4 kwi 2010

First day in Lima.

Po pierwszych dniach w Limie uznałam, że moja peruwiańska relacja z pobytu wypadnie słabo. Ogarnęło mnie jakieś lenistwo, nie robiłam tyle zdjęć ile powinnam, nie oglądałam tych miejsc, które powinnam i miałam lekkie wyrzuty sumienia. Dzisiaj nie patrzę na całość już tak krytycznie, choć i tak uważam, że mogło być lepiej i że nadchodzące wpisy nie będą najlepszymi jakie kiedykolwiek zrobiłam.
Uznałam też, że na sam koniec relacji z Peru zrobię notkę podsumowującą, zawierającą trochę wrażeń, zaskoczeń i rozczarowań i informacji praktycznych dotyczących tego kraju.
Póki co, życzę Wam miłego pierwszego dnia w Limie;).


Lot z San Salwadoru do Limy dłużył mi się potwornie, chyba dlatego, że pomylił mi się czas i oczekiwałam lądowania przed ostatnie dwie godziny;).

W Limie wylądowałam ok 21 i czekałam przez 1,5h na przylot Tima. Miło było go zobaczyć po miesiącu. Pierwszy raz też wychodząc z lotniska zostałam przywitana jak gwiazda;). Na zewnątrz było mnóstwo fanów, pisk, flesze, autografy. Razem z nami wychodził z lotniska zespół rockowy, który przyleciał z Miami. Od początku kiedy ich zobaczyłam wyglądali mi na profesjonalistów, ale kto to był, ani ja, ani Tim nie wiedzieliśmy. Czyli nie ma to jak zobaczyć kogoś sławnego i nie wiedzieć kto to jest;).
W drodze do hostelu byłam w rewelacyjnym humorze, opowiadałam Timowi o Salwadorze i ciągle się śmiałam;).

W pierwszy poranek przeszliśmy się nad Ocean, który był kilka kroków od hostelu.

Lima położona jest tak naprawdę wysoko nad Oceanem, więc podziwialiśmy Pacyfik z klifów.

Na to wyznanie miłości zareagowaliśmy w stylu "awwww...how romantic..", ale szybko okazało się, że takich serc jest dookoła wiele, więc nasze zdanie zmieniło się na "ale kicz..." ;).

Przeszliśmy się wzdłuż Oceanu, mijając zadbane parki, place zabaw, korty tenisowe. Moje wyobrażenie o najlepszej części Limy nie było aż tak dobre, jak to co zobaczyłam. Tutaj chyba starali się uzyskać efekt barcelońskiego parku Guell;).

Całujący się pomnik;).

A teraz patrząc z południa na północ.

Później przeszliśmy się jedną z głównych ulic dzielnicy Miraflores. W porze lunchu usiedliśmy w jednej z kawiarenek i zamówiliśmy kanapki. Moja była z rybą, warzywa + chipsy z tamtejszych słodkich ziemniaków.

Temperatura (25-27'C) sprawiała, że co chwile chciało nam się pić.

A to esencja Peru, Inca Kola;). Napój, kochany przez Peruwiańczyków, którego sprzedaż przewyższa Coca Cole! Po raz pierwszy spróbowałam jej w Atlancie, więc smak był mi znajomy. Jeśli jesteście ciekawi, to smakuje trochę jak guma do żucia no i jest oczywiście gazowana.

Niektóre rośliny zachwycały swoimi kolorami.

A to dom, który często mijaliśmy bo był tej samej ulicy, co nasz hostel. Lubiłam go, bo miał klimat Ameryki Południowej, a przede wszystkim nie był zakryty wysokim murem, jak większość tamtejszych domów.

W pierwszą noc wyszukaliśmy w książce i internecie peruwiańską restaurację z owocami morza. Szukaliśmy jej długo, ale w końcu wyszło na to, że już nie istnieje, bo nie było jej pod podanym adresem. Wylądowaliśmy więc w pobliskiej, polecanej przez Lonely Planet restauracji sushi...

No i sushi, jak to sushi, było dobre, ale ceny trochę za wysokie. Tak czy inaczej byliśmy zawiedzeni, że w pierwszą noc skończyliśmy w japońskiej a nie peruwiańskiej restauracji. Humor trochę mi się popsuł, ale liczyłam, że kolejne dni przyniosą więcej peruwiańskiego jedzenia.

15 komentarzy:

  1. relacja jak zawsze bardzo ciekawa. pierwsze zdjęcie jest zachwycające. fajnie, że masz możliwość by zobaczyć tyle fascynujących miejsc (:

    OdpowiedzUsuń
  2. jak zwykle super ;)

    Olka

    OdpowiedzUsuń
  3. nie wiem który raz to piszę ale masz cudownego bloga! nie ma dnia żebym na niego nie weszła :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jedzenie wygląda bardzo apetycznie. Jadnak ja też byłabym bardzo zawiedziona gdybym zamiast czegoś peruwiańskiego musiała zjeść sushi.
    Czekam na kolejną część relacji .

    http://megwearsviolet.blogspot.com/

    pozdrawiam
    meg

    OdpowiedzUsuń
  5. ten park rzeczywiście jakby stylizowany na gaudiego ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. jej,znów przepiękne zdjęcia - szczególnie to 1!

    OdpowiedzUsuń
  7. Upał Cię usprawiedliwia w lenistwie, zdecydowanie :)

    chipsy ze słodkich ziemniaków - oznacza to, że były słodkie ?

    OdpowiedzUsuń
  8. J. -> Ich smaku nie zaliczałabym do słodkich (choć bardziej niż klasyczne chipsy), ale to trochę tak jak z frytkami ze słodkich ziemniaków. Próbowałaś kiedyś? Niby są słodkie, ale też przyprawione i smakują 'frytkowo' a nie deserowo;).

    OdpowiedzUsuń
  9. jestem strasznie ciekawa co to był za zespół. możesz podać dokładną datę kiedy to wszystko się działo?
    ania

    OdpowiedzUsuń
  10. Ten park nad oceanem to coś wspaniałego:)
    A zdjęcie z lamą masz?:P
    Filipa,

    OdpowiedzUsuń
  11. a masz! .. chlust chlust! na lany poniedziałek!

    OdpowiedzUsuń
  12. Twoje wpisy i tak zawsze są super! Uwielbiam je czytać :D

    OdpowiedzUsuń
  13. mozesz byc dla siebie krytyczna, ale i tak Twoje zdjecia zawsze przenoszą mnie w krainę marzen (i lekkiej zazdrosci!)

    caluje swiatecznie
    werka z eliwer

    OdpowiedzUsuń
  14. Ania-> Wieczór 23marca, a kapela była amerykańska. Kilku młodych facetów z dużą ilością tatuaży.

    Filipa-> Z lamą nie, ale zdjęcie lamy mam;).

    OdpowiedzUsuń