16 maj 2012

Cameron Highlands.

Kierunkiem na kolejny dzień było Cameron Highlands, górzysty region w zachodniej Malezji, około 200km od Kuala Lumpur.  Duncan, brat Alastaira, wypożyczył samochód i około południa zapakowaliśmy wszystko do auta po czym ruszyliśmy w dalszą podróż. Nie wypada narzekać na wygodę malezyjskich autobusów, bo standard wielu był nieprzeciętnie wysoki, ale przemieszczanie się samochodem ma jednak kilka zalet. Zatrzymywanie się w dowolnych miejscach jest jedną z nich, z czego oczywiście skorzystaliśmy, kiedy zza zakrętu typowej zawiłej górskiej drogi niespodziewanie wyłonił się wodospad.

Roślinność zdecydowanie przypominała, że do równika już niedaleka droga.

Alastair zapowiedział, że wykąpie się i tak też zrobił. Wodospady kojarzą mi się z górami, a co za tym idzie lodowatą górską wodą, ale tym razem nie byłam parku Yosemite, ani Szklarskiej Porębie, tylko w dżungli, więc woda jak najbardziej miała przyjemną temperaturę.

Przez kilka kilometrów trasy przebijaliśmy się przez mgłę spalin. Nie wiedziliśmy co ją tworzy, aż ujrzeliśmy przed sobą ciężarówkę, która była źródłem kopcenia. Nie wierzyłam własnym oczom, że coś tak paskudnego zostało wypuszczone na drogę. Przez wilgotne powietrze spaliny nie opadały od razu, tylko utrzymywały się w powietrzu, dlatego szara poświata ciągnęła się w nieskończoność.
Brinchang i pozostałe miasteczka zdecydowanie nie należały do najładniejszych górskich miejscowości w jakich byłam. Gosia i Ali zarezerwowali wcześniej noclegi przez internet, ale dla mnie i Duncana też szybko coś się znalazło.
Za cenę pokoju dostaliśmy całe mieszkanie, miło. Budynek był co prawda okropnym betonowym molochem o nieprzemyślanym rozmiarze, ale wnętrze i rozmiar mieszkania były super.
Pominę zdjęcia z kolacji, ale śniadanie następnego ranka było zbyt dobre, żeby o nim nie wspomnieć. Ceny, które widzicie w menu w przeliczeniu na złotówki wypadają bardzo podobnie. Kraje z tanim (i świetnym) jedzeniem 
Moja pierwsza malezyjska laksa. Zupą oparta na mleku kokosowym (czemu zawdzięcza swoją kremową konsystencję), z pastą sambal, chili, tofu, zazwyczaj z krewetkami, czasami z kurczakiem. Tak  jak zdarzało mi się marzyć o wietnamskiej pho, tak teraz będę marzyć o laksie...mniam.
Wszyscy zamówili laksę, ale ja miałam wreszcie idealną okazję do spróbowania innego tradycyjnego malezyjskiego śniadania, nasi lemak. Danie podawane w restauracjach zawiera najczęściej ryż, ostrą pastę sambal, orzeszki, jajko na twardo, malutkie suszone rybki i kurczaka w sosie curry. Nasi lemak sprzedawany na ulicy jest uboższy, ale obie wersje są jak dla mnie rewelacyjnym daniem na początkek dnia.

11 komentarzy:

  1. heh ula, a ja pamiętam twojego bloga jeszcze z czasów wojny z polskimi szafami :)

    OdpowiedzUsuń
  2. twój blog powinien byc wydany jako książka podróżnicza;)

    OdpowiedzUsuń
  3. już wiem czego brakuje mi za okrem - wodospadu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. aż chciałoby się kliknąć 'lubię to' :)

      Usuń
    2. hahah pomyślałam o tym samym :)

      Usuń
  4. Mgła spalin?! Ooo noł!

    Boskie kadry, zwłaszcza nie mogę oderwać oczu od jedzenia! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. jedzenie wygląda bardzo pysznie:)i ceny za nie bardzo przyjemne:)

    http://wearingpinkglasses.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. przypadkiem znalazłam coś dla Ciebie: http://whiteplate.blogspot.com/2012/05/zupa-z-kopru-woskiego-i-konkurs-dla.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie widziałam na FB Liski, zgłoszę się!:)

      Usuń