31 sie 2013

Bite Club, Berlin.

Od poniedziałku jestem w Berlinie.
Wczoraj z rana odwiedziłam Muzeum Fotografii Helmuta Newtona.
Pod wieczór umówiłam się z Martą na Bite Club, nowy, letni food event w mieście, ulokowany nad Sprewą w dzielnicy Kreuzberg. Inspiracja ewidentnie przyszła z Brooklynu, stoiska z jedzeniem, młodzi ludzie z pasją gotujący w food trucks, a do tego imprezowa atmosfera. Aż miałam ochotę wypatrywać po drugiej stronie rzeki Empire State Building, ale zamiast tego, w oddali dało się dostrzeć podświetloną Funkturm.

Untitled Najpierw zajrzałyśmy do Badeschiff, baru, plaży i basenu urządzonego w kontenerze na Sprewie. Zimą zamienia się w kompleks SPA z sauną i krytym basenem z podgrzewaną wodą. Untitled UntitledUntitled Wejście z kontenerów w stylu z Dekalb Market na Brooklynie. Untitled Untitled Na miejscu spotkałyśmy znajomych Marty. Bram jest znanym artystą, a Miriam fotografuje analogami.Untitled Stanęłyśmy w jednej z dłuższych kolejek, ale było warto.Untitled Rib roll with bacon, kanapka z długo duszonym mięsem z żeberek, chrupiącym bekonem, sosem barbecue, ogórkami kiszonymi, cebulą i chipsami. Solidna kanapka w klimacie południa Stanów i świetnie dobrane składniki.Untitled Bite Club wystartował 2.08 i odbywa się co dwa tygodnie. We wrześniu będzie można wpaść tutaj jeszcze dwa razy, 13 i 27 września.Untitled Marta poleciła mi food truck z bawarskimi Kässpätzle, coś co możnaby porównać do naszych lanych klusek, tylko wymieszanych w garnku z serem, a w tym przypadku trzema rodzajami (krótko i długo dojrzewających) serów. Untitled Posypane pieprzem, szczypiorkiem i chrupiącą cebulką smakowały super! Danie przypominało mac&cheese, makaron z ciągnącym się serem. Jedna z tych rzeczy, której nie da się nie lubić, nieważne czy masz 5 czy 75 lat.Untitled Teren nie był duży, stoisk mogłoby być nawet więcej, ale i tak każdy miał co jeść i pić, a DJ zadbał o stronę muzyczną.Untitled Untitled Untitled Untitled Tuż przed wyjściem spróbowałyśmy jeszcze popsicles, lokalnych lizaków lodowych. Pytając, który jest najsmaczniejszy, polecono mi ogórkowo-cytrynowe. Marta wybrała maślankowo-cytrynowe i jej były smaczniejsze. Obie wierzymy, że lody powinny jednak zawierać jakiś mleczny składnik. Sorbet, który zwaliłby mnie z nóg jadłam tylko raz, w San Francisco. Untitled

28 sie 2013

Note to myself.


Dystans do celu? Tak odległy jak był zawsze.
Wiara, że kiedykolwiek się uda, słabnie.
A rozwiązanie jest powyżej. Proste i logiczne.
Pewnie nie wezmę sobie do serca, w końcu dużo łatwiej jest być nieudacznikiem.

25 sie 2013

Przepis na domową bubble tea.

Bubble tea czy pearl milk tea, to napój wymyślony w latach 80tych na Tajwanie i bardzo popularny w wielu azjatyckich krajach. W ostatnich latach rozpowszechnił się na Zachodzie, a w zeszłym roku otworzyło się kilka tego typu kawiarni również w Polsce. Szybko pojawili się zwolennicy i przeciwnicy, bo faktycznie bubble tea można nie lubić, ale przedstawianie jej jako strasznego, chemicznego tworu jest lekką przesadą. Podstawą napoju jest herbata z mlekiem i cukrem, a kulki tapioki to po prostu skrobia otrzymana z manioku. Są jeszcze dodatki i z nimi bywa różnie, ale taką najprostszą wersję można dostać w każdym miejscu sprzedającym tą azjatycką herbatę.

Poniżej przedstawiam przepis na podstawową bubble tea, jaką każdy może zrobić w domu. Kulki tapioki to wydatek kilku-kilunastu złotyvh (za 250-400g), poza azjatyckimi sklepami, można kupić je w sklepach internetowych lub na Allegro. Ważne, żeby wybrać duże perełki (jak na zdjęciu poniżej), a nie mały granulat. Mój ulubiony element tego napoju to właśnie tapioka, a przygotowując herbatę w domu, mogę dodać jej tyle, ile chcę.
Kupna bubble tea, to więcej opcji smakowych, bo dodaje się do niej różne syropy i dodatki. Jednak nic nie powstrzymuje Was przed eksperymentowaniem także w domu. Ja dwukrotnie zamieniłam czarną herbatę na zieloną, tradycyjne mleko na sojowe i kokosowe, cukier na miód czy syrop klonowy. Czarna herbata i krowie mleko sprawdziły się w moim odczcuciu lepiej, ale zamiast cukru wolę dodać zdrowszy miód.
Nie trzeba też wcale dodawać kulek tapioki do herbaty. Można dorzucić je do mrożonej kawy, soku, milkshake'a, jogurtu albo deseru lodowego.

Untitled Untitled Untitled 

 
Składniki:
(dla 2 osób)

1/4 szklanki kulek tapioki
2 szklanki wody
2 saszetki herbaty
1/2 szklanki mleka
2 łyżki miodu

Przygotowanie:

Odmierzyć mniej więcej dwie szklanki wody na każde 1/4 szklanki kulek tapioki. Doprowadzić wodę do wrzenia, dodać kulki i gotować aż zaczną unosić się na powierzchni wody. Następnie zmniejszyć ogień na średni i gotować jeszcze 15min*. Po tym czasie zdjąć z kuchenki i odstawić na 15min.
W miseczce przygotować syrop; wlać dwie szklanki letniej wody i rozpuścić w niej 4 łyżki cukru. Gotowe kulki odcedzić i wrzucić do syropu. W ten sposób można przechowywać je do kilkunastu godzin, z czasem zaczynają twardnieć.

Zaparzyć dwie saszetki mocnej, czarnej herbaty, do wysokiej szklanki wlać mleko, następnie herbatę i miód, to samo zrobić w drugiej szklance. Ilość mleka i miodu zależy od własnych preferencji, ja lubię mocno mleczną herbatę (prawie pół na pół w składnikach) z mniej więcej 1 łyżką miodu.
W wydobywaniu kulek najlepsza jest szeroka słomka jaką dostaje się przy zakupie bubble tea, więc jeśli jest okazja, można ją zachować albo polegać na zwykłej łyżce.

*W ekspresowej wersji można gotować kulki przez kilka minut aż zaczną unosić się powierzchni wody, a następnie odcedzić i dodać do herbaty. Przygotowane w ten sposób nadają się do natychmiastowego spożycia, bo szybko zaczynają twardnieć.

Untitled Innym razem kulki tapioki dorzuciłam do śniadaniowego, morelowego milkshake'a.

19 sie 2013

Queijadinhas, portugalskie / brazylijske babeczki bezglutenowe.

Pochodzą z Portugalii, ale chyba jeszcze większą popularnością cieszą się w południowej Brazylii. Queijadinhas (czyt. kejżadinias) po raz pierwszy spróbowałam na miejskim targu w São Paulo. Queijo, to po portugalsku ser i jeden ze składników przepisu, ale babeczka ma przede wszystkim smak kokosa, a mleko skondensowane nadaje jej słodyczy i wilgoci. Ważne, żeby nie pomylić się przy tym składniku, nie kupić zwykłego mleka w puszcze, jakim zabiela się czasem kawę, albo masy kajmakowej. Do przepisu potrzebne jest gęste, słodkie mleko, takie jak w słynnych tubkach "z krówką" z Gostynia. W Polsce częściej spotykane właśniej w tej formie, niż w puszce.

Queijadinhas

Składniki:
(na 12-15 babeczek)

150g wiórków kokosowych
200ml mleka kokosowego
3 jajka
300g zagęszczonego mleka skondensowanego słodzonego (użyłam 2 tubek, nie dostałam w puszcze)
1 łyżka masła
3 łyżki tartego parmezanu (Pecorino, Grana Padano albo Dziugas też się sprawdzą)
3 łyżki mąki z tapioki (można pominąć ten składnik)
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Przygotowanie:

Mleko kokosowe wlać do miseczki, wsypać wiórki kokosowe i moczyć przez 30-60min.
Rozgrzać piekarnik do 200'C.
W dużej miesce ubić razem jajka, mleko skondensowane i łyżkę miękkiego masła, aż składniki połączą się. Dodać parmezan, mąkę z tapioki, łyżeczkę proszku do pieczenia i zamieszać. Następnie dołożyć wiórki wraz z mlekiem kokosowym i wszystko wymieszać.
Formę do muffinów wyłożyć papierowymi foremkami* i napełnić masą.
Queijadinhas piec ok 30-40min, aż będą lekko brązowe z wierzchu.
Podawać w pokojowej temperaturze.

*natłuszczone zapobiegną przyklejaniu się ciasta choć ja pominęłam ten krok i okruszki bez problemu zeskrobuję z foremki łyżeczką.

17 sie 2013

Albumy przywiezione z NYC.

Przez większość czasu nie mam tych albumów przy sobie, nie mogę do nich zajrzeć, leżą na półce w moim pokoju i kurzą się. Ale jak kiedyś zamieszkam gdzieś na stałe i nie będzie to szałas przy plaży z półką z gałązek, to pojadą ze mną.
Dwa lata temu wyprowadzając się z Nowego Jorku zapakowałam karton z rzeczami, które do domu popłynęły statkiem. Było w nim miejsce na pare książek i albumów, a trzy z nich chcę Wam pokazać w dzisiejszym poście.
 Untitled W którymś momencie mieszkania w NYC wpadł mi do głowy projekt fotograficzny. Fascynowały mnie stare, klimatyczne fronty nowojorskich sklepów, więc pomyślałam, że będę odszukiwać stare sklepy i fotografować je z zewnątrz analogiem. Poza kilkoma zdjęciami pomysł nie wypalił, bo robiąc research w sieci szybko okazało się, że ktoś już wpadł na ten pomysł i kilka miesięcy wcześniej wydał album. Karla i James Murray przez dwa lata jeździli po przeróżnych zakątkach miasta i fotografowali sklepy, zbierając także historie z nimi związane. Smutne, że zanim zakończyli projekt, część z nich została zamknięta. Untitled Album podzielony jest na dzielnice Nowego Jorku i nie dotyczy tylko Manhattanu, a również innych części miasta.Untitled Przy niektórych, poza fotografią i adresem dołączona jest historia sklepu. Bardzo często to rodzinne interesy, przekazywane z pokolenia na pokolenia, gdzie pierwszymi właścicielami byli imigranci z Europy.
Untitled
Legendarnego baru Mars w East Village już nie ma. Na jego miejscu stoi teraz szklany budynek mieszkalny. Wielokrotnie zapowiadano jego zburzenie, ale decyzje odkładano w czasie. Aż któregoś dnia przechodziłam obok, a kilku stałych bywalców wypisało akurat na scianach baru pożegnalne hasła. Smutny widok, przypomniał mi o zastraszającym tempie zmian w tym mieście, nowoczesności wypierającej historię i ważnych miejscach, po których dzisiaj nie ma już ani śladu.


Untitled 
Historia żadnego miasta nie wciągnęła mnie w takim stopniu jak Nowego Jorku. Mój ulubiony okres to początki XX wieku, a później lata 50-80-te. Któregoś dnia w ulubionych księgarni zobaczyłam wielki, ciężki album New York In The 70's i już nie chciałam wracać do domu bez niego.
Untitled Allan Tannenbaum, pracując jako fotoedytor w Soho Weekly News dokumentował życie w mieście w latach 70-80tych. Zdjęcia ukazują codzienność, zmiany w społeczeństwie, polityce, ale przede wszystkim życie artystyczne.Untitled To, co się wtedy działo na imprezach w najpopularniejszych klubach, to był kosmos.Untitled


Untitled Któregoś razu wybrałam się do Metropolitan Museum of Art na wystawę Stieglitz, Steichen, Strand przedstawiającą twórczość tych trzech, wielkich artystów. Album jest zbiorem ich fotografii.Untitled Nowy Jork w obiektywie Alfreda StieglitzaUntitled

15 sie 2013

Kulinarne wrażenia z Warszawy.

Odwiedzałam Warszawę w dzieciństwie, po maturze mieszkałam w stolicy pół roku, ale dopiero teraz zainteresowała mnie kulinarnie. Możemy się tylko cieszyć, że w ostatnich latach opanowała nas kulinarna moda i że dzieje się coraz więcej. Obserwuję to zjawisko głównie online, a z przekonaniem się jak to wszystko wygląda na żywo, musiałam trochę zaczekać. W końcu nadarzyła się 3-tygodniowa okazja i towarzystwo z apetytem, super!
Jadłam, obserwowałam, rozmawiałam, słuchałam i pomijając pozytywy, o których przeczytacie jeszcze poniżej, było kilka negatywnych rzeczy, które całkiem wyraźne rzuciły mi się w oczy. Warszawskie restauracje mają zdecydowanie problem z utrzymywaniem jednakowego poziomu. Okazuje się, że zmniejszające się porcje, albo pogarszające się w smaku jedzenie to coś, do czego Warszawiacy są przyzwyczajeni. Z obsługą też bywa różnie, najczęściej było neutralnie, a nierzadko słabo. Z kolei pisząc tego posta, zauważyłam, że wcale nie tak łatwo o internetowe menu lokali. Wiele miejsc zrezygnowało ze strony internetowej i przeniosło się na Facebooka, ale nawet często zmieniająca się karta nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem jego braku, same zdjęcia dań na FB nie wystarczą.
Poniżej opisałam wrażenia z 13-tu warszawskich lokali. Oczywiście brakuje tutaj wielu godnych uwagi miejsc, ale tradycyjnie przeszkodą był czas, ograniczony budżet i rozmiar żołądka.


Hala Koszyki
ul. Koszykowa 63
00-667 Warszawa

Od kwietnia Hala Koszyki funkcjonuje jako mini bazar + gastro bar i w tym stanie pozostanie przez mniej więcej rok. Jest to podobno zapowiedź, tego, co zobaczymy na ul.Koszykowej za kilka lat. Budynek ma przejść rewitalizację i w 2015 będzie nowoczesną halą z delikatesami, restauracjami, sklepami i kawiarniami. Z opisu brzmi jak coś w stylu Farmers Market w SF albo Chelsea Market  w NYC. Zapowiada się bardzo dobrze, oby tylko faktycznie skupiono na się na stronie kulinarnej i nie oddano większości lokali w ręce sieciówek.
A póki co, do Hali Koszyki można wpaść po produkty od sprawdzonych dostawców, spróbować prostych dań czy wpaść na świeżo wyciskany sok, albo drinka. Ostatnio Zwykłe Życie zorganizowało tutaj Podwieczorek ze starymi, polskimi przebojami i zabawa była podobno przednia. Mnie szczególnie spodobało się tamtejsze patio, świetna miejscówka na ciepły, letni wieczór, tylko chyba sezon na nie się już zakończył, bo w powietrzu czuć jesień.
Z Bzu i Tolą zamówiłyśmy grillowane ziemniaki z rozmarynem i sosem śmietanowym (5zł) oraz pieczony cammembert z tymiankiem i syropem klonowym (10zł). Chociaż ser wydawał się być przeciętnej jakości, roztopiony na chrupiącej kromce, z syropem klonowym, smakował świetnie. Rozczarowanie pojawiło się tylko przy rozmiarze porcji. Poprzednim razem Tola zamawiając to samo danie, dostała cammembert w całości, teraz była już tylko połowa. Rozumiem, że 10zł to niedużo za taką przekąskę, ale czy w takim razie nie można było uważniej ułożyć menu? Hala się rozkręciła, być może cammembert dobrze się sprzedawał, no to trzeba było zmniejszyć porcję o połowę. Szkoda, że to nigdy nie działa w drugą stronę;).




Osteria Limoni Canteri
ul. Dąbrowskiego 1
ul. Zwycięzców 49
02- 558 Warszawa

Limoni wyróżnia się niecodziennymi smakami lodów; koperkowe, pomidorowe z bazylią, ryżowe, marchewkowe, buraczkowe czy rozmaryn z sezamem. Trzy lata temu w Seattle jadłam lody czosnkowe, więc jeśli chodzi o eksperymenty, jestem otwarta na wszystko. Miałam małe obawy, jak to wyszło w Limoni, ale byłam pozytywnie zaskoczona. Pomidorowe smakowały naturalnie, podobnie z koperkowymi. Ryżowe odradziła mi Bzu, bo szału podobno nie robią, ale za to rozmaryn z sezamem został naszym faworytem. Jakościowo nie są to może wybitne lody, ale warto tutaj wpaść, żeby spróbować czegoś innego. Gałka kosztuje za 4zl, ale porcje są duże, a przed wybraniem loda można poprosić o spróbowanie innych smaków.




Mąka i Woda
ul. Chmielna 13A
00- 021 Warszawa


Arancini i pizza Porco

Raviolo uovo.
Za pierwszym razem znalazłam się w Mące i Wodzie z zamiarem zjedzenia dobrej pizzy, zupełnie zapominając, że to tutaj podają raviolo nadziewane ricottą i żółtkiem, które jak tylko zobaczyłam wiosną u Nakarmionej Stareckiej, obiecałam sobie, że będąc w Warszawie, koniecznie muszę je spróbować.
W wyborem pizzy padło na Porco (mozzarella di bufalla, pomidory, speck, rukola, parmezan) i Diavoli (wędzona mozarella di bufalla, pikantna salami, bazylia, chili, parmezan). Obie były świetne, a za ciasto o doskonałej kruchości i miękkości wewnątrz odpowiedzialny był pewnie opalany drewnem piec sprowadzony z Neapolu. Na deser spróbowałam Budino, kremowy deser z solonym karmelem, mleczną czekoladą. Połączenie karmelu i soli morskiej zawsze się sprawdza, ale w całości deser nie zwalał z nóg, był po prostu dobry.
Za drugim razem wybrałam się z Bzu na upragnione raviolo uovo. Zaczęłyśmy od sycylijskiej przystawki w postaci arancini, smażonych ryżowo-serowych kulek, które tylko rozbudziły nasze apetyty. Kiedy wreszcie na stół wjechało raviolo, spojrzałyśmy sobie w oczy, wzięłyśmy głęboki wdech i zatopiłyśmy nóż w makaronowym płacie. Moment rozkrojenia go, to zachwyt nad rozlewającym się żółtkiem, pamiątkowe fotografie i punkt kulminacyjny ekscytacji przed pierwszym kęsem. Dalej były już tylko jęki, pomrukiwanie, gęsia skórka, łzy w oczach, pełnia szczęścia. Jednym słowem foodgasm, choć ostatnio wyczytałam nawet, że to orgazm kulinarny to orgasnom. Jak by tej kulinarnej rozkoszy nie nazwać, była to najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek jadłam w polskiej restauracji. Nadzienie z domowej ricotty, płynnego żółtka, dodaje otuchy w takim stopniu, że człowiek ma ochotę wyznać miłość do talerza. Nadzienie to zresztą nie wszystko, raviolo zażywało kąpieli w przypalanym maśle, z dodatkiem chrupiącej szałwii i startego parmezanu.
Porcja w pierwszej chwili wydaje się niewielka, ale to tylko pozory, danie jest naprawdę sycące.
A skoro tym razem na stole nie było pizzy, na deser zamówiłyśmy Saltmibocca con Nutella. Ciepłe i ciasto pizzy z Nutellą w środku wymiata, a mała porcja (9zł) spokojnie wystarczyła na nas dwie.
Miło zaskoczył też rachunek, za obiad (arrancini, raviolo, pół pizzy z Nutellą) zapłaciłam 32zł.
I jeszcze jedno. Jeżeli narobiłam Wam apetytu na najlepsze danie Mąki i Wody, a do Warszawy się nie wybieracie, Monia z Gotuje bo lubi, dodała na bloga przepis na to samo raviolo, więc można spróbować odtworzyć danie w domu.




Bułkę przez Bibułkę
ul. Puławska 24
02-515 Warszawa

Śniadania to ostatnio chyba najmodniejszy posiłek, powstało kilka miejsc o podobnie urządzonym wnętrzu, z podobnymi czcionkami i menu w których nie brakuje granoli, kanapek, bajgli albo francuskich wypieków. Bułkę przez Bibułkę jest jednym z nich. Zawitałam tam któregoś popołudnia i z koleżanką podzieliłyśmy się kanpką Ser Nocy Letniej (15,90zł) z gorgonzolą, brie, karmelizowaną gruszką i szpinakiem. Kanapki podawane są z domowym sosem i sałatką, chociaż widząc sałatkę na jednego kęsa, pomyślałam, że mogliby ją sobie odpuścić, a przynajmniej pomijać dopisek w menu, żeby człowiek, nie robił sobie za dużo nadziei. Sama kanapka była naprawdę dobra, a jeszcze bardziej smakowała mi lemoniada. Zazwyczaj jej nie zamawiam, bo jest przesłodzona. Ta w Bułce była bliska perfekcji. Nie miałam okazji spróbować innych dań czy przekąsek, ale z chęcią wróciłabym.




Charlotte
Aleja Wyzwolenia 18
00-570 Warszawa
 
Na temat Charlotte krążą już legendy. Naczytałam się artykułów, narzekań na obsługę, naoglądałam zdjęć i byłam szczerze ciekawa tego miejsca.
Śniadania cieszą się tu największą popularnością i chociaż Bzu przyznała, że są dobre, stwierdziła jednocześnie, że człowiek czuje się po nim jak szmata. Rozpoczęcie dnia od brzucha napchanego białym pieczywem i nieprzywoitą ilością czekolady oraz konfitur może faktycznie negatywnie wpłynąć na psychikę;).
Nie spróbowałam śniadania, bo w Charlotte umówiłyśmy się z Tolą w poniedziałkowe popołudnie. Wszystkie zamówiłyśmy kanapki na ciepło, choć każda inne; Jambon Gruyere (szynka, gruyere, pesto z rukoli), Dinde Mayo (pieczona pierś z indyka, sos z żurywiny i czerwonego wina), Chevre chaud (ser kozi, tymianek, miód). Pewnie mam przyzwyczajenie ze Stanów,  że jak zamawam kanapkę, to jest ona solidnie wypchana składnikami. To prawda, że czasem mniej znaczy więcej, ale tutaj naprawdę miałam wrażenie, że pożałowano mi sera. Chleb był bardzo dobry, owszem, ale kupując bochenek lepszą kanapkę zrobiłabym sobie na ciepło w domu. Cena była relatywnie niska, zresztą ogólnie ceny (poza słodkimi wypiekami) w Charlotte są bardzo w porządku, a wino niezłej jakości dużo tańsze niż zazwyczaj w polskich lokalach. W jednej kanapce natrafiłyśmy na włosa, co zdarzyć może się wszędzie, ale to, jak poradzono sobie z tą sytuacją, kiedy poinformowałyśmy obsługę, nie było szczególnie profesjonalne.

Dwukrotnie kupiłam też w Charlotte chleb z oliwkami i bagietkę tradycyjną. Bzu zapamiętała chleb jako lepszy, ale ja nie narzekałam, był bardzo dobry, bagieta też super. Mimo kilku negatywnych odzczuć, miejsce oceniam pozytywnie.




Co Tu
ul. Nowy Świat 26/28
00- 373 Warszawa

Byłam w ścisłym centrum, miałam ochotę na coś ciepłego, ale małego i taniego. Bzu poleciła jedną z azjatyckich klasyk stolicy, Co Tu w Pawilonach. Popularny wietnamski bar, który może nie zachęca wystrojem i zapachem, ale widać, że jest lubiany, a klienci to zarówno studenci, pracujący, a nawet starsi ludzie. Przez lokalizację, ceny są może odrobinę wyższe niż w innych "wietnamczykach", ale wciąż niewysokie. Ilość dań w menu trochę przytłacza, ale podobno cielęcina w sezamie (15.50zł) jest jedną z najjaśniejszych gwiazd Co Tu. Ja zamówiłam tylko zupę, niby rybną, ale patrząc na cenę (4zł) nie nastawiałam się na wiele. No i może faktycznie nie było czym się zachwycać, ale zadanie z pierwszego zdania spełniła. Plus dla obsługi, była wyjątkowo uśmiechnięta.



 BEIRUT hummus & music bar
ul. Poznańska 12
00-454 Warszawa

Beirut na Poznańskiej to jeden z kilku wartych uwagi adresów w tej okolicy. Dzieli ścianę z dobrze ocenianym Kraken Rum Barem, gdzie polecano mi spróbowanie piwa z nutką rumu. Podobno podają tam także dobre śledzie i niezłe, a przede wszystkim tanie owoce morza.
Beirut, jak sama nazwa wskazuje, to kuchnia libańska. Zamówiłyśmy z Karoliną talerz z trzema pastami na nas dwie (hummus, ajvar i baba ganoush), podawany z chrupiącą, ziołową pitą (26zł). Pita skończyła się mniej więcej w połowie, więc chciałam zamówić więcej, ale nie było takiej możliwości, jedynaą opcją był zwykły placek. Każda z past była bardzo dobra, ale jednak jestem przyzwyczajona, że kuchnia Bliskiego Wschodu to przede wszystkim jedzenie uliczne, a co za tym idzie nieskie ceny. U nas wygląda to trochę mniej różowo. 26zł za przekąskę w barze o luźnej atmosferze to w moim odczuciu mała przesada. Pamiętam, że dłuższą chwilę zastanawiałam się co zamówić, bo ceny były takie sobie. Uważam jednak, że jak najbardziej warto tu wpaść dla jedzenia. Chociaż sama nie spróbowałam za wiele, słyszałam dużo dobrych opinii. Za słaby punkt lokalu odebrałam obsługę.



Krowarzywa
ul. Hoża 42
00-516 Warszawa

Trochę nudna zrobiła się ta moda na burgery. Był taki czas, że trend na sushi wychodził bokiem, a niedawno sprawdził się pomysł burgerów gourmet, więc pojawiło się 50 kopii. Przesyt trwa, ale nadal czytam o powstaniu nowych burger barów. Szkoda, zwłaszcza że tyle jest jeszcze niezgłębionych sfer kulinarnych w stolicy... Moda niedługo przeminie, większość lokali padnie, a przetrwa garstka, oparta na pasji i najlepszej jakości produktów.
Warszawiacy stali się w tej sytuacji ekspertami od burgerów i na forum gorąco dyskutują, które są najlepsze. Ja się niestety nie wypowiem, bo skusiłam się tylko na wegańskie, w Krowarzywa. Lokal na poważnie traktuje swoją misję i nawet pracownicy zdają się brzydzić zapachu wołowego tłuszczu z frytek smażonych w barze obok. Plus dla nich, przynajmniej są autentyczni.
Z krótkiego i prostego menu, wybór padł na Jaglanexa z kaszy jaglanej i Cieciorexa z ciecierzycy. Podane na talerzach z płatków owsianych, które można zabrać do domu, a na drugi dzień zjeść na śniadanie z mlekiem, heh. Oba kotlety były bardzo smaczne, a ogólne wrażenie jeszcze bardziej zależy od całości, czyli dobranego pieczywa i sosów. Wegańskie burgery przewagę nad mięchem mają nie tylko ze względu zdrowotnego czy etycznego. Ceny wahają się między 12-15zł, co jest niby oczywiste, kiedy zjada się kaszę jaglaną zamiast wołowiny, ale z drugiej strony temat weganizmu jest modny i Krowarzywa mogłaby się pokusić o dwukrotnie wyższe ceny. Trzymam za nich kciuki.




 Friterie
ul. Hoża 42
00-516 Warszawa


W mało wegańskim duchu, do burgera z Krowarzywa, zjadłam frytki we Friterie, tuż obok. Smażone w wołowym tłuszczu, miały w sumie zapach frytek z Maca. Bzu zapowiedziała, że porcja będzie naprawdę duża, choć wcale mi się taka nie wydała. Sosy robione na miejscu to zaleta baru.
Kilka dni później zahaczyłyśmy o to miejsce już razemz Bzu i tego samego dnia, jej sympatia do Friterie przeminęła. Porcja była jeszcze mniejsza niż za moim pierwszym razem i znacznie mniejsza od tej, którą zapamiętała Bzu. Do tego połowa frytek była wielkości orzeszków ziemnych. W smaku też się podobno pogorszyły. Pan w okienku przyjął konstruktywną krytykę, ale niezbyt optymistycznie widzę ich przyszłość.






Toan Pho
ul. Chmielna 5/7
00-021 Warszawa

Kiedy w moje ostatnie przedpołudnie jechałyśmy autobusem po nie za bardzo przespanej nocy i kilku piwach dzień wcześniej, zastanawiałam się na co mam ochotę. Poprawną odpowiedzią przy takim scenariuszu byłoby pho, ale nie w tak gorący dzień. Przypomniałam sobie o zupo-sałatce Bun Bo Nam Bo z Chmielnej (było już o niej w tym poście), a kilkanaście minut później wciągałam już makaron ryżowy, chrupałam orzeszki i zachwycałam się jej ostro-kwaśnym smakiem.









Ministerstwo Kawy
ul. Marszkałkowska 27/35
00-639 Warszawa

Przyznam, że do smakoszy kawy nie należę i pijam sporadycznie. Potrafię docenić dobrą, ale cena kilknastu złotych za kubek powoduje u mnie wizję wyrzutów sumienia i to one powstrzymały przed zamówieniem czegoś. Noc miałyśmy za sobą krótką, więc Bzu nie wyobrażała sobie rozpoczęcia dnia w inny sposób. Łyknęłam z filiżanki koleżanki i pochwaliłam.  Szkoda, że nie miałam ochoty na nic słodkiego, bo wypieki też mają tutaj podobno dobre. Niby podobne jak we wszystkich modnych kawiarniach, ale Bzu bardzo dobrze wspomina bezę żurawinową.
Mówi się, że tutejsza kawa jest jedną z najlepszych w mieście, także wpadnijcie i oceńcie sami. A już na pewno wybierzcie Ministerstwo nad Coffee Heaven czy innym Starbucksem.



SAM
ul. Lipowa 7A
00-316 Warszawa

SAM to jedyne miejsce do którego udało mi się zabrać aparat. Wnętrze jest proste, ale fajnie urządzone, z dużym, wspólnym stołem na środku lokalu.
Menu było dość obszerne, ale w pozytywnym sensie. Proste danie, ale intrygujące, przez co miałam ochotę spróbować wszystkiego i nie mogłam się zdecydować co zamówić. Możliwe nawet, że ze wszystkich odwiedzonych miejsc, karta w SAMie spodobała mi się najbardziej.
Była pora lunchu i skusiłyśmy się na kanapki. Bzu zamówiła bajgla z kurczakiem, pomidorem, pesto i rukolą. Żadna tam sucha pierś, a kawałki pieczonego kurczaka, do tego pesto na piątkę i bardzo przyzwoity bajgiel.
Moja kanapka była jeszcze smaczniejsza, ale nie chcę skłamać co do dokładnych składników, a tak jak w przypadku kilku innych miejsc, nie mogę znaleźć w internecie menu.
Mam słabość do bread & butter pudding, choć do tej pory nie jadłam lepszego niż ten, który kilka lat temu przyrządzałam we francuskiej restauracji. W SAMie użyto chałki, nie pożałowano też dobrej, gorzkiej czekolady. Porcja jest duża i wystarczyła na dwie osoby.
Wszystkie wypieki w SAMie wyglądają naprawdę dobrze i podejrzewam, że tak też smakują.
W podziemiu działa sklep, którzy po części odnosi się do nazwy lokalu. W ofercie dostępne są półprodukty jak świeże makarony czy sosy zapakowane próżniowo, z których w domu można już samemu szybko przyrządzić danie. Ponadto znaleźć można tu lokalne produkty (kupiłyśmy masło i bryndzę), a także wypiekane na miejscu pieczywo. Akurat bagietka tradycyjna nie przebiła tej z Charlotte, ale można też skusić się na chleb, bajgle (2,50zł/szt) albo bułeczki nadziewane bułeczki drożdżowe (1-3zł/szt).



Cuda na patyku
ul. Lipowa 7a
00- 316 Warszawa

Jeszcze niedawno Lody na patyku, teraz Om nom nom/ Cuda na patyku z ofertą poszerzoną o proste dania i przekąski. Z Bzu i Monią umówiłyśmy się w SAMie, ale nie było wolnego miejsca, więc usiadłyśmy na piętrze w Cudach i zamówiłyśmy prosecco. Było przyjemnie, piętro jest bardzo przestronne, wystrój surowy. Nie próbowałam lodów, z których wcześniej to miejsce zasłynęło, ale opinie słyszałam różne. Pod koniec za to dołączył do nas właściciel, znajomy Moni i przy wyjściu poczęstował nas lizakami i ciastkami na patyku. Chyba wszystkie lizaki tego świata smakują podobnie, ale ciastko lawendowe okazało się cudownie maślane, aż pożwałam, że nie sprzedają całych pudełek.






Gdzie szukać w sieci recenzji, newsów dotyczących warszawskich restauracji?

Poniżej kilka adresów:

Skoro temat burgerów jest ciągle na topie, w wyborze najlepszych może pomóc stworzony niedawno przez Example.pl ranking.


Ulubiony blog z recenzjami:


Kilka osób pytało mnie o to, jak szukać kulinarnych miejscówek w innych miastach Polski. Ciężko o strony/blogi specjalizujące się w tym temacie, bo jeśli chodzi o jedzenie, to zdecydowanie najwięcej dzieje się w stolicy. Gdybym miała szukać adresów dobrych lokali w pozostałych miastach, pewnie zrobiłabym klasyczny research z Google i zweryfikowała źródła. Nakarmiona Starecka pisze przede wszystkim o Warszawie, ale znajdziecie u niej także recenzje knajp z Krakowa czy Poznania. Pomocą może być również strona Gastronauci.pl, ale osobiście podchodzę do niej z dystansem, bo jest masowa, a niekoniecznie ufam gustowi rodaków.
Jeżeli znacie jakieś dobre strony/blogi z kulinarnymi adresami w innych miastach Polski, możecie zostawić w komentarzach dla innych czytelników.