Poranek jednego z pierwszych dni tego roku, pomyślałam, że sprawdzę stan swojego konta. Było na nim mniej 1000zł, a ja za trzy tygodnie wyruszałam w podróż, w której miałam zamiar przeżyć pół roku. Chociaż wiedziałam, że do dnia wyjazdu stan konta będzie wyglądał lepiej, a jakieś zaległe wynagrodzenia wpłyną jak już będę w drodze, to i tak trochę zmroził mnie ten widok. Bo na dobrą sprawę nic nie było pewne – miałam bilet w jedną stronę do Stanów, powiedziałam sobie, że zwiedzę Amerykę Centralną i jakoś przeżyję, chociaż nie wiedziałam do końca jak. Plan musiał po prostu wypalić, opcja że się nie uda nie istniała. Zresztą miałam podróżować po ciepłych krajach i wizja nie posiadania dachu nad głową nie była wcale taka straszna.
Podróż rozpoczęła się od USA, gdzie spędziłam ponad miesiąc. Najpierw był Nowy Jork, stamtąd pojechałam na kilka dni do Kanady. Dalej spędziłam dwa i pół tygodnia w San Francisco i na końcu zahaczyłam o Los Angeles. Na szczęście w każdym z tych miejsc miałam znajomych, w Kanadzie skorzystałam z Couchsurfingu, a w Mexico City większość pobytu spędziłam u kolegi, którego poznałam w jeden z pierwszych dni. W ciągu pierwszych sześciu tygodni podróży za nocleg płaciłam cztery razy.
W San Francisco niespodziewanie wpadła mi praca w kwiaciarni. W tygodniu przed Walentynkami roznosiłam bukiety po biurowcach centrum miasta, robiłam wiązanki, przycinałam kwiatki itd. 14 luty był pracą od 7 rano do 21 bez przerwy na toaletę, ale sama byłam zdziwiona jakie bukiety zdarzarzało mi się tworzyć. Chociaż pod koniec dnia na hasło "poproszę tuzin róż" chciało mi się płakać, to ogólnie praca spodobała mi się na tyle, że chyba rozejrzę się za podobną w Birmingham. No i co najważniejsze, mój budżet po 5 tygodniach w Stanach był troche wyższy niż przed rozpoczęciem podróży. Tutaj muszę podziękować też z całego serca Moni z
Gotuje bo lubi, która przygarnęła mnie do siebie i zaopiekowała w stopniu niewyobrażalnym. Przez kilka dni mieszkałam też u koleżanki z Francji, którą poznałam rok temu w Brazylii.
Na etapie wylądowania w Mexico City nie za bardzo wiedziałam jaki jest dalszy plan. Wiedziałam, że za dwa i pół tygodnia będę musiała spotkać się z przylatującą do Gwatemali
Bzu, więc musiałam zbliżyć się do granicy z tym krajem. Prawie do ostatniej chwilii nie wiedziałam gdzie jechać, ale w końcu padło na Puerto Escondido ze względu na miejscowość słynącą z surfing i dobre połączenie lotnicze.
W Mexico City spędziłam 10dni, aż w końcu poleciałam do stanu Oaxaca.
W pierwszej godzinie w Puerto Escondido weszłam na dach hostelu, w którym poza mną były wtedy ze dwie osoby. Zobaczyłam duże fale Pacyfiku przecznicę dalej, zachwyciłam się niebieskością nieba, usłyszałam charakterystyczne odgłosy tamtejszych ptaków i poczułam, że muszę tutaj zostać na dłużej. Niedługo później zaczęłam szukać opcji wolontariatu (przez stronę
Helpx, polecam też
Workaway). Jedna nie wypaliła, a w międzyczasie w hostelu, w którym wylądowałam w pierwszy dzień przemieszkałam miesiąc.
Płaciłam mniej niż 18zł za noc w pokoju 6-osobowym i chociaż ciężko w to uwierzyć – przez cały miesiąc (poza odwiedzinami Bzu) tylko w dwie noce na trzydzieści nie spałam sama. Wielki pokój z łazienką dla mnie, w którym miesięczny "czynsz" wyniósł mnie poniżej 600zł. Zaraz będę płacić prawie 1200zł, za ciasny pokój w paskudnym Birmingham i chyba szlag mnie trafi na samą myśl jak mieszkałam pół roku wcześniej.
Od czasu do czasu wpadałam do innego hostelu, gdzie mieszkał mój kumpel. Wisiała tam kartka "szukamy wolontariusza na min. miesiąc", aż któregoś dnia zapytałam o pracę. Przeszłam przez próbne zmiany i po kilku dniach przeprowadziłam się do wegetariańsko-wegańskiego hostelu. Ceny za nocleg w Osa Mariposa były dla mnie za wysokie, żeby mieszkać tam na dłużej, ale z momentem pracy w zamian za wyżywienie i nocleg, ten problem znikał, a atmosfera Osy była bez porównania lepsza od pierwszego hostelem.
Nagle i tak niewielkie wydatki zminimalizowałam prawie do zera. Powiedzmy, że dziennie wydawałam 3zł, jeżdżąc czasem do miasta, kupując od czasu do czasu lody i napoje. W Osa Mariposa przepracowałam prawie dwa miesiące. Za zmiany przy gotowaniu kolacji płacono mi 20zł, co było oczywiście śmieszną sumą za 6h pracy, ale wykonując inną pracę mogłam nie dostawać nic. A tutaj po kilkunastu zmianach nazbierała się jakaś suma, która przydała się na dalszą podróż.
Na dobrą sprawę od 18 maja rozpocząła się najdroższa część podróży, z transportem do opłacenia od Meksyku aż po Kostarykę, bez znajomych do zatrzymania się i bez pracy za nocleg czy wyżywienie. Choć na tamtym etapie miałam w planie znaleźć jeszcze jedną pracę w ramach wolontariatu, no ale niedługo potem poznałam Benjamina...
Wydatki w pojadynkę, a w grupie
Pomijając pierwsze kilka dni po opuszczeniu Puerto Escondido, prawie całe dwa miesiące przed powrotem do Europy spędziłam w towarzystwie co najmniej jednej osoby.
Benjamina, Lukasa i Martina
poznałam zanim opuściłam Meksyk, a kiedy rozstałam się z nimi na okres El Salvadoru, jeszcze w drodze poznałam Sebastiana z Niemiec, z którym trzymaliśmy się razem przez kilkanaście dni w Salwadorze.
Wydatki w podróżowaniu samemu wyglądają inaczej niż w grupie. W pojedynkę ma się pełną kontrolę, również w kwestii wydawania pieniędzy. Można odmówić sobie posiłku, wybrać inną opcję transportu, wieczór spędzić w hostelu zamiast wyjścia do baru. W grupie trzeba iść na kompromisy. Czasem oczywiście zyskujesz, bo przy kilku osobach jakaś atrakcja okazuje się tańsza, ktoś coś stawia, zjadasz resztki towarzyszy, zamiast zamawiać własną porcję.
Tak czy inaczej uważam, że łatwiej jest żyć oszczędnie, kiedy jest się samemu.
Wydatki zwiększyło też w jakimś stopniu to, że 6 tygodni z ośmiu po opuszczeniu Puerto Escondido mieszkałam w pokojach prywatnych. Najpierw pokój w Gwatemali z chłopakami z Austrii. Potem w Salwadorze wybraliśmy z Sebastianem “dwójkę”, bo koszt był niewiele wyższy, a standard o niebo lepszy. Później z Benjaminem wybieraliśmy też pokoje prywatne, ale szczerze mówiąc, nie zawsze 2-osobowy pokój był droższy od łóżka w dormitorium. No właśnie, w Europie różnica między pokojami prywatnymi a wieloosobowymi byłaby dużo większa, tam nie traciliśmy wiele, czasami wręcz zyskiwaliśmy.
Wspominałam chyba nie raz, że jestem nieprzeciętnie oszczędną osobą i mam bardzo specyficzne podejście do wydawania pieniędzy..
Któregoś razu gadaliśmy z Benjaminem o kosztach tej podróży i różnica między naszymi wydatkami była duża. Za kwotę, którą Benjamin wydawał miesięcznie na życie w Mexico City (studiował tam przez kilka miesięcy), ja przeżyłam połowę podróży. Na etapie wspólnego podróżowania wyglądało to już troche inaczej, ale i tak wydawałam mniej, choć czasem oczywiście też dlatego, że jak przystało na gentelmana płacił za nasze randki hehe.
Poza tym nie ukrywam też, że budżet mojej podróży uratowały dwie kampanie
reklamowe, które pojawiły się na blogu. Był taki moment w Meksyku, że
suma na koncie zmalała do niebezpiecznego poziomu i właśnie wtedy
propozycja współpracy spadła mi jak z nieba. Gdyby nie blog, pewnie
musiałabym się u kogoś zadłużyć. Dopisało mi szczęście, ale bez wiary od początku, że musi się udać daleko bym nie zajechała.
Codzienne negocjacje
Oszczędne podróżowanie wymagało też ciągłych negocjacji, najczęściej w kwestii transportu, ale nie tylko. Czasami płaci się więcej za bycie gringo i nie ma na to rady, ale w wielu przypadkach lokalni próbują szczęścia podając kosmiczne ceny, licząc, że biały zgodzi się na wszystko. I niestety część ludzi (zazwyczaj tych z krajów anglojęzycznych) często na to przystaje, za to Europejczycy jakoś trzeźwiej potrafią oceniać sytuacje i nie dają sobie wszystkiego wmówić.
Bywa to męczące i pamiętam dni, kiedy każda sytuacja związana z użyciem pieniędzy wymagała wcześniejszych dyskusji o cenę końcową. Po takim dniu negocjowania zaczynasz zwyczajnie tęsknić za przedmiotem na półce z podaną ceną.
Pamiętam też sytuację w Kostaryce, kiedy kierowca autobusu zażądał od pary Kanadyjczyków niedorzeczną sumę jak na trasę, którą mieli do przebycia. Z krzywą miną, ale zapłacili. My z Benjaminem wsiedliśmy później i mieliśmy zapłacić na końcu. Kiedy kierowca podał jeszcze wyższą, krótko mówiąc wyśmialiśmy go, tłumacząc, że za znacznie krótszą trasę, lepszym autobusem zapłaciliśmy dzień wcześniej dużo mniej. Kierowca w końcu się wkurzył, machnął ręką i przejazd mieliśmy za free.
Na cwaniaków trafia się wszędzie, ale jest to zrozumiałe i do ominięcia. Skoro wiedzą, że mogą wyciągnąć od białego człowieka więcej – korzystają. Grunt to zachować zdrowy rozsądek, nie być naiwnym i mieć świadomość, że większość cen jest do wynegocjowania.
Inną sprawą jest zapłacenie komuś więcej, dlatego, że uważasz, że na to zasłużył, czy zwyczajnie masz ochotę go wesprzeć, zdając sobie sprawę, że poziom życia w tym kraju jest znacznie niższy niż tam skąd pochodzisz. To osobna sprawa i z pewnością nie to samo, co dawanie się nabrać na wzięte z kosmosu koszty.
Porozumiewanie się
Jednym z głównym celów jakie wyznaczyłam sobie na tą podróż i chyba jedynym, który nie wypalił było znaczące poprawienie się w hiszpańskim. Wydawało mi się, że skoro spędzę tyle czasu w krajach hiszpańskojęzycznych, to przesiąknę tym językiem chociaż w pewnym stopniu. I pewnie by tak było, gdyby nie to, że mówię po angielsku, a to ułatwia komunikację praktycznie wszędzie. Jedynym sposobem, żeby nauczyć się języka w takiej sytuacji jest otaczanie się ludźmi, z którymi nie da się porozumieć w inny sposób niż w języku, którego chcemy się nauczyć. Od czasu do czasu siadałam do lekcji z zeszytem, słuchałam kursów audio, ale mimo pewnej poprawy, mój poziom nadal jest daleki od dobrego.
Do samego przetrwania w podróży nie potrzeba wiele, przekonuję się o tym w każdym państwie, którego ludzie mówią w języku mi nieznanym. Ja z moim podstawowym poziomem przejechałam od Meksyku po Kostarykę i chociaż były sytuacje, w których lepsza znajomość byłaby przydatna, to jej brak zawsze jakoś dało się obejść. Znajomość angielskiego mieszkańców Ameryki Centralnej jest bardzo słaba, ale z uśmiechem na twrazy i podstawami hiszpańskiego nie zginiesz.
A komuś, kto nie mówi prawie wcale na pewno poradziłabym dobrze nauczyć się liczb od zera do tysiąca. Z tym akurat nigdy nie miałam problemu, a przy wszelkich transakcjach i negocjacjach było to bardzo przydatne.
Planowanie
Mój plan na podróż od początku był
bardzo luźny. Wiedziałam, że chcę odwiedzić większość krajów Ameryki
Centralnej, że chcę spędzić sporo czasu nad Pacyfikiem, znaleźć pracę w
ramach wolontariatu, ale przed wyjazdem nie miałam opracowanego
konkretnego planu. Przewodnik trafił do moich rąk dopiero na etapie
Nicaragui.
Decyzje gdzie pojechać, co zobaczyć podejmowałam na
podstawie interentowego researchu, rozmów z ludźmi, którzy podróżowali
podobną trasą i tego, na co miałam akurat ochotę. Starałam się nie robić
nic na siłę, byleby tylko odhaczyć z listy atrakcje popularne w
okolicy.
Bezpieczeństwo
O bezpieczeństwo pytaliście mnie w podróży kilka razy. Opinia o Ameryce Centralnej jest ogólnie taka, że są tam ciągłe wojny gangów narkotykowych, giną ludzie i lepiej omijać te kraje, żeby przypadkiem nie dostać kulki w łeb, nie zostać porwanym i jakie tam jeszcze są możliwości.
Nie mówię, że to bajki i takie rzeczy zupełnie nie mają miejsca, ale dopóki nie będziecie prosić się o guza, to prawdopodobieństwo, że wpadniecie w tarapaty jest naprawdę niewielkie. Przez wszystkie miesiące w żadnym z odwiedzonych krajów nie było sytuacji, w której czułabym się zagrożona. W ogóle ostatnie miejsce, w którym poczułam się w niebezpieczeństwie to Warszawa (w zeszłe wakacje), więc jak widać nie trzeba jechać po to do Gwatemali. Gdybym miała nawet porównywać kraje, to Brazylia czy Peru wydały mi się trochę mniej pewne niż odwiedzone państwa Ameryki Centralnej, no ale w żadnym miejscu nigdy nie było tak, żebym gdzieś trzęsła portkami.
Często powtarzam, że za sianie strachu w głównej mierze odpowiedzialne są media, w końcu wiadomości to przede wszystkim negatywne informacje z całego świata, wojny, kataklizmy, wyroki. Strach to jedno z najlepszych narzędzi do kontroli ludzi. Działa również w przypadku stereotypów na temat kultur, odległych i nieznanych dla nas miejsc. Możesz uwierzyć i trzymać się z dala, albo pojechać, dotknąć, porozmawiać i przekonać się, że tamtejsza ulica nie różni się zbyt wiele od twojej.
Granice
Podobnie jest z granicami. Kojarzone z przemytami narkotyów odstraszają pół świata, a ja na żadnej nie czułam się zagrożona w jakikolwiek sposób. Zazwyczaj panuje na nich lekki chaos, w pobliżu są targowiska, cinkciarze nachalnie oferują wymianę waluty, ale to tyle. Policja czy straż graniczna jest skorumpowana w tych stronach, więc może się zdarzyć, że bus z bagażami zostanie poddany dłuższej kontroli (tak miałam w Hondurasie), a jeżeli grupie się spieszy, to mogą zrzucić się na łapówkę. Nie jest to jednak reguła, a w razie takiej sytuacji trzeba się uzbroić w cierpliwość. Tak więc jedyne co mogę przyznać, to że przekraczanie granic było uciążliwe, bo wymagało kontroli paszportowej, wyciągnięcia bagaży, czasami zmiany autobusu. Docenia się wtedy zalety mieszkania w Unii Europejskiej. Ponadto w części krajów płaci się przy wyjeździe lub wjeździe, zazwyczaj kilka dolarów, chociaż najgorsza w tej kwestii była Kostaryka - 26$.
Drzemka na granicy Nicaragua-Kostaryka w ramach czekania na autobus.
Zdrowie i ubezpieczenie
Mam całkiem mocny organizm i na szczęście choroby trzymają się ode mnie z dala. Grypy czy anginy nie miałam od czasów szkolnych, rzadko łapię przeziębienia, problemy z żołądkiem praktycznie się nie zdarzają. Chociaż na to ostatnie mam teorię, że wystawiłam swój organizm już na tyle różnych flor bakteryjnych, jadałam tak dziwne rzeczy, że mój żołądek nie ma wyjścia i musi wiele tolerować.
Do ubezpieczenia nie przykładam zbyt dużej wagi, może dlatego, że nigdy do niczego mi się nie przydało i wiem, że zawodzi wtedy, kiedy jest najbardziej potrzebne. Od kilku lat korzystam z ubezpieczenia studenckiej karty ISIC, choć na ten rok (uwzględniając podróż) wybrałam najdroższą opcję, upewniając się, że będę ubezpieczona nawet od wypadków związanych z surfingiem. Dla porównania Benjamin miał znacznie lepsze ubezpieczenie i faktycznie przydało mu się kiedy spędził kilka dni w szpitalu w Mexico City, ale moje na szczęście po raz kolejne zostało niewykorzystane.
Bagaż
Nie mogłam opuścić Europy z bardzo lekkim plecakiem, bo wyjeżdżałam zimą i pierwsze dwa tygodnie spędzałam w temperaturach dochodzących do -20'C. Z wszystkiego wybierałam jednak lżejsze opcje. Lekka zimowa kurtka, lekkie buty, skupiłam się na "docieplaczach" typu rajstopy czy podkoszulka. Na etapie San Francisco uznałam, że pozbędę się kilku ciepłych rzeczy i zostawiłam je u Moni z zapowiedzią, że któregoś dnia po nie wrócę, albo wymyślę inny sposób (ostatecznie odebrał je mój przyjaciel Marcin i przywiezie do PL). Po miesiącu w Meksyku wiedziałam, że będę mogła oddać kilka rzeczy odwiedzającej mnie Bzu, no więc na pozostałe cztery miesiące zostałam z jedną parą długich spodni, jedną bluzą i jedną bluzkę z długim rękawem, trzema parami szortów, t-shirtami, spódniczką i sukienką. Zabrałam też z Europy krem z filtrem, bo wiedziałam, że na miejscu będzie drogi. Przez cały czas woziłam też ze sobą worek z przyprawami i przekąskami typu orzechy, którą nosiłam ze sobą zawsze, kiedy szłam gotować coś w hostelowych kuchniach. Niektórych ludzi zaskakiwało, że wożę ze sobą przyprawy, a dla mnie to absolutnie niezbędnik długiej podróży. Mój plecak ważył ok 10kg, mniejszy z przodu ze 2kg co nie jest szczególnie uciążliwe, ale przez większość czasu doskwierał upał. Dodatkowo w Meksyku doszła jeszcze deska surfingowa i z zawieszoną na ramieniu miałam do przejechania ponad 2,500km.
Nad jeziorem Atitlan w Gwatemali, czyli jedno z wielu miejsc, w których deska się nie przydała, ale nie było wyjścia i trzeba było ją targać.
Koszty
To, co interesuje wiele osób najbardziej, to ile wydałam na całą podróż. Nigdy nie robię dokładnych rozliczeń, ale starłam się zwracać uwagę na przychody i wydatki, żeby na końcu wiedzieć, ile mniej więcej kosztowała mnie ta podróż.
Nie wliczając biletów, wygląda na to, że przez te pół roku wydałam około 7500-8000zł.
Średnio to jakieś 1300zł na miesiąc. Suma chyba nie jest zbyt wysoka, bo niejedna osoba nie zmieściłaby się w takiej kwocie żyjąc w jednym z polskich miast.
Z kolei ceny biletów lotniczych wyglądały mniej więcej tak:
Bilet Berlin-NYC – ok 880zł Norwegian
NYC- San Jose/ San Francisco – ok 320zł Delta
Los Angeles – Mexico City – ok 350zł Alaska Airlines
Mexico City- Puerto Escondido – ok 200zł Viva Aerobus
San Jose, Kostaryka - Fort Lauderdale , USA– ok 450zł Spirit Airlines
Fort Lauderdale- Frankfurt – ok 1170zł
Ceny noclegów
Średnie ceny za łóżko w pokoju wieloosobowym to ok 20-25zł, w prywatnym dwuosobowym 25-30zł. Kostaryka była droższa i tam łóżko w dormitorium kosztuje ok 35-40zł, ale poza sezonem można zmieścić się w 30zł.
Najtańszy nocleg jaki nam się przytrafił, to 12zł/os w pokoju dwuosobowym (Ometepe Island, Nicaragua) choć nie był to raczej pokój, w którym z przyjemnością spędzilibyśmy więcej niż jedną noc.
Ceny transportu
Ceny transportu wahały się od złotówki za lokalne
colectivo w Meksyku
, przez kilka złotych za chickenbusy i busy na krótkich odległościach, do nawet 150zł za dobrej klasy autokary na dłuższych trasach, czy
shuttle rezerwowanych w agencjach turystycznych, kiedy opcja lokalnego transportu nie istniała albo była wyjątkowo długa i skomplikowana. Ja niestety często płaciłam dodatkowo za przewóz deski surfingowej, choć zazwyczaj nie było to więcej niż kilka zł.
Transportowanie deski na dachu chicken busa.
Ceny jedzenia
W większości przypadków bardziej opłacało się jeść na mieście niż kupować produkty i gotować samemu, zwłaszcza kiedy często zmienialiśmy lokalizację. Wybór w supermarketach daleki był od tego, co mamy w Europie, dlatego często tęskniłam za jakimiś produktami.
Ciężko powiedzieć gdzie było najtaniej, ale Meksyk, Gwatemala i Nicaragua należały do najtańszych krajów. Poza Mexico City (i pomijając hostel w którym pracowałam) jedzenie praktycznie nigdzie nie było ekscytujące, przeważał ryż, fasola, kukurydziane tortille. Na ulicy można było czasem najeść się za kilka złotych, chociaż tanie jedzeniowe opcje to prędzej 10-20zł.
Nasza ulubiona restauracja ze wszystkich, w których jedliśmy w Ameryce Centralnej, gdzie serwowano wspaniałe ryby i owoce morza w bardzo niskich cenach. San Juan del Sur, Nicaragua.