, że może na starość nie będzie daleko od Singapuru, żeby móc cieszyć się tym kulinarnym rajem.
Ostatnio cały czas chce mi się jeść, a Twój blog nie ułatwia mi opanowania tej chęci! :)
OdpowiedzUsuńSzlag mnie trafia, ja z przyzwyczajenia do Pl warunków tez pewnie odruchowo wzbraniałabym sie przed jedzeniem z budki na ulicy, u nas są w koncu co najwyżej rankingi na najlepszy kebab...a niby mamy w trojmieście dostęp do morza;/
OdpowiedzUsuńSmutne i prawdziwe...
UsuńRozumiem, że w Bałtyku jest coraz mniej ryb, więc ceny też nie będą maleć, ale to, że nikomu nie przychodzi do głowy jak zrobić z nich użytek i atrakcję miasta w postaci dobrego jedzenia, jest załamujące.
Właśnie, ja rozumiem niechęc małych lokali do serwowania potraw ze swieżych ryb bo to niestety wymaga trochę zachodu( mam na myśli sam proces ich zdobywania, bo są dostepne tylko w kilku miejscach i to niestety dośc daleko od centrum- nazwa 'targ rybny' dla placu niemal w sercu starego miasta jest w tym momencie złośliwym żartem bo jest tam pętla autobusowa)ale nawet z tego co jest dostepne mało kto potrafi zrobić coś smacznego. Prawie wszędzie królują dania z proszku;/
UsuńTe pancakesy z kokosem nie beda chcialy wyjsc mi z glowy :)
OdpowiedzUsuńProsto, smacznie, tanio. Dlaczego w Polsce tak się nie da? Wystarczyłaby mała budka za rogiem ze świeżymi kanapkami latem i zupami zimą. Ech, marzenia :)
OdpowiedzUsuńZawsze wiedziałem, że coś tracę, będąc przy stole osobą praktyczną. Grunt, żebym nie chodził głodny, a przyjemności dla podniebienia trwają i tak krótko, są na chwile, po tygodniu, jak nie wcześniej, zostają zapomniane. Twój deser w ogóle by mi nie przeszedł przez gardło (nie wygląda :p). Ten wyżej jest w porządku, ale znów nie wiem jak pachnie? Francuski piesek ze mnie, ale liczy się to, że nie chadzam głodny :)
OdpowiedzUsuńWidać, że te przyjemności dla mojego podniebienia znaczą o wieeele więcej niż dla Twojego;). Zresztą w ogóle dla przeciętnego człowieka liczy się właśnie głównie to, żeby nie chodzić głodnym. Trochę zazdroszczę, może wtedy moja codzienność nie opierałaby się na przeżyciu od jednego posiłku do drugiego i po zjedzeniu czegoś nie budziłoby się we mnie uczucie, że chciałabym cofnąć czas i móc zjeść jeszcze raz;).
Usuń"dla przecietnego czlowieka" a co Ty jakas niezwykla jestes?
UsuńMoje (podniebienie) wymaga ode mnie po prostu tego, żeby było dobrze. Po restauracyjnych przygodach-wpadkach, kiedy baaardzo chciałem czegoś próbować, bo wydawało mi się to nie tyle trendy, ile interesujące, musiałem postawić jednak na rzeczy sprawdzone albo przynajmniej takie, które wyglądają i pachną. I boże broń, nigdy więcej płynów z azjatyckich restauracji (na samo wspomnienie już mnie ciarki przeszły) :p
UsuńPozwolę sobie odpowiedzieć za Ulę, której czasami współczuję kometujących...
UsuńAnonimowy z 17:38- Dla przeciętnego człowieka, który nie jest miłośnikiem jedzenia/ nie pasjonują tematy kulinarne. Wybacz, ale nawet idiota wyłapałby to z kontekstu. Jak przychodzisz tu tylko po to żeby się czepiać, to wynocha.
dopiero co zjadlam gigantyczna kisc winogron,a teraz kiedy zoaczylam Twa niesamowicie kuszaca fote z tymi kokosowymi pankejkami poczulam,ze nadal jestem glodna ;(
OdpowiedzUsuńJa bym tak nie mogla podrozowac 'tropem jedzenia',skonczylabym marnie.Nie wiem ,jakim cudem ujdaje Ci sie utrzymac figure przy taakich pysznosciach ;)
Te pyszności miałam tylko na wakacjach, gdzie co najdziwniejsze- schudłam. Półtora miesiąca później jem mniej, nudniej i jestem na smutnym etapie byćia obleśnym słoniem.
UsuńUwielbiam popiah- pamietasz jak kiedys nie mogam sobie przypomniec nazwy? Czytam jakis zalegly magazyn przywieziony z Malezji i jest tam wlasnie przeis na popiah. Pierwszy raz jadlam w Melace, jak bylismy ostatnio wrocilam w to samo miejsce. Moj entuzjazm odnosnie Singapuru zmalal. Miejsce piekne, ale styl zycie chyba jednak nie dla mnie. Bangkok powoli dogania S w konsumpcjonizmie i ..konsumpcjonizmie tylko. Przeraza mnie to. Wiesz,ze Singa ma najwiecej zieleni/ mieszkanca w SEA? Bkk najmniej (roznica kilkudziesieciu m2!!)- tego mi najbardziej brakuje. Ps. Poszlam ostatniio na ramen i zamowilam go z octopus balls, majac nadzieje na japonska przekaske (nalesnikowate kulki ze squidem w srodku) a dostalam wiadomo co..Bleh!
OdpowiedzUsuńPopiah był super, zgadzam się. I to prawda, że w BKK przydałoby się więcej zieleni. A octopus/fish balls mnie rozbawiły;)).
Usuńczytając takie posty jak te, zdaję sobie sprawę, że na świecie jest tyle pysznego jedzenia, którego nie będzie dane mi odkryć;)
OdpowiedzUsuńcononut pancake - nawet nie masz pojęcia jaką mam teraz na to ochotę.
Spróbowałabym żółwia i innych żyjątek, które u nas można co najwyżej hodować w akwarium :)
OdpowiedzUsuńnie mogę się doczekać jak kiedyś w przyszłości zrobisz fotorelację z Indii (o ile masz ochotę tam jechać), uczta dla mnie !
OdpowiedzUsuńrozbawiły mnie "szklanki w oczach" :D
ależ jestem głodna!!!! :)
OdpowiedzUsuńwszystko wygląda bardzo interesująco aż mam ochotę spróbować :). Zawsze jednak jak jadam poza domem staram się zamówić coś nowego i "dziwnego" a kończy sie tak, że zazwyczaj mi nie smakuje ;p
OdpowiedzUsuńjakiego obiektywu używasz? zdjęcia są obłędnie jasne, uwielbiam je!
OdpowiedzUsuńCanon 50mm f/1.4
Usuńolaboga ile dobroci! sądzę, że dla Singapuru rzuciłabym wegetarianizm.
OdpowiedzUsuńp.s. uwielbiam to z jaką częstotliwością ostatnio dodajesz posty ;D
hej mam pytanie z serii głupich: planuję kupić conversy i zastanawiam się czy można w nich chodzić bez skarpetek, tzn czy materiał z którego są zrobione jest dostatecznie miękki albo można go rozchodzić. co sądzisz? pytam ciebie, bo zauważyłam że nosiłaś je nawet w ekstremalnych warunkach ;)
OdpowiedzUsuńMożna, ja prawie przez cały czas w Azji chodziłam bez skarpet, ogólnie latem często tak robię. Może szybciej złapią nieprzyjemny zapach, ale tak jest zawsze jak chodzi się na boso, a prać też je można;).
UsuńZa każdym razem kiedy tu do Ciebie zaglądam, przychodzą mi do głowy różne refleksje :D Dziś właśnie zastanawiam się nad tym, jak bardzo jesteś otwarta. Ludzie często boją się próbować nowych smaków, poznawać nowych ludzi, przebywać w innych warunkach niż im znane. Ty podróżujesz w najodleglejsze zakątki, jesz najbardziej egzotyczne potrawy, a przy tym wszystko wydaje się być dla Ciebie takie "normalne". Czasami łatwiej coś określić słowami języka angielskiego niż polskiego i do Ciebie pasuje mi bardzo słowo "openminded", nie wiem jaki polski odpowiednik mógłby tak samo dobrze odzwierciedlić to co myślę :)
OdpowiedzUsuńBardzo miły komentarz, dzięki:)
UsuńCześć! Dziś trafiłam na Twojego bloga po raz pierwszy i zazdroszczę Ci bycia w tylu pięknych miejscach, co prawda przeczytałam dopiero posty z 2012r. , ale resztę mam zamiar dokończyć jak najszybciej! Widziłam też w jednym komentarzu napisałaś kiedyś, że latasz tanimi liniami lotniczymi i jeśli mogłabyś napisać mi jakimi konkretnie? Byłabym Ci bardzo wdzięczna ; ) Powodzenia w dalszym podróżowaniu!! P.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się tu spodobało:).
UsuńZdecydowanie najczęściej latam w Europie liniami Ryanaiar, zdarza się też Wizzair i EasyJet.
Trzeba było darować sobie foty z żywymi żółwiami do zjedzenia.
OdpowiedzUsuń