31 maj 2010

San Diego Old Town and Balboa Park.

W niedzielę, wracając z Tijuany wysiadłam przy Starym Mieście w San Diego. Dla Europejczyków nie jest to żadna większa rewelacja, bo nasze Stare Miasta liczą zazwyczaj trochę więcej niż 200lat;).
W poniedziałek rano, ostatni dzień pobytu w San Diego, pojechałam do Balboa Park, jednej z największych atrakcji. Jest to kulturalne centrum miasta, w którym znajduje się wiele muzeów, teatry, ogrody, restauracje a także słynne ZOO, które należy do największych i najciekawszych na świecie.















A to już poranek dnia trzeciego i  Teatr Casa del Prado w Balboa Park.


Ogród botaniczny.


Wnętrze ogrodu botanicznego.








Tutejsze budynki są rzeczywiście stare (150-200lat), w razie gdybyście mieli wątpliwości czy zostały zbudowane tylko na potrzeby komercyjne;).

W następnym poście pojawi się jeszcze trochę zdjęć z parku.

29 maj 2010

Visiting Tijuana in Mexico.

Odwiedzając San Diego i będąc tak blisko granicy z Meksykiem, nie mogłam odmówić sobie przyjemności odwiedzenia nowego kraju. Nikomu o tym za bardzo nie wspominałam, bo wiem, że odradzanoby mi tego pomysłu. Tijuana do najbezpieczniejszych miast nie należy, ale wyszłam z założenia, że jeśli ludziom udaje się tam przeżyć całe życie, to ja poradzę sobie z jednym dniem;).
Byłam przygotowana, że to co zobaczę, nie będzie esencją Meksyku, ale dla tego ciekawego doświadczenia było warto. Liczę, że w przyszłości poznam Meksyk z innej strony, tej najprawdziwszej.


W niedziele wstaliśmy z Cameronem (couchsurferem) przed 8 i poszliśmy na śniadanie do pobliskiego, popularnego i lubianego Kono's.

Francuski tost z creme fraiche i syropem klonowym, jajecznica, bekon, domowe frytki (są to podpieczone ziemniaki, te były z odrobiną sera cheddar) i angielski muffin. Z góry przypominam, że nie jem takich śniadań codziennie;).

Cameron zamówił dla nas jedną mega porcję podaną na dwóch talerzach. Później powiedział mi, że czasami po surfowaniu z rana jest w stanie zjeść wszystko sam;).

Mieszkanie opuściłam przed 9. Stojąc na przystanku autobusowym i rozmyślając, o mało co nie oberwałam z liścia palmowego, który spadł kilka centymetrów ode mnie z bardzo wysokiej palmy. Przeżyłam, ha!

Z autobusu przesiadłam się na tramwaj i pojechałam pod meksykańską granicę.

Darmowe szczepionki przeciwko świńskiej grypie rozdawane przed samą granicą. Kusząca propozycja, ale nie skorzystałam. Tak jak zazwyczaj ludzie ciągną do tego co darmowe, na widok strzykawki nie pchali się za bardzo pod namioty.

W drodze do granicy.

...bliżej, coraz bliżej...

W tym miejscu pomyślałam sobie co by się stało, gdybym przeszła przez te drzwi i okazało się, że zapomniałam paszportu...ojjj.

Przerwa na bajkę. Pamiętacie Speedy Gonzalesa? Ten krótki fragment całkiem wpasował się w relację;).

 Mamo, pamiętasz jak w zeszłym roku powiedziałam Ci, że odwiedzę Meksyk w najbliższych 5 latach, a Ty mi nie wierzyłaś...?:)

Co ciekawe, nikt nie sprawdzał paszportów. Meksyk chyba nie jest ulubioną oazą dla imigrantów.

Już w Peru miałam wielką ochotę na churros, ale jakoś nie udało mi się ich tam zjeść, więc z radością pochłonęłam je w Tijuanie.


Dojście z granicy do centrum zajęło mi jakieś 15min.

Buty dla prawdziwych macho.

Powód, dla którego wielu Amerykanów odwiedza Tijuane.

To jakaś forma sztuki w centrum miasta, która nawet pojawia się na pocztówkach.


Tłum wpatrywał się w kapelę na scenie.

Owoce, soki.

Naganiacze z restauracji, ajjj jak ja tego nie znoszę.

Któż nie chciałby wrócić z Meksyku w wrestlingowej masce?


Kapelusze też wszędzie sprzedają.

Jak to w supermarkecie półka z mięsem potrafi przypomnieć, że nie jest się w Stanach....

To co rozbawiło mnie w Tijuanie chyba najbardziej, to wszechobecne apteki z rzekomo przecenionymi lekami, zazwyczaj 30%.

Komiczne apteki i sprzedawcy w białych fartuchach, którzy z farmacją nie mieli chyba nigdy do czynienia...

Ta pielęgniarka przed jedną z aptek przebiła wszystko. Podobno viagrę sprzedają tu w końskich dawkach.

A jak nie odwiedza się Tijuany dla alkoholu i viagry, to może chociaż zdjęcie z osiołkiem? Zaraz...właśnie zauważyłam, że ten osioł wygląda jak zebra...paski mają mu nadać egzotyczności?

Pospacerowałam, porozglądałam się, odwiedziłam kilka miejsc i do granicy wracałam znów na piechotę.

Po drodze zauważyłam, że w Tijuanie nie brakuje dentystów (no jasne, przecież w USA leczenie zębów kosztuje majątek). Ciekawa jestem, czy ci wszyscy dentyści to np. rzeźnicy, którym nie wyszło z poprzednim biznesem, czy prawdziwi lekarze.

Jak tak sobie wracałam do granicy to dziwnym trafem wylądowałam na środku ośmio-pasmowej ulicy, bo dookoła nie było widać żadnej innej drogi;). Po prawej kolejka do granicy.

A teraz możecie porównać kolejkę do Meksyku z tą do USA. Co za niespodzianka, ta do Stanów jest dłuższa. I nawet paszporty sprawdzają.
Już dawno nie przekraczałam granicy na piechotę, przypomniały mi się stare czasy;). Kolejka była bardzo długa, ale wbrew pozorom czekanie nie trwa długo.