Od dawna prosiliście mnie o posta na temat mojego sprzętu i przygody związanej z fotografią.
Zainteresowanie fotografią.
Na 18ste urodziny dostałam pierwszy wymarzony kompaktowy aparat cyfrowy. To czasy, kiedy cyfrówki zastępowały aparaty analogowe i sprzęt, który dzisiaj kosztuje 100zł, wtedy kosztował 1000zł.
Żałuję, że nie interesowałam się fotografią mając kilkanaście lat, bo było tyle do uchwycenia, a ja mam wrażenie, że nie posiadam wystarczającej ilości zdjęć z tamtego okresu.
Powiedzmy, że od zawsze fotografowałam w miare poprawnie. Nie ucinałam ludziom głów i nawet jak byłam młodsza, to dziwiłam się mojej mamie, że potrafi zrobić zdjęcie, na którym ucina połowę osoby, a 80% obrazku to niebo;).
Od dziecka przejawiałam predyspozycje do sportu, muzyki czy języków obcych, ale nie, nie biegałam w wieku 5lat po domu z aparatem. Chyba byłam/jestem spostrzegawcza, przejawiałam jakiś talent asrtystyczny, ale to na tyle, co mogłabym powiązać z tą dziedziną.
Poziom do jakiego doszłam, to przede wszystkim czysta praktyka, czyli robienie dużej ilości zdjęć. Poświęcam temu zainteresowaniu czas, więc chcąc nie chcąc poprawiam się. Uczę na błędach, oglądam mnóstwo zdjęć innych ludzi, zdarza mi się coś przeczytać.
Nie powiem, żebym była zadowolona z tego jakie robię zdjęcia, ale to chyba normalne.
Mój sprzęt:
Aparat cyfrowy:
Od sierpnia 2011 używam Canona 5d mark II z obiektywem Canon 50mm f/1.4, a wcześniej korzystałam z:
- Canon 550d
Obiektywy:
- Canon 50mm f/ 1.8
- Tamron 17-50mm f/ 2.8
- Rokinon 8mm f/ 2.8
- Sigma 30mm f/ 1.4
Aparaty analogowe:
- Pentax K1000
Obiektywy:
- Pentax 50mm f/ 1.7
- Tokina 30mm f/ 2.8
Lomo:
- Diana F+ (film 120mm)
- Holga 135 (35mm)
- Diana Mini (35mm)
- Holga CFN 120 (120mm/ 35mm)
- Action Sampler (35mm)
Film:
- Fujifilm 35mm ISO 200 (bo najtańszy)
- Lomography color negative 35mm film ISO 400 (tego ostatnio używam najczęściej)
- Kodak 120mm 160 VC
- różne inne, które wpadną mi w rękę, również przeterminowane
Zdjęcia z kompaktowej cyfrówki wrzucałam na bloga tylko przez kilkanaście pierwszych postów, kiedy mieszkałam w Londynie (wiosna/lato 08). Będąc tam odkryłam lomografię i kupiłam swój pierwszy aparat lomo, Holgę CFN 120. Wykorzystałam kilka rolek filmu średniego formatu, a później kupiłam wkładkę do aparatu, dzięki której mogłam korzystać z filmu 35mm, bo nie znalazłam w Zielonej Górze miejsca, w którym mogłabym wywoływać film 120mm.
Po powrocie do Polski z Anglii zaczęłam pożyczać od brata lustrzankę, Canona 350d. Na początku zdjęcia robiłam w trybie automatycznym, potem próbowałam uczyć się manualnego, ale i tak niewiele rozumiałam, wszystko robiłam na wyczucie. Nie mogę sobie przypomnieć kiedy dokładnie, ale jesienią kupiłam też lomo Action samplera.
Kilka miesięcy później zdecydowałam się na własną lustrzankę, najpierw Canona 400d, po roku zmieniłam na 550d i z czasem kupowałam coraz więcej obiektywów.
Od dłuższego czasu inspirują mnie też zdjęcia z analogów.
Pod koniec października 2010 zdecydowałam się na lustrzankę analogową Pentax K1000.
Wiosną 2011 kupiłam również kolejny aparat z serii lomo- Holgę 135, a latem Dianę mini.
Aparaty lomograficzne to zabawki i robienie nimi zdjęć wymaga niewielu umiejętności, bo ustawia się w nich tylko kilka elementów jak np. przybliżoną odległość z której fotografujemy czy porę dnia ze względu na dostępne światło.
Zawsze przydaje się jakieś doświadczenie w fotografii czy zmysł artystyczny, żeby wiedzieć co i jak fotografować, ale lomografia to przede wszystkim zabawa, bo tak naprawdę efekt końcowy pozostaję zagadką do momentu wywołania filmu.
Jeżeli zaczynacie swoją przygodą z lomo i nie bardzo wiecie jak się za wszystko zabrać, to poza przeczytaniem istrukcji obsługi polecam przejrzeć filmiki na You Tube, które uczą lub tłumaczą krok po kroku np. jak założyć film na Wasz model aparatu.
Polecany sprzęt.
Lustrzanki to ostatnio modny temat i widać je wszędzie, zarówno na szyjach ludzi, którzy nie mają zielonego pojęcia o fotografii, jak i profesjonalistów.
Jestem pewna, że niedługo i tak większość ludzi doceni niewielki rozmiar aparatu i zamiast rwać się do kupna lustrzanki, wybiorą kompakt, które jakością (i ceną) już teraz przewyższają nawet lustrzanki.
Często jestem pytana, jaki aparat poleciłabym początkującym.
Od zawsze używam apratów Canona, więc są mi najlepiej znane i o nich mogę powiedzieć najwięcej.
Jeśli marzycie o swojej pierwszej lustrzance, to po pierwsze polecałabym Wam kupić używane body, bez obiektywu, a ten dokupić osobno.
Kitowy obiektyw 18-55mm f/ 3.5- 5.6 dołączony do Canona jest według mnie beznadziejny i już lepiej robić zdjęcia kompaktem niż dźwigać większą rozmiarowo i wagowo lustrzankę.
Co do modelu to wymienię kilka:
Canon 400d, 450d, 500d, 550d. Ostatnio pojawił się też model 600d, ale moim zdaniem bez sensu jest wydawać pieniądze na najnowsze wersje, zwłasza jeśli jest się początkującym. Kosztują dużo, a wraz z pojawieniem się nowych modeli, ich ceny szybko spadają. Największy wpływ na jakość zdjęć i tak mają obiektywy.
Zaletą Canona 500d i 550d jest możliwość kręcenia filmów w jakości HD. Wymagana jest do tego co prawda najszybsza karta pamięci, ale z pomocą programów do edycji filmów można już stworzyć robiący wrażenie film.
Dobrym szkłem na początek może być Canon 50mm f/ 1.8. Niewysoka cena (300-400zł) i dobra jakość. Oczywiście taki obiektyw spełnia tylko kilka funkcji (najlepiej nadaje się do portretów), więc należy zastanowić się wcześniej co chcecie fotografować, ile przeznaczyć pieniędzy na sprzęt i zaopatrzyć się w taki, który spełni Wasze wymogi.
Innym, droższym, ale za to bardziej wielofunkcyjnym obiektywem jest np. Tamron 17-50mm f/2.8 (1000-1200zł). Jego szeroki kąt sprawia, że dobrze nadaje się do fotografowania budynków, ulicy, krajobrazów czy pomieszczeń i jest jasny. Ten obiektyw był przeze mnie najczęściej używanym, ponieważ sprawdzał się w wielu sytuacjach.
30 cze 2011
29 cze 2011
Bezglutenowe kruche ciasteczka z masłem orzechowym.
Intensywnie orzechowe ciasteczka, w których mąkę zastąpiło masło orzechowe.
Składniki:
1 szklanka masła orzechowego
1 szklanka cukru (1/2 szklanki brązowego i 1/2 cukru krzyształ )
1 jajko
1 łyżeczka proszku do pieczenia
kilka kawałków gorzkiej czekolady
Przygotowanie:
Połączyć masło orzechowe i cukier, miksować aż do uzyskania jednolitej masy. Dodać jajko i proszek do pieczenia i dokładnie wymieszać wszystkie składniki.
Z uzyskanej masy ulepić niewielkie kulki i układać je na tacy wyłożonej papierem do pieczenia. Delikatnie rozgnieść je widelcem, a na środku ułożyć niewielkie kawałki czekolady.
Piec przez 10min w temperaturze 180'C, aż ciasteczka się zarumienią.
Przepis pochodzi ze strony Joy the Baker
Składniki:
1 szklanka masła orzechowego
1 szklanka cukru (1/2 szklanki brązowego i 1/2 cukru krzyształ )
1 jajko
1 łyżeczka proszku do pieczenia
kilka kawałków gorzkiej czekolady
Przygotowanie:
Połączyć masło orzechowe i cukier, miksować aż do uzyskania jednolitej masy. Dodać jajko i proszek do pieczenia i dokładnie wymieszać wszystkie składniki.
Z uzyskanej masy ulepić niewielkie kulki i układać je na tacy wyłożonej papierem do pieczenia. Delikatnie rozgnieść je widelcem, a na środku ułożyć niewielkie kawałki czekolady.
Piec przez 10min w temperaturze 180'C, aż ciasteczka się zarumienią.
Przepis pochodzi ze strony Joy the Baker
28 cze 2011
Mountain Creek Waterpark
Zdjęcia i filmik z sobotniego wypadu do parku wodnego w New Jersey.
Na sam początek wybraliśmy najwyższą zjeżdżalnię. Na samej górze ludzie czaili się po kilkanaście minut, żeby zjechać, albo wchodzili i po chwili schodzili ze zjeżdżalni, bo jednak się bali.
Przypomniało mi się jak prawie 15lat temu byłam na wakacjach w Hiszpanii i odwiedziliśmy z rodzicami podobny park. Była tam taka sama zjeżdżalnia, ale ja chociaż bardzo chciałam, to byłam za niska, żeby z niej zjechać. Po latach się udało;).
Skakaliśmy z 7 metrowych skał, a woda zarówno tu, jak i przy skoku Tarzana oraz czarnych zjeżdżalniach była lodowata;). Więcej zobaczycie na filmiku:
Muzyka: Black Lips- Bad Kids
Na sam początek wybraliśmy najwyższą zjeżdżalnię. Na samej górze ludzie czaili się po kilkanaście minut, żeby zjechać, albo wchodzili i po chwili schodzili ze zjeżdżalni, bo jednak się bali.
Przypomniało mi się jak prawie 15lat temu byłam na wakacjach w Hiszpanii i odwiedziliśmy z rodzicami podobny park. Była tam taka sama zjeżdżalnia, ale ja chociaż bardzo chciałam, to byłam za niska, żeby z niej zjechać. Po latach się udało;).
Skakaliśmy z 7 metrowych skał, a woda zarówno tu, jak i przy skoku Tarzana oraz czarnych zjeżdżalniach była lodowata;). Więcej zobaczycie na filmiku:
27 cze 2011
Pride.
Lato w pełni, a przez tą przyjemną pogodę ciągle jest co robić.
Sobotę spędziłam ze znajomymi w parku wodnym w New Jersey. Bawiliśmy się świetnie i mieliśmy ze sobą wodoodporny aparat, więc może wrzucę zdjęcia na bloga, kiedy je dostanę.
Z inną ekipą pojechałam dziś do Pensylvanii, żeby wykorzystać zakupiony kilka miesięcy temu groupon na skok ze spadochronem. Niestety po opuszczeniu NYC otrzymaliśmy telefon, że pogoda nie nadaje się do skoku (chociaż nam wydawała się idealna). Musieliśmy zawrócić i przełożyć skydiving na koniec lipca.
Zamiast tego poszliśmy się na Pride Parade, która w tym roku miała wyjątkowe znaczenie. W piątek zalegalizowano zawieranie związków małżeńskich par tej samej płci w stanie Nowy Jork. Miniony weekend należał więc do homoseksualistów, a z decyzji senatu cieszą się również moi host ojcowie.
Dzisiaj robiłam zdjęcia tylko Holgą, ale dokładnie rok temu, tą samą paradę oglądałam w Seattle. Widać było różnice, bo zgodnie z wolnym duchem Zachodniego Wybrzeża, tamta parada była jeszcze bardziej szalona;).
Za tydzień mamy tu długi weekend, bo w przyszły poniedziałek Ameryka obchodzi Święto Niepodległości. Nie zobaczę parady i fajerwerków (nie żałuję), ale zapowiada się trzydniowy wypad nad jezioro i porzucenie Manhattanu dla lasu i namiotu.
A to zdjęcia z poprzedniej niedzieli, spaceru i wylegiwania się w Tompkins Square Park w East Village.
W zeszłym tygodniu ktoś podrzucił mi na blogu linka, który m.in. tłumaczy obecność tego pianina w parku. Sama chciałam coś zagrać, ale praktycznie ciągle ktoś przy nim siedział.
Hot dog z z awokado, salsą i śmietaną. Dobrooo!
Mężczyzna stojący pod drzewem przemawiał przez co najmniej godzinę. Miałam wrażenie, że jest aktorem i ćwiczy rolę. Byłam pełna podziwu, bo ja po 10 minutach straciłabym głos;).
Sobotę spędziłam ze znajomymi w parku wodnym w New Jersey. Bawiliśmy się świetnie i mieliśmy ze sobą wodoodporny aparat, więc może wrzucę zdjęcia na bloga, kiedy je dostanę.
Z inną ekipą pojechałam dziś do Pensylvanii, żeby wykorzystać zakupiony kilka miesięcy temu groupon na skok ze spadochronem. Niestety po opuszczeniu NYC otrzymaliśmy telefon, że pogoda nie nadaje się do skoku (chociaż nam wydawała się idealna). Musieliśmy zawrócić i przełożyć skydiving na koniec lipca.
Zamiast tego poszliśmy się na Pride Parade, która w tym roku miała wyjątkowe znaczenie. W piątek zalegalizowano zawieranie związków małżeńskich par tej samej płci w stanie Nowy Jork. Miniony weekend należał więc do homoseksualistów, a z decyzji senatu cieszą się również moi host ojcowie.
Dzisiaj robiłam zdjęcia tylko Holgą, ale dokładnie rok temu, tą samą paradę oglądałam w Seattle. Widać było różnice, bo zgodnie z wolnym duchem Zachodniego Wybrzeża, tamta parada była jeszcze bardziej szalona;).
Za tydzień mamy tu długi weekend, bo w przyszły poniedziałek Ameryka obchodzi Święto Niepodległości. Nie zobaczę parady i fajerwerków (nie żałuję), ale zapowiada się trzydniowy wypad nad jezioro i porzucenie Manhattanu dla lasu i namiotu.
A to zdjęcia z poprzedniej niedzieli, spaceru i wylegiwania się w Tompkins Square Park w East Village.
W zeszłym tygodniu ktoś podrzucił mi na blogu linka, który m.in. tłumaczy obecność tego pianina w parku. Sama chciałam coś zagrać, ale praktycznie ciągle ktoś przy nim siedział.
Hot dog z z awokado, salsą i śmietaną. Dobrooo!
Mężczyzna stojący pod drzewem przemawiał przez co najmniej godzinę. Miałam wrażenie, że jest aktorem i ćwiczy rolę. Byłam pełna podziwu, bo ja po 10 minutach straciłabym głos;).
24 cze 2011
Zupa z chorizo i ciecierzycą.
Składniki:
oliwa z oliwek
100g chorizo
1 średnia cebula
3 ząbki czosnku
2 łodygi selera naciowego
300g świeżego pokrojonego szpinaku
1 lub 2 puszki pomidorów
1 puszka ciecierzycy
1 litr bulionu
garść pietruszki/ kolendry
sól, pieprz
Przygotowanie:
W garnku ugotować bulion.
Na patelni z odrobiną oliwy podsmażyć lekko pokrojoną w plasterki chorizo. Dodać posiekaną cebulę, czosnek i seler. Zmniejszyć ogień i pod pokrywą dusić wszystko przez ok 10min. Zamieszać składniki, a następnie dodać pomidory, szpinak, ciecierzycę i bulion. Zagotować, a następnie przykryć pokrywką i na małym ogniu gotować ok 30min.
Po tym czasie 1/3 zupy można przełożyć do osobnego naczynia, zmiksować blenderem i dodać do reszty zupy, ale ja tego nie zrobiłam z braku sprzętu;). Posolić, popieprzyć i dodać pietruszkę.
Gotowe!
Bouncy balls in the streets of San Francisco.
Reklama Sony Bravia sprzed kilku lat, jest jedną z lepszych jakie widziałam.
250 tysięcy kolorowych kauczukowych piłek pędzących ulicami San Francisco!
Kiedy byłam jeszcze w Kalifornii, ktoś z Was podrzucił mi linka do tej reklamy.
Znałam ją z Polski, ale zapomniałam do czasu przeprowadzki do San Francisco.
Niedawno dodawałam posty z lokalizacji filmowych w SF, więc dzisiaj podobna notka.
muzyka: Jose Gonzalez- Heartbeats
A tutaj link do video pokazującego jak powstawała reklama.
Wzgórze z którego zrzucono zrzucono główną porcję piłek. Skrzyżowanie ulic Filbert i Hyde.
Jedna przecznica dalej, skrzyżowanie Filbert i Leavenworth. Piłki połączyły swoje siły pędząc z dwóch różnych stron;).
250 tysięcy kolorowych kauczukowych piłek pędzących ulicami San Francisco!
Kiedy byłam jeszcze w Kalifornii, ktoś z Was podrzucił mi linka do tej reklamy.
Znałam ją z Polski, ale zapomniałam do czasu przeprowadzki do San Francisco.
Niedawno dodawałam posty z lokalizacji filmowych w SF, więc dzisiaj podobna notka.
muzyka: Jose Gonzalez- Heartbeats
A tutaj link do video pokazującego jak powstawała reklama.
Wzgórze z którego zrzucono zrzucono główną porcję piłek. Skrzyżowanie ulic Filbert i Hyde.
Jedna przecznica dalej, skrzyżowanie Filbert i Leavenworth. Piłki połączyły swoje siły pędząc z dwóch różnych stron;).
23 cze 2011
"New York Rises", back to the beginning of the 20th century.
Eugene de Salignac, na długie lata całkowicie zapomniany fotograf, do czasu aż kilka lat temu pracownicy Miejskiego Archiwum Miasta Nowy Jork odkryli, że 20 tysięcy szklanych negatywów należy do jednej i tej samej osoby- Eugene de Salignac.
W latach 1903-1934 Eugene pracował dla nowojorskiego Departamentu Mostów, dokumentując place budowy, mosty, linie tramwajowe, tunele metra, robotników.
To czasy, w których nowojorska infrastruktura przeżywała istny boom. Ostatnie lata jego kariery objęły jednak okres wielkiego kryzysu gospodarczego i to również zostało udokumentowane na jego fotografiach.
Ciekawym faktem jest to, że de Salignac jest autorem chyba najpopularniejszego zdjęcia Mostu Brooklyńskiego w historii, a przez tyle lat jego autora określano jako "unknown".
Czytając wypowiedzi rodziny Eugene'a można też dojść do wniosku, że fotografię traktował tylko jako pracę. Nikt nie widywał go w czasie wolnym z aparatem, rodzina nawet nie wiedziała czym się dokładnie zajmuje. Praca, a nie pasja? Nieważne, był w niej świetny.
Książka "New York Rises" wydana w 2007 roku jest pierwszym albumem poświęconym temu świetnemu fotografowi.
Okładka książki i wspomniane słynne zdjęcie malarzy. Eugene najpierw sfotografował ich podczas pracy, jednak wrócił po dwóch tygodniach i namówił ich na pozownie, inspirując się nutami na pięciolinie.
Pod Brooklyn Bridge, Brooklyn, 6.05.1918.
Zapotrzebowanie na nowy most na East River pojawiło się niedługo po wybudowaniu pierwszego i już w 1906r na rzece stanął Williamsburg Bridge. Litera "W" nie reprezentowała nazwy mostu, była tylko częścią napisu "WSS", reklamującego obligacje oszczędnościowe.
30 września, 1933. Budowa Williamsburg Brigde miała ogromne znaczenie demograficzne. Ludzie zaczęli przeprowadzać się jak najbliżej mostu, a Żydzi z zatłoczonoej już wtedy Lower East Side zaczęli przenosić się na Brooklyn. Spacery po mostach były też dla ludzi dużą atrakcją.
Trzecim mostem na East River był Manhattan Bridge. Jego budowa dość mocno się przeciągała, ale w końcu zostal otworzony w 1909.
We wrześniu zrobiłam zdjęcie w tym samym miejscu, ale chyba nigdy nie trafiło na bloga.
Widok na Manhattan.
8 sierpnia, 1907. Queensboro Bridge, łączący Manhattan z Queens mijam zawsze wtedy, kiedy jadę do/z domu autobusem. Znajduje się 20 przecznic od nas i nie lubię go tylko dlatego, że spowalnia ruch na 2nd Avenue.
Budowa Municipal Building (1912), który również stoi w NYC do dziś.
Zakorkowana ulica w okolicach Williamsburg Bridge.
103 Clinton Street, 27 lipca, 1908
1114 2nd Avenue, pomiędzy 58 i 59 ulicą, 16 czerwca 1908.
Przy Williamsburg Bridge, widok na targ rybny, Delancey i Pitt Street, 20 lutego, 1925.
Staten Island Ferry, czerwiec 1921.
Na tym zdjęciu widać, że jeszcze wtedy prom był podzielony na osobne wejścia/części dla kobiet i mężczyzn.
Czasy Wielkiej Depresji to dramat mieszkańców Nowego Jorku, 78tys rodzin straciło dochody. Najutrudniejsza była pierwsza zima, miasto starało pomóc się najbiedniejszym zapewniając im jedzenie, węgiel, ubrania.
Bezrobotni.
Drużyna koszykarek, fota zrobiona na dachu Minicipal Building, marzec 1922.
Wszystkie zdjęcia, to skany z albumu "New York Rises", Michaela Lorenzini i Kevina Moora, New York City Municipal Archives i
W latach 1903-1934 Eugene pracował dla nowojorskiego Departamentu Mostów, dokumentując place budowy, mosty, linie tramwajowe, tunele metra, robotników.
To czasy, w których nowojorska infrastruktura przeżywała istny boom. Ostatnie lata jego kariery objęły jednak okres wielkiego kryzysu gospodarczego i to również zostało udokumentowane na jego fotografiach.
Ciekawym faktem jest to, że de Salignac jest autorem chyba najpopularniejszego zdjęcia Mostu Brooklyńskiego w historii, a przez tyle lat jego autora określano jako "unknown".
Czytając wypowiedzi rodziny Eugene'a można też dojść do wniosku, że fotografię traktował tylko jako pracę. Nikt nie widywał go w czasie wolnym z aparatem, rodzina nawet nie wiedziała czym się dokładnie zajmuje. Praca, a nie pasja? Nieważne, był w niej świetny.
Książka "New York Rises" wydana w 2007 roku jest pierwszym albumem poświęconym temu świetnemu fotografowi.
Okładka książki i wspomniane słynne zdjęcie malarzy. Eugene najpierw sfotografował ich podczas pracy, jednak wrócił po dwóch tygodniach i namówił ich na pozownie, inspirując się nutami na pięciolinie.
Pod Brooklyn Bridge, Brooklyn, 6.05.1918.
Zapotrzebowanie na nowy most na East River pojawiło się niedługo po wybudowaniu pierwszego i już w 1906r na rzece stanął Williamsburg Bridge. Litera "W" nie reprezentowała nazwy mostu, była tylko częścią napisu "WSS", reklamującego obligacje oszczędnościowe.
30 września, 1933. Budowa Williamsburg Brigde miała ogromne znaczenie demograficzne. Ludzie zaczęli przeprowadzać się jak najbliżej mostu, a Żydzi z zatłoczonoej już wtedy Lower East Side zaczęli przenosić się na Brooklyn. Spacery po mostach były też dla ludzi dużą atrakcją.
Trzecim mostem na East River był Manhattan Bridge. Jego budowa dość mocno się przeciągała, ale w końcu zostal otworzony w 1909.
We wrześniu zrobiłam zdjęcie w tym samym miejscu, ale chyba nigdy nie trafiło na bloga.
Widok na Manhattan.
8 sierpnia, 1907. Queensboro Bridge, łączący Manhattan z Queens mijam zawsze wtedy, kiedy jadę do/z domu autobusem. Znajduje się 20 przecznic od nas i nie lubię go tylko dlatego, że spowalnia ruch na 2nd Avenue.
Budowa Municipal Building (1912), który również stoi w NYC do dziś.
Zakorkowana ulica w okolicach Williamsburg Bridge.
103 Clinton Street, 27 lipca, 1908
1114 2nd Avenue, pomiędzy 58 i 59 ulicą, 16 czerwca 1908.
Przy Williamsburg Bridge, widok na targ rybny, Delancey i Pitt Street, 20 lutego, 1925.
Staten Island Ferry, czerwiec 1921.
Na tym zdjęciu widać, że jeszcze wtedy prom był podzielony na osobne wejścia/części dla kobiet i mężczyzn.
Czasy Wielkiej Depresji to dramat mieszkańców Nowego Jorku, 78tys rodzin straciło dochody. Najutrudniejsza była pierwsza zima, miasto starało pomóc się najbiedniejszym zapewniając im jedzenie, węgiel, ubrania.
Bezrobotni.
Drużyna koszykarek, fota zrobiona na dachu Minicipal Building, marzec 1922.
Wszystkie zdjęcia, to skany z albumu "New York Rises", Michaela Lorenzini i Kevina Moora, New York City Municipal Archives i
21 cze 2011
Greenpoint.
Zielona kropka na mapie Brooklynu, choć tak naprawdę, to przecież biało-czerwona.
Prowincjonalne polskie miasteczko w Nowym Jorku.
Gdyby nie japońska restauracja wciśnięta pomiędzy Staropolskie delikatesy, a biuro podróży Turysta, Chevrolet zaparkowany przed Biedronką i babcia kupująca perfumy od handlującego Murzyna, to możnaby pomyśleć, że to Łomża albo Białystok.
Jest tu co robić, zwłaszcza jeśli szuka się paprykarzu, kartki na komunię wnuczki, różowego pumeksu, kabanosów, albo trzeba zarezerwować wakacje w Rzeszowie.
Można tu znaleźć praktycznie wszystko z kraju nad Wisłą.
Wizyta numer jeden. Wyszłam z metra i pierwsze co usłyszałam to "kurwa", a zaraz potem zobaczyłam polską zapitą twarz, na której zmarszczki układały się na wzór litery "W" jak wóda.
"Witaj Polsko!"- pomyślałam, chociaż lekkie ciarki przeszły mnie po plecach, bo ponad rok nie widziałam takiej twarzy, a przecież w PL widuję je praktycznie codziennie. Od czasu do czasu można tu dostrzec żula, ale nie ma ich aż tylu. Podejrzewam, że dworzec Victorii w Londynie jest bardziej dostępną lokalizacją, przynajmniej nie trzeba przelatywać nad oceanem.
Pamiętam jak pewnego razu weszłam do zatłoczonej (niepolskiej) piekarni, oglądałam wypieki przez szpary między ludźmi, a nagle starsza kobieta ze środka kolejki krzyczy do mnie oburzona i wymachuje ręką- "There's a line, there's a line!!!" Oczywiście wpychanie się nie przeszło mi przez myśl, ale jak spojrzałam na tą kobietę, to wiedziałam, że mogę mówić po polsku- "Aaaa, pani z Polski, prawda? No tak, walka o kolejkę, to w naszym stylu;)".
Niestety słyszałam też znacznie mniej przyjemne historie. Kolorowy chłopak w barze na Greenpoincie, który spotkał się z rasistowskimi odzywkami młodych Polaków. Serio? W mieście pełnym Afroamerykanów jeszcze stać Was na coś takiego?
To nie jest tak, że nie znoszę tej dzielnicy i za wszelką cenę chciałabym, żeby zniknęła. Początkowo obraz wspomnianego żula i smutnego stereotypowego miasteczka rzeczywiście nie wywołał u mnie pozytywnych emocji, ale z czasem się przyzwyczaiłam i teraz widok mocarnych uścisków dwóch sąsiadów raczej mnie bawi.
No dobra, wciąż zbiera mnie na wymioty, na widok rasowego dresa, bo to dla mnie większe dno niż pijactwo i narkomania razem wzięta;).
W każdym razie wystarczy trochę dystansu (o niego dużo łatwiej, bo nie muszę tam mieszkać) i świadomość tego, że Amerykanie patrzą na Polaków tak przychylnie, jak mało kto. (W Anglii już nie będę miała tak dobrze;) ). Tutaj w Nowym Jorku jesteśmy jedną z tysiąca nacji, nie wadzącą nikomu bardziej niż inni. Do tego dużo nowojorczyków ma polskie korzenie, czy odwiedziło nasz kraj.
Ludzie przychodzą na Greenpoint na polskie jedzenie, wszyscy znają pierogi, a polska kiełbasa po angielsku, to po prostu "kielbasa". Tak naprawdę, to nie smakuje jak ta z polskich sklepów, ale tak czy inaczej, jest jednym z rodzajów najpopularniejszych amerykańskich kiełbas.
Greenpoint ma swoje zalety. Właśnie dlatego, że można poczuć się jak w Polsce, bez ruszania poza Nowy Jork. Można tanio kupić polskie produkty, zjeść mizerię, golonkę, kupić twaróg na pierogi, a pani Wandzi za kasą pomachać na do widzenia. Oczywiście nie wszyscy w tej dzielnicy są Polakami (polskość deklaruje 43% wszystkich mieszkańców) i trzeba uważać co się do kogo mówi, w jakim języku, ale któż nie rozpoznałby tych zakrzywionych słowiańskich nosów, miedzianych trwałych u kobiet i niekształtnych męskich głów?;)
Większość rodaków osiedliła się na Greenpoincie w latach 80 tych, niektórzy zdążyli urodzić i wychować dzieci, ale polscy Amerykanie to już inna historia. Dorośli poza Polską, większość poszła na studia, dostali dobrą pracę, wyprowadzili się w inne części NY, albo kupili domy w New Jersey. Nie mają za wiele wspólnego z Greenpointem.
Wydawałoby się, że to niemożliwe mieszkać w Nowym Jorku i nigdy tego miasta tak naprawdę nie doświadczyć. A jednak. Takich ludzi jest kilka milionów, przeróżnych narodowości. Nie przyjechali tu ciekawi świata i otwarci na ten kulturowy kocioł, trzymają się razem i mieszkają w 'gettach'.
Klasa robotnicza, która przyjechali tu w celach zarobkowych, z marzeniami o zbiciu majątku, niekoniecznie zainteresowana Nowym Jorkiem, trochę przestraszona. Można ich nie lubić i się sprzeciwiać, ale jednak bez nich Ameryka nie byłaby dzisiaj tym czym jest, w końcu to kraj zbudowany przez ciężką pracę imigrantów. Kiedyś Irlandczycy, Włosi, Żydzi, dzisiaj Meksykanie, mieszkańcy Ameryki Południowej, Chińczycy.
Jeśli chodzi o Polaków, to często typ ludzi, którzy tak samo narzekają na ojczyznę, jak i obczyznę, zresztą w ogóle wszystko;).
Zachowali swoje konserwatywne poglądy, w kuchni nie interesuje ich nic poza schabowym i nawet ubrania noszą te same , co w Polsce.
Przywieźli jednak ze sobą zapał do ciężkie pracy i gotowość poświęcenia się dla kolejnych pokoleń i za to się ich ceni.
Wraz z malejącą liczbą Polaków emigrujących do Stanów i realiów Wielkiego Jabłka, pewnego dnia Greenpoint nie będzie już polski. Powstaną tam nowe budynki mieszkalne, do których wprowadzą się młode amerykańskie rodziny. Lokalizacja tuż przy Williamsburgu i w ogóle niedaleko Manhattanu wskazuje na taką kolej rzeczy. Już teraz kręci się tam dużo hipsterów, artystów, których wygoniły wysokie czynsze okolic modnej Bedford Ave. Na ulicy Franklin (parę ulic od polskiego centrum) powstają niezależne butiki, klimatyczne bary czy restauracje.
Nadejdzie dzień, że podobnie jak z każdy miejscem w Nowym Jorku, po latach John Kowalski przejdzie się po Manhattan Avenue i z nostalgią będzie wspominał sklep mięsny Kiszka i ulubione placki ziemniaczane w jakimś tanim barze, na którego miejscu stoi teraz szklane kondominium.
Mamy w Nowym Jorku Biedronkę, tylko, że to nie TA sieciówka, zwłykły sklep wielobranżowy;).
Gazety, krzyżowki, magazyny. Kupowałabym niektóre, ale są raczej drogie.
Kilogram wędzonych karczków poproszę.
Apteka Chopina, żeby świat raz na zawsze zapamiętał, że Fryderyk nie był Francuzem, tylko Polakiem!
Okno księgarni.
Dobrze, dobrze, Święto Zmarłych się zbliża!
Kartki na każdą okazję.
Polski bocian do postawienia na amerykańskim stole.
Ciuszki w sam raz na polską paradę, która odbywa się w NY jesienią.
O co chodzi z tymi lekami z papieskiej apetki? To już nie tylko kremówki, teraz też aspiryna?
Po drugiej stronie polskiej flagi- "Save the Palestine"...hmmm...
Jeszcze kilka dobrych lat i miejsce magazynów zajmą nowe budykni.
Francuskie bistro na Franklin street, parę ulic od Manhattan Ave.
Wspomniane butiki czy sklepy vintage.
A teraz z powrotem przy Manhattan Ave, gdzie Pan Waldemar [rejestracja] pakował z żoną siatki z sobotnich zakupów.
New towar bez tax-u!
Sztucznych kwiatów nie wiedziałam chyba od ostatniej wizyty na zielonogórskim cmentarzu.
Czy wiecie, że jeśli podobne układacie na grobach bliskich, to oni przewracają się w grobach?
Teraz trochę polskiej mody.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam na napis "polska masarnia", to w pierwszej chwili przeczytałam "polska masakra".
Wystawa w Polskim Meat Markecie. Promienie słoneczne ozłacają złote skrzydełka, w tle opcja wegetariańska- naleśniki.
Nie zabrakło dań kuchni greckiej.
Golonka i chyba pulpety w sosie grzybowym.
God Bless Deli na Greenpoincie? O ironio...
W Łomżyniance jadłam raz z Beth, a w wigilię poszłam tam na barszcz z uszkami. Dobre jedzenie, chociaż wiadomo, jadałam w Polsce lepsze.
Od dwóch lat piję kranówę, pewnie trochę dzwnie będzie przestawić się znowu na wodę butelkowaną.
Popularny sklep mięsny.
Na Greenpoincie bywam często, bu tutaj wywołuję film z aparatu, chociaż sklep nie jest prowadzony przez Polaków, tylko Chińczyków.
Zanim jeszcze rozpiszecie się o wodzie sodowej, która uderzyła mi do głowy, zapomnieniu o korzeniach, braku patriotyzmu itp. itd, to na koniec przecztajcie fragment rozdziału "Zielona Kropka", pochodzący z jednej z moich ulubionych książek "Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny" Kamili Sławińskiej.
"Codziennie widzę to wszystko z bliska: paradę narodowych wad krainy, co zawsze "pawiem narodów była i papugą", ale i cieżką, uczciwa pracę. Małomiasteczkową skenofobię i entuzjastyczną amerykanizację. Znieczulicę, która pozwala bezdomnej starszej kobiecie spędzać samotną Wigilię w zimnym hallu bankowym, z walizką, której nie ma gdzie zabrać, i nagły przypływ jedności narodowej, manifestującej się szlochami w kościołach i wieszaniem żałobnie ozdobionych portretów papieża w polskim sklepie. Nie lubię tej małomiasteczkowej Polski, z której wychodźcy zbudowali tą dzielnicę, ale lubię myśleć, patrząc na te rozwrzeszczane, jasnowłose dzieci o ziemniaczanych twarzach, że być może w nich jest nadzieja. Że moża właśnie tutaj, między polskimi Amerykanami, urodzonymi i wychowanymi na tym dziwacznym i pełnym absurdów, małych świństw i wielkich poświęceń Greenpoincie wykluje się jakaś nowa jakość, która pozwoli wspierać rodaków, pielęgnować kulturę Starego Kraju, szanować jego trudy, śmiesznie brzmiący język, w którym napisano tyle pięknych wierszy. Skoro odkąd świat światem jedyne ziemskie raje to raje utracone, może ci, co Stary Kraj znać będą raczej z opowieści niż z doświadczenia, pokochają go tak, jak ja- mimo najlepszych chęci- nie potrafię".
Prowincjonalne polskie miasteczko w Nowym Jorku.
Gdyby nie japońska restauracja wciśnięta pomiędzy Staropolskie delikatesy, a biuro podróży Turysta, Chevrolet zaparkowany przed Biedronką i babcia kupująca perfumy od handlującego Murzyna, to możnaby pomyśleć, że to Łomża albo Białystok.
Jest tu co robić, zwłaszcza jeśli szuka się paprykarzu, kartki na komunię wnuczki, różowego pumeksu, kabanosów, albo trzeba zarezerwować wakacje w Rzeszowie.
Można tu znaleźć praktycznie wszystko z kraju nad Wisłą.
Wizyta numer jeden. Wyszłam z metra i pierwsze co usłyszałam to "kurwa", a zaraz potem zobaczyłam polską zapitą twarz, na której zmarszczki układały się na wzór litery "W" jak wóda.
"Witaj Polsko!"- pomyślałam, chociaż lekkie ciarki przeszły mnie po plecach, bo ponad rok nie widziałam takiej twarzy, a przecież w PL widuję je praktycznie codziennie. Od czasu do czasu można tu dostrzec żula, ale nie ma ich aż tylu. Podejrzewam, że dworzec Victorii w Londynie jest bardziej dostępną lokalizacją, przynajmniej nie trzeba przelatywać nad oceanem.
Pamiętam jak pewnego razu weszłam do zatłoczonej (niepolskiej) piekarni, oglądałam wypieki przez szpary między ludźmi, a nagle starsza kobieta ze środka kolejki krzyczy do mnie oburzona i wymachuje ręką- "There's a line, there's a line!!!" Oczywiście wpychanie się nie przeszło mi przez myśl, ale jak spojrzałam na tą kobietę, to wiedziałam, że mogę mówić po polsku- "Aaaa, pani z Polski, prawda? No tak, walka o kolejkę, to w naszym stylu;)".
Niestety słyszałam też znacznie mniej przyjemne historie. Kolorowy chłopak w barze na Greenpoincie, który spotkał się z rasistowskimi odzywkami młodych Polaków. Serio? W mieście pełnym Afroamerykanów jeszcze stać Was na coś takiego?
To nie jest tak, że nie znoszę tej dzielnicy i za wszelką cenę chciałabym, żeby zniknęła. Początkowo obraz wspomnianego żula i smutnego stereotypowego miasteczka rzeczywiście nie wywołał u mnie pozytywnych emocji, ale z czasem się przyzwyczaiłam i teraz widok mocarnych uścisków dwóch sąsiadów raczej mnie bawi.
No dobra, wciąż zbiera mnie na wymioty, na widok rasowego dresa, bo to dla mnie większe dno niż pijactwo i narkomania razem wzięta;).
W każdym razie wystarczy trochę dystansu (o niego dużo łatwiej, bo nie muszę tam mieszkać) i świadomość tego, że Amerykanie patrzą na Polaków tak przychylnie, jak mało kto. (W Anglii już nie będę miała tak dobrze;) ). Tutaj w Nowym Jorku jesteśmy jedną z tysiąca nacji, nie wadzącą nikomu bardziej niż inni. Do tego dużo nowojorczyków ma polskie korzenie, czy odwiedziło nasz kraj.
Ludzie przychodzą na Greenpoint na polskie jedzenie, wszyscy znają pierogi, a polska kiełbasa po angielsku, to po prostu "kielbasa". Tak naprawdę, to nie smakuje jak ta z polskich sklepów, ale tak czy inaczej, jest jednym z rodzajów najpopularniejszych amerykańskich kiełbas.
Greenpoint ma swoje zalety. Właśnie dlatego, że można poczuć się jak w Polsce, bez ruszania poza Nowy Jork. Można tanio kupić polskie produkty, zjeść mizerię, golonkę, kupić twaróg na pierogi, a pani Wandzi za kasą pomachać na do widzenia. Oczywiście nie wszyscy w tej dzielnicy są Polakami (polskość deklaruje 43% wszystkich mieszkańców) i trzeba uważać co się do kogo mówi, w jakim języku, ale któż nie rozpoznałby tych zakrzywionych słowiańskich nosów, miedzianych trwałych u kobiet i niekształtnych męskich głów?;)
Większość rodaków osiedliła się na Greenpoincie w latach 80 tych, niektórzy zdążyli urodzić i wychować dzieci, ale polscy Amerykanie to już inna historia. Dorośli poza Polską, większość poszła na studia, dostali dobrą pracę, wyprowadzili się w inne części NY, albo kupili domy w New Jersey. Nie mają za wiele wspólnego z Greenpointem.
Wydawałoby się, że to niemożliwe mieszkać w Nowym Jorku i nigdy tego miasta tak naprawdę nie doświadczyć. A jednak. Takich ludzi jest kilka milionów, przeróżnych narodowości. Nie przyjechali tu ciekawi świata i otwarci na ten kulturowy kocioł, trzymają się razem i mieszkają w 'gettach'.
Klasa robotnicza, która przyjechali tu w celach zarobkowych, z marzeniami o zbiciu majątku, niekoniecznie zainteresowana Nowym Jorkiem, trochę przestraszona. Można ich nie lubić i się sprzeciwiać, ale jednak bez nich Ameryka nie byłaby dzisiaj tym czym jest, w końcu to kraj zbudowany przez ciężką pracę imigrantów. Kiedyś Irlandczycy, Włosi, Żydzi, dzisiaj Meksykanie, mieszkańcy Ameryki Południowej, Chińczycy.
Jeśli chodzi o Polaków, to często typ ludzi, którzy tak samo narzekają na ojczyznę, jak i obczyznę, zresztą w ogóle wszystko;).
Zachowali swoje konserwatywne poglądy, w kuchni nie interesuje ich nic poza schabowym i nawet ubrania noszą te same , co w Polsce.
Przywieźli jednak ze sobą zapał do ciężkie pracy i gotowość poświęcenia się dla kolejnych pokoleń i za to się ich ceni.
Wraz z malejącą liczbą Polaków emigrujących do Stanów i realiów Wielkiego Jabłka, pewnego dnia Greenpoint nie będzie już polski. Powstaną tam nowe budynki mieszkalne, do których wprowadzą się młode amerykańskie rodziny. Lokalizacja tuż przy Williamsburgu i w ogóle niedaleko Manhattanu wskazuje na taką kolej rzeczy. Już teraz kręci się tam dużo hipsterów, artystów, których wygoniły wysokie czynsze okolic modnej Bedford Ave. Na ulicy Franklin (parę ulic od polskiego centrum) powstają niezależne butiki, klimatyczne bary czy restauracje.
Nadejdzie dzień, że podobnie jak z każdy miejscem w Nowym Jorku, po latach John Kowalski przejdzie się po Manhattan Avenue i z nostalgią będzie wspominał sklep mięsny Kiszka i ulubione placki ziemniaczane w jakimś tanim barze, na którego miejscu stoi teraz szklane kondominium.
Mamy w Nowym Jorku Biedronkę, tylko, że to nie TA sieciówka, zwłykły sklep wielobranżowy;).
Gazety, krzyżowki, magazyny. Kupowałabym niektóre, ale są raczej drogie.
Kilogram wędzonych karczków poproszę.
Apteka Chopina, żeby świat raz na zawsze zapamiętał, że Fryderyk nie był Francuzem, tylko Polakiem!
Okno księgarni.
Dobrze, dobrze, Święto Zmarłych się zbliża!
Kartki na każdą okazję.
Polski bocian do postawienia na amerykańskim stole.
Ciuszki w sam raz na polską paradę, która odbywa się w NY jesienią.
O co chodzi z tymi lekami z papieskiej apetki? To już nie tylko kremówki, teraz też aspiryna?
Po drugiej stronie polskiej flagi- "Save the Palestine"...hmmm...
Jeszcze kilka dobrych lat i miejsce magazynów zajmą nowe budykni.
Francuskie bistro na Franklin street, parę ulic od Manhattan Ave.
Wspomniane butiki czy sklepy vintage.
A teraz z powrotem przy Manhattan Ave, gdzie Pan Waldemar [rejestracja]
New towar bez tax-u!
Sztucznych kwiatów nie wiedziałam chyba od ostatniej wizyty na zielonogórskim cmentarzu.
Czy wiecie, że jeśli podobne układacie na grobach bliskich, to oni przewracają się w grobach?
Teraz trochę polskiej mody.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam na napis "polska masarnia", to w pierwszej chwili przeczytałam "polska masakra".
Wystawa w Polskim Meat Markecie. Promienie słoneczne ozłacają złote skrzydełka, w tle opcja wegetariańska- naleśniki.
Nie zabrakło dań kuchni greckiej.
Golonka i chyba pulpety w sosie grzybowym.
God Bless Deli na Greenpoincie? O ironio...
W Łomżyniance jadłam raz z Beth, a w wigilię poszłam tam na barszcz z uszkami. Dobre jedzenie, chociaż wiadomo, jadałam w Polsce lepsze.
Od dwóch lat piję kranówę, pewnie trochę dzwnie będzie przestawić się znowu na wodę butelkowaną.
Popularny sklep mięsny.
Na Greenpoincie bywam często, bu tutaj wywołuję film z aparatu, chociaż sklep nie jest prowadzony przez Polaków, tylko Chińczyków.
Zanim jeszcze rozpiszecie się o wodzie sodowej, która uderzyła mi do głowy, zapomnieniu o korzeniach, braku patriotyzmu itp. itd, to na koniec przecztajcie fragment rozdziału "Zielona Kropka", pochodzący z jednej z moich ulubionych książek "Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny" Kamili Sławińskiej.
"Codziennie widzę to wszystko z bliska: paradę narodowych wad krainy, co zawsze "pawiem narodów była i papugą", ale i cieżką, uczciwa pracę. Małomiasteczkową skenofobię i entuzjastyczną amerykanizację. Znieczulicę, która pozwala bezdomnej starszej kobiecie spędzać samotną Wigilię w zimnym hallu bankowym, z walizką, której nie ma gdzie zabrać, i nagły przypływ jedności narodowej, manifestującej się szlochami w kościołach i wieszaniem żałobnie ozdobionych portretów papieża w polskim sklepie. Nie lubię tej małomiasteczkowej Polski, z której wychodźcy zbudowali tą dzielnicę, ale lubię myśleć, patrząc na te rozwrzeszczane, jasnowłose dzieci o ziemniaczanych twarzach, że być może w nich jest nadzieja. Że moża właśnie tutaj, między polskimi Amerykanami, urodzonymi i wychowanymi na tym dziwacznym i pełnym absurdów, małych świństw i wielkich poświęceń Greenpoincie wykluje się jakaś nowa jakość, która pozwoli wspierać rodaków, pielęgnować kulturę Starego Kraju, szanować jego trudy, śmiesznie brzmiący język, w którym napisano tyle pięknych wierszy. Skoro odkąd świat światem jedyne ziemskie raje to raje utracone, może ci, co Stary Kraj znać będą raczej z opowieści niż z doświadczenia, pokochają go tak, jak ja- mimo najlepszych chęci- nie potrafię".
Subskrybuj:
Posty (Atom)