30 maj 2013

Another coastal walk in Sydney.

Untitled Wraz z początkiem weekendu Magda i Przemek zabrali mnie na Sydney Fish Market, popularny targ rybny. Jak już będę duża, to w takich miejscach będę  przepuszczać pensję.Untitled Piękne i tradycyjnie drogie homary.Untitled Sydney Fish Market jest trzecim największym targiem rybnym na świecie. Podobnie jak w przypadku numeru jeden- Tsukiji w Tokio, komercyjna część jest niewielka, dlatego nie sprawia wrażenia aż tak dużego.Untitled Kupiłam kilka ostryg na spróbowanie.Untitled Untitled Magda lubi kupować tutaj sashimi, więc skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy sobie ryby na lunch. Nie zjedliśmy na zewnątrz, ale zapakowane zabraliśmy ze sobą, żeby później zjeść w parku.Untitled Z targu pojechaliśmy do South Head, dzielnicy znajdującej przy wejściu do portu. Po drodzę mijaliśmy jedne z najdroższych domów w Sydney, a fragment drogi bardzo skojarzył mi się z odcinkiem Market Street w San Francisco, gdzie wjeżdżając pod górę za plecami ma się piękny widok na miasto. Ciężko wysiadało mi się z samochodu, bo te wszystkie widoki sprawiły, że najpierw musiałam pozbierać szczękę.Untitled Piękne klify, duże wysokości, ocean...to zdecydowanie klimaty lubiane przez samobójców, a sława The Gap to nie tylko spektakularne widoki. Plakaty (jak powyższy) starają się odwieźć od pomysłu skończenia ze sobą, informują o możliwości zasięgnięcia pomocy przez lifeline, poważniejszą wersję telefonu zaufania. Na Golden Gate Bridge w San Francisco nawet zamontowano telefon dla takich krytycznych sytuacji.Untitled Jak stanęłam w miejscu skąd zazwyczaj skaczą ludzie, pomyślałam sobie, że wybrałabym raczej inne miejsce. Rzucanie się na takie równe skały to jak skakanie na chodnik z wieżowca. Golden Gate bardziej do mnie przemawia. Untitled
 Zeszłyśmy z Magdą do parku, gdzie czekał już na nas Przemek i zabraliśmy się za lunch.
Ostrygi skropione sokiem z cytryny, sashimi z tuńczyka, łososia i jeszcze jednej ryby, której nie pamiętam. Żałowałam, że nie wzięłam większej porcji, wszystko było takie dobre.
Untitled Untitled
 Po lunchu kontynuowaliśmy spacer.Untitled
Niektóre domki przypominały mi Karaiby.
Untitled Styczeń mógłby już zawsze kojarzyć się z takimi kolorami!
Untitled Untitled Untitled Doszliśmy na niewielką plażę Camp Cove, która miała w sobie coś z Lazurowego Wybrzeża. Wiem, że to kolejne porównanie, ale często jakieś rzeczy/miejsca przywodzą mi na myśl inne. Na plaży panował ścisk, bo było sobotnie popołudnie, ale najbardziej niesamowite wydało mi się to, że woda od strony portu jest tak czysta.Untitled Untitled Nieczęsto będąc w jakimś mieście można przy okazji znaleźć się w parku narodowym. Sydney nie przestawało zaskakiwać.Untitled Widok na Camp Cove Beach.Untitled Większość zdjęć z dzisiejszego posta kręci się wokół tego samego widoku- zatoki i zarysowującego się w oddali Sydney. Totalnie wakacyjna atmosfera, a jednak te miniaturowe budynki przypominały, że wciąż jesteśmy w dużym mieście.
 Z każdą minutą rosło we mnie przekonanie, że za kilka lat znajdę się w tym samym otoczeniu i powiem do siebie "pamiętasz Ula, jak w dokładnie w tym miejscu zapadła decyzja, że wrócisz tu na dłużej? No i jesteś, wohoo!"
Untitled Dalej minęłyśmy Lady Bay Beach, plażę nudystów.Untitled Północna krawędź South Head, kiedyś strategiczne miejsce gdzie strzeżono "bramy Sydney", ale do dzisiaj część tej okolicy zajmują tereny militarne. Untitled
W pobliżu znajduje się też jedna z najstarszych latarni w Australii i tam zakończyłyśmy spacer.
Po tym dniu już nie miałam żadnych wątpliwości, że Sydney to jedno z najpiękniej położonych na świecie miast.

28 maj 2013

Manly Beach, Sydney.

Tyle się działo zimą, że nie zdążyłam skończyć relacji z Australii, kiedy następne podróże ustawiły się w kolejce.
Przypomnę, że od Sydney rozpoczęła się moja grudniowa podróż związana z wygranym biletem lotniczym. Po spędzeniu tam jednego dnia poleciałam do Nowej Zelandii, później do Melbourne, na Tasmanię i na zwiedzenie Sydney zostawiłam sobie kilka ostatnich dni przed opuszczeniem Australii.
Magda była tak miła, że znowu ugościła mnie u siebie, podpowiadała gdzie powinnam się wybrać i co zobaczyć. Piątek, dzień po przylocie z Tasmanii, wydawał się w sam raz, żeby popłynąć na Manly Beach w północnej części miasta. Pogoda była idealna, a prom nie pękał jeszcze w szwach od weekendowych tłumów.

Untitled Z promu zobaczyłam wreszcie najsłynniejszą budowlę Sydney, operę.Untitled Untitled Czułam się odrobinę jak w Nowym Jorku, płynąc promem z Manhattanu na Staten Island, ale tutaj widoki były jeszcze ładniejsze.Untitled Upał, plaża pełna ludzi... Ciężko było wtedy wyobrazić sobie, że Europa pogrążona jest w zimie.
Untitled
Na początek wypożyczyłam deskę surfingową na 2h. Cały ten czas spędziłam w wodzie, złapałam kilka fal, a po oddaniu deski opalałam się aż słońce było na tyle nisko, że plaża znalazła się w cieniu.
Untitled Na koniec przespacerowałam się po okolicy.Untitled Untitled Untitled Untitled Deptak prowadzący z promu na plażę.Untitled Untitled Untitled Untitled Droga powrotna.Untitled Sydney Harbour Bridge.

26 maj 2013

Skąd masz kasę na te podróże? | Codzienność | Oszczędzanie.

Taki post miał się tu któregoś dnia pojawić, a że skończyłam relację z Brazylii i mam dużo wolnego w tych dniach, to wzięłam się za pisanie.
Wśród różnych powtarzających się od czasu do czasu pytań na blogu, pojawia się sformułowane na różne sposoby "Skąd masz kasę na te podróże?". O ile nie wypada zaglądać komuś do portfela, to często te pytania zadawane są w bardzo uprzejmy sposób. Zwykła ciekawość, którą potrafię usprawiedliwić patrząc na to, że podróżuję nieprzeciętnie często i dla wielu jest to podejrzanie dziwne. Gorzej kiedy ktoś zaczyna swoją wypowiedź od bezpodstawnych zarzutów. Te na szczęście nie zdarzają się często, ale pewnie jeszcze w przyszłości się pojawią, a wtedy będę mogła odesłać do tego posta.

Nawet gdybym chciała odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem, jest to niemożliwe. Nie mam stałej pracy, nie mam stałych dochodów, a moje życie co roku wygląda inaczej. Każda podróż opłacona była/jest/będzie z totalnie różnych źródeł, ale zawsze znajduje sposób, żeby tę kasę zdobyć.
Wiem natomiast jedno- kwestia priorytetów w wydatkach jest kluczem tematu. A jak pojawia się pasja, czy nawet obsesja, która wymaga nakładów finansowych, to wiadomo co staje na pierwszym miejscu. Jako uzależniona od podróży, nie różnię się pod tym względem od narkomana czy alkoholika, który obojętnie jak jest spłukany, zawsze znajdzie sposób, żeby zdobyć dragi albo wódę. I przecież nie musi być tak, że skoro mam na podróże, to mam też na wszystko inne. Reszta tekstu chyba dobrze to zobrazuje.

Oszczędzanie

Według mnie to niezwykle przydatna cecha, którą nie każdy posiada, ale oszczędzania można się nauczyć. Ja mam ją chyba we krwi. Nie wiem jak inaczej to wytłumaczyć fakt, że 8-letnia dziewczynka zakłada pudełko, do którego wrzuca swoje pierwsze grosze i podtrzymuje funkcję tego pudełka przez kolejnych 10 lat. Co więcej, miałam tam zawsze kartkę i długopis, na której zapisywałam długi jakie zaciągał u mnie brat haha. I niekoniecznie zbierałam kasę "od celu do celu", wszystkim tłumaczyłam, że zbieram "na czarną godzinę" albo "na podróże".
W pudełku lądowała przede wszystkim urodzinowa gotówka, okazyjne prezenty od cioci czy kieszonkowe. Na początku chyba 20zł miesięcznie, z wiekiem stawka podniosła się do 50zł. Nie jest to suma, która odbija się na budżecie rodziców (pomińmy skrajne przypadki), a według mnie bardzo dobry sposób, żeby nauczyć dziecko zarządzania swoimi finansami. Trzeba zaplanować sobie wydatki na przyjemności, ale nie trzeba się przy każdej okazji prosić mamy, albo tłumaczyć z zakupu tępej gazetki typu Bravo Girl. Może zabrzmi to śmiesznie, ale nawet w tamtych czasach starałam się być świadomym konsumentem i przed zakupem czegoś dobrze się zastanawiałam czy jest mi to faktycznie potrzebne i czy zrobię z tego użytek. Pewnie, że po czasie okazywało się czasami, że zakup nie był dobrą decyzją, bo rzecz lądowała na dnie szafy, ale starałam się tego unikać i to pozostało mi do dzisiaj.
Nastoletnie lata poświęciłam pływaniu, a część roku spędzałam na zawodach i obozach, które dzięki moim wynikom opłacał za mnie klub. Czasami z zawodów przywoziłam nagrody pieniężne/rzeczowe, a czasem wpadało też jakieś stypendium sportowe. Gdybym była jeszcze lepsza, miałabym jeszcze więcej korzyści, no ale cóż.
W liceum dorabiałam sobie też kupując ubrania w dobrym stanie w lumpeksach i sprzedając je na Allegro. Kiedy lomografia nie była jeszcze u nas popularna, ściągałam przez eBay z Hong Kongu aparaty lomo i sprzedawałam je 2-3 razy drożej. Potrafiłam z tego zebrać małą pensję. Teraz trochę ubyło mi tej przedsiębiorczości;).


Życie w Stanach

Przed Stanami zaliczyłam jeszcze samotną przeprowadzkę do UK, gdzie przez pół roku pracowałam na siebie, ale tym razem nie chce mi się poruszać tego tematu.
USA to była zupełnie inna bajka. Co tydzień na konto wpadały te same pieniążki i chociaż wiele osób twierdziło, że to groszę, ja potrafiłam zrobić z nich użytek, któremu dziwiła się niejedna osoba. Tamten czas był zresztą dobrym przykładem, jak rozsądnie dysponując swoimi finansami można osiągnąć postawione cele. W końcu wszystkie au pair zarabiały tyle samo.
Miałam koleżanki, które przez dwa lata pobytu w USA odwiedziły ze trzy miasta poza miejscem zamieszkania i nie wydając kasy na nic konkretnego, co tydzień wyczekiwały piątku i wypłaty, bo w ciągu tygodnia zerowały konto.
Mnie udało się zwiedzić nieprzeciętnie dużo, regularnie jadać w miejscach, które mnie interesowały, kupiłam dwie lustrzanki, kilka obiektów, komputer, zabrałam mamę na wakacje na Karaiby i jeszcze nie wróciłam po tych dwóch latach z pustym kontem.


Codzienność w UK

Z wartego miliony mieszkania na Manhattanie, gdzie otwierano przede mną drzwi, przeniosłam się do brzydkiego akademika, w którym dzieliłam łazienkę z grzybem. Grunt, to umieć przystosować się do nowej sytuacji. Wiedziałam, że czeka mnie totalna zmiana, nastawiłam się, że do Birmingham jadę z misją studiowania i że nie będzie tak pięknie jak było w sercu Nowego Jorku. Miasto okazało się niciekawe, więc uznałam, że po prostu spróbuję tu przetrwać, a dzięki temu wciąż będę mogła się stąd wyrywać i podróżować. Nie jest to życie jakie chciałabym wieść, ale powtarzam sobie, że tak nie będzie zawsze, a teraz to już nawet 2/3 za mną. No i są podróże, bardzo miły przerywnik od tego wszystkiego.

Gdyby Anglia była Australią, to może i zamieszkałabym na polu kempingowym na okres studiów, ale tutaj bez wynajęcia pokoju nie dałoby się raczej przeżyć. W tym roku akademickim wynajmowałam malutki pokój, kawałek od centrum, za £250, czyli całkiem przyzwoitą cenę, jak sobie pomyślę, że koleżanka w Londynie za akademik płaci ponad £500. Dodatkowo miałam szczęście, bo właścicielka domu pozwalała mi płacić połowę czynszu kiedy wyjeżdżałam na dłużej.
Do szkoły muszę dojeżdżać autobusem lub pociągiem, ale zdecydowaną większość roku przejeździłam na gapę, oszczędzając tym sposobem sumę, która pokryłaby moją brazylijską podróż. W Londynie byłoby to prawie niewykonalne, wielu innych miastach może też, ale tutaj na trasie do centrum miasta mam sposoby zarówno na autobusy jak i pociągi. Tak, wiem, że łamanie prawa to nie jest żaden powód do dumy, nie zachęcam Was, ale tak to już bywa, że czasem łamie się pewne zasady, na korzyść innych.

Pomijając czynsz, na życie wydaję tutaj średnio £30-40 miesięcznie. Wydaje się to niemożliwe, a jednak. W skrócie- nie kupuję niczego, poza jedzeniem.
W sklepach spożywczych interesują mnie praktycznie tylko półki z przecenionymi produktami i to raczej tymi mocno przecenionymi. Nie kupuję rzeczy kosztujących więcej niż £2 i staram się, żeby ceny nie przekraczały funta. Muszę jednak zaznaczyć, że nie kupuję syfu. Byłoby to wbrew moim zasadom odżywiania i przy okazji wspieraniem paskudnej jakości produktów, które i tak już przeważają w przemyśle żywieniowym. Mogłabym jeść zupkę z paczki firmy Tesco i zagryzać białym tostowym chlebem z margaryną Tesco, a wtedy pewnie przeżyłabym za 2funty tygodniowo, ale to nie wchodzi w grę. Staram się wyciągać to, co najlepsze, z tego co jest dostępne w niskich cenach, a kreatywność i kulinarne zainteresowania sprawiają, że tak naprawdę odżywiam się lepiej i w bardziej urozmaicony sposób niż np. moja host rodzina w Nowym Jorku.
Pewnie po części mogę też zaoszczędzić na tym, że nie kupuję mięsa. Zdarza mi się jeść w posiłkach ze szkoły, ale sama nigdy nie gotuję. W tym roku nie przynoszę ze szkoły tak dużo jedzenia jak w zeszłym, ale w sklepiku szkolnym można czasem tanio kupić różne dani  obiadowe albo tani chleb wypiekany na miejscu.
 Dużo rzeczy kupuję w Poundlandzie (sklepie ze wszystkim po £1) i na pewnym targu w centrum miasta, z warzywami i owocami dużo tańszymi niż w sklepach, nawet tych polskich. Mają tam też produkty ze zbliżającą się datą ważności, albo już po, które  sprzedawane są za pół darmo, a ja z jedzeniem przeterminowanych produktów nie mam żadnych problemów. Nawet sytuacja w której nie mam co jeść mnie nie przeraża bo zawsze jest tego pozytywna strona- schudnę.
Praktycznie nie wychodzę z domu w innym celu niż do szkoły, sąsiadów, żeby pójść pobiegać. Każde wyjście z domu wiąże się z wydaniem pieniędzy, więc tego nie robię. Zakupy spożywcze, robię po szkole, kiedy jestem w centrum. Nie jem na mieście, nie kupuję alkoholu. Kawiarnie, coffee shopy dla mnie nie istnieją. W ogóle nie pamiętam, żeby w Birmingham zdarzyło mi się kupić jakiś napój. W szkole piję kranówę, w domu kranówę i herbatę. Pragnienie nie jest dla mnie wystarczającym powodem, żeby jednak skusić się na sok, wodę czy Colę, kran z wodą zawsze można gdzieś znaleźć;). 
Na początku studiów nałożyłam sobie zakaz kupowania tu ubrań, który zdarzyło mi się złamać, ale ogólnie trzymam się tej zasady i też m.in. dlatego nie chodzę po sklepach. No bo co to za frajda oglądać ładne ciuszki, kiedy wiesz, że nie możesz ich kupić. Nawet na wizytę u fryzjera potrafiłam sobie zorganizować za funta, a na kosmetyki wydaję rocznie około 100zł i wliczam w to wszystko, od pasty do zębów po 'malowidła'.

I to wcale nie jest tak, że ubrania są mi na tyle obojętnie, że mogłabym cały rok chodzić w bojówkach, traperach i kurtce przeciwdeszczowej, zupełnie nie! Fajnie byłoby mieć na półkach lepsze kosmetyki, kolorowe magazyny i książki. Ale w sytuacji, gdzie muszę wybierać, podróże stają na pierwszym miejscu, a reszta spada na drugi plan. Poza tym, im mniej przedmiotów zgromadzę, tym łatwiej będzie spakować życie w walizki, co robię każdego roku. Jestem przykładem życiowego minimalisty, który niekoniecznie często to rozgłasza. No i zamiast w przedmioty wolę inwestować we wspomnienia. Przynajmniej teraz, kiedyś możliwe, że zachcę mieć własny kąt z ładnie urządzonym wnętrzem;).


No to dlaczego nie pójdziesz do pracy?

W tym roku miałam szczęście, że Student Finance, instytucja zajmująca się pożyczkami dla studentów w UK zwróciła mi pieniądze za pierwszy rok studiów, kiedy błędęm okazało się, że nie mogłam dostać kredytu. Wypłata strasznie się przedłużyła, przez co np. do Australii pojechałam dzięki temu, że zadłużyłam się u 5 różnych osób. W końcu jednak doczekałam się i od drugiego semestru mogłam utrzymywać się z pieniedzy, które kiedyś były moimi oszczędnościami. Ponadto muszę powiedzieć, że mniejszą trudność sprawia mi tak oszczędne życie, niż gdybym miała robić coś, czego nie znoszę. Pomijam już to, że cały rok byłam w rozjazdach, ale wtedy kiedy miałam czas, żeby się czymś zająć, poszukiwania pracy kończyły się brakiem odzewu, nieważne czy roznosiłam CV po sklepach czy pisałam ogłoszenia na pracę jako niania czy w ogóle byle jaką. Na początku maja pojawiła się tylko propozycja pracy kelnerki, ale wymiękłam. Tak jak w innych okolicznościach mogłabym się pewnie tym zająć, tutaj w Birmingham mam wrażenie, że codzienność już i tak kręci się wokół czegoś z czego nie czerpię przyjemności (studia), a nałożenia na to nielubianej pracy już bym chyba nie zniosła. Same pieniądze nie są dla mnie wystarczającą motywacją, wolę ich szukać na alternatywne sposoby i przy okazji mieć satysfakcję. Praca na własny rachunek jest chyba tym, czym powinnam zająć się w przyszłości, tylko jeszcze nie przyszedł mi do głowy żaden złoty pomysł na biznes;).


Zarabianie na blogu

W realizowaniu moich podróży bardzo pomocne jest zarabianie na blogu. Zaczęłam na nim zarabiać mniej więcej po roku od rozpoczęcia prowadzenia, więc gdyby zliczyć dochody z czterech lat z kampanii reklamowych nazbierałaby się całkiem ładna sumka. Kampanie nigdy nie były jednak na tyle regularne, żebym miała z nich stały dochód. Raz jest lepiej, raz gorzej.
Nie patrzyłam w ten sposób przez długi czas, ale teraz myślę sobie, że całkowite utrzymywanie się z bloga byłoby tak naprawdę idealną pracą dla takiej osoby jak ja i pozwoliłoby mi robić to, co lubię. Niczemu nie poświęcam tyle czasu i pracy, ile blogowi, ale wciąż nie przyciągam wystarczającej liczby czytelników i to się już raczej nie zmieni, więc chyba muszę kombinować w innym kierunku.


Wsparcie

Typowym zarzutem przewijającym się przez blogi o różnej tematyce są "bogaci rodzice", których według wielu internautów posiadają wszyscy, którym udaje się robić to, co lubią albo coś osiągnęli.
No bo czy nie wygodniej jest wytłumaczyć czyiś sukces tym, że ktoś mu coś załatwił, zapłacił, niż że osiągnął to dzięki swojej pracy? Wtedy mamy tą genialną wymówkę, dlaczego nam się nie udało i całą winę możemy zrzucić na nieszczęsny los, na który przecież nie mamy żadnego wpływu;). A to chyba najgorsze co można zrobić, bo wcale nie sprawia, że poczujemy się lepiej i jeszcze łączy się ze sprawianiem przykrość innym...
Różne są sytuacje rodzinne, jedni mają więcej, inni mniej, nie wszyscy mają równy start, wiadomo. Dobrze jest jednak pamiętać, że od startu, bardziej liczy się meta. A życie jest długie, więc zanim przekroczy się linię finiszu, można wiele zmienić swoimi działaniami. Inspirujących przykładów ludzi, którzy przeszli drogę "od zera do milionera" jest wystarczająco dużo, żeby w to uwierzyć.

Nie wątpię w to, że jest mnóstwo ludzi bardziej samodzielnych, niezależnych i pracowitych ode mnie. Ja potrafiłam radzić sobie sama w ostatnich latach, ale też wcale nie zawsze. Gdybym była zostawiona sama sobie, poradziłabym sobie pewnie ze wszystkim, bo nie miałabym wyjścia.
Widzę jednak różnicę między "za hajs matki baluj", podróżami sponsorowanymi przez rodziców, urodzinowym prezentem w postaci luksusowego samochodu, a wsparciem w przeżyciu na studiach. Takie rzeczy jak pomoc w opłaceniu wynajętego pokoju traktuję jak nieoficjalną pożyczkę, którą spłacę w przyszłości. A dużo bardziej od pomocy finansowej cenię wsparcie psychiczne rodziny. Pieniądze zawsze można zdobyć, wsparcia, zaufania, wiary najbliższych w to, co robisz, nie kupisz. A to jest moim zdaniem ważniejsze.


Wakacje

Heh, za tydzień część tego posta będzie już nieaktualna. Bo wracam do domu, czerwcowe podróże realizuję dzięki ostatnim kampaniom, ciągle zostało coś ze zwróconego kredytu, a w domu czeka wiele zaległych rzeczy do wystawienia na Allegro. O planach lipcowych nie chce jeszcze pisać, ale w sierpniu bardzo mi zależy, żeby wyjechać do pracy, nie mam wyjścia. Nie jestem pewna kierunku, ale możliwe, że będzie nim Skandynawia. Wszystko wyjdzie z czasem.


Skończ już przynudzać

Jest coś, nad czym staram się pracować, ale i tak ciągle popełniam ten błąd i daje się wciągać w zły humor przez porównywanie się do innych, oczywiście tych, którzy mają lepiej. Theodore Roosevelt ujął to w sam raz:

                      “Comparison is the thief of joy.”

Z porównywania się z innymi naprawdę nie wychodzi nic dobrego. To samo z szukaniem wymówek, jakby był tylko jeden sposób na osiągnięcie celu, a nie całe setki. Ktoś mógłby mi tu napisać "nie mam tyle szczęścia co ty i nie wygrałam biletu wartego 7tys zł" albo "nie mam bloga, nie mogę zarabiać przed komputerem".
Chodzi o to, żeby znaleźć sposób dla siebie i korzystać z możliwości jakie są dookoła, każdy ma inne i nigdy nie jest tak, że nie ma żadnych. Chodzisz do liceum, nie zarabiasz, chciałbyś podróżować, ale nie masz za co? Czasami nie da się czegoś zrobić w danej chwili, ale przecież jest przyszłość, na którą mamy wpływ.
Ja wiem o sobie tyle: obojętnie długo będzie mi się chciało podróżować, to zawsze znajdę sposób, żeby je sfinansować, niezależnie od tego, ile będę zarabić. Udowodniłam to sobie wielokrotnie, a chcieć, tak prawdziwie w głębi duszy chcieć, to móc. Może i nudna, powtarzająca się gadka, ale wciąż prawdziwa.

24 maj 2013

Enough of studying.

Oddałam dzisiaj ostatnią pracę zaliczeniową i to by było na tyle z zajęciami drugiego roku studiów.
Jak wszystko dobrze pójdzie, to 2/3 mam już za sobą, ufff...chociaż ten najgorszy rok przede mną.
Teraz mam tydzień wolnego, więc wystarczająco dużo czasu, żeby spakować życie w walizki i odesłać je do Polski. W przyszły piątek czeka mnie egzamin z finansów, a na drugi dzień wybywam do domu. No i nie do końca będzie tak, że spędzę w nim całe wakacje, bo 6 czerwca lecę do Finlandii. Skusił mnie bilet za 39zł i fakt, że w Finlandii mnie jeszcze nie było. Najwyższa pora zobaczyć kolejny europejski kraj! Chciałam napisać, że od czterech lat nie odwiedziłam na naszym kontynencie żadnego nowego, ale przypomniało mi się właśnie, że pod koniec 2011 znalazłam się w tym najmniejszym z możliwych, Watykanie.
Jeśli chodzi o czerwcowy wyjazd, pomyślałam, że zrobię z niego podróż po krajach bałtyckich i odwiedzę jeszcze kilka innych za naszą wschodnią granicą, dokąd nigdy nie jest mi po drodze. Początkowo plan był taki, żeby z Helsinek popłynąć do Tallinu, dalej pojechać do Rygi, a podróż zakończyć w Wilnie. Zanim jednak kupiłam bilet powrotny, dostałam od znajomych jeszcze lepszą propozycję wyjazdu i w związku z tym skrócę pobyt na wschodzie, poprzestanę na Finlandii, Estonii i Łotwie, a co będzie dalej, napiszę niedługo.


Kilka fot z wybranych europejskich wyjazdów z ostatnich lat. Malta (2009)
 Grecja (2009)
 Watykan/Rzym (2011)
Berlin (2012)
 Paryż (2013)

22 maj 2013

Filmy o surfingu.

Zanim zamieszkam w ciepłym miejscu nad oceanem, a deska będzie stała w moim pokoju, od czasu do czasu dostarczam sobie surfing w formie tego, co znajduję w sieci; materiały video, relacje, wywiady, albo filmy, jak te trzy, o których dzisiaj chciałam napisać. Nie spodziewam się, że czyta to ktoś, kto wychował się na wybrzeżu Kalifornii albo Australii, ale na pewno mamy tu osoby śmigające zimą na snowboardzie, albo jeżdżące latem na longboardzie czy deskorolce. A nawet jeśli nie interesuje Was żaden 'deskowy' sport, ale lubicie inspirujące historie/biografie/dramaty sportowe, to poniższe filmy mogą być propozycją na nadchodzący weekend.


Riding Giants (2004)

Film dokumentalny o big wave surfing, dyscyplinie w surfingu, która jak sama nazwa wskazuje, polega na pływaniu na wyjątkowo dużych falach, zaczynających się mniej więcej od 6 metrów.
Dokument jest przy okazji dobrym wprowadzeniem do historii tego sportu, występują w nim pionierzy big wave surfing, którzy dzisiaj już jako podstarzali panowie opowiadają widzom o beztroskich latach młodości. To oni zapoczątkwali kulturę surfingu w latach 50-tych, a w filmie dzielą się stylem życia z tamtych lat, który dość mocno odróżniał się od przyjętych norm społecznych.
 A jeżeli mowa o surfowaniu największych fal, to pominięta nie mogła zostać historia Mavericks, przez lata trzymana w tajemnicy lokalizacja w północnej Kalifornii, gdzie po zimowych burzach na Pacyfiku formują się ogromnee fale. W 2010 roku zobaczyłam je na własne oczy.
Riding Giants trafił do moich ulubionych filmów dokumentalnych, ale jeżeli kogoś zupełnie nie rusza surfing, to pewnie nie zrobi na nim aż tak dużego wrażenia.




Mavericks (2012)

Czekałam na ten film ze względu na tło, którym były moje okolice w Kalifornii i wspomniane wyżej Mavericks. Ponadto całą historię związaną z odkryciem tej lokalizacji dobrze znała moja kalifornijska host mama, która w tamtych czasach sama też surfowała.
Film opowiada opartą o fakty historię Jaya Moriarity, młodego chłopaka z Santa Cruz, który kochał wszystko co związane z oceanem i już jako nastolatek był bardzo dobrym surferem. Kiedy dowiedział się, że gigantyczne fale Mavericks naprawdę istnieją (kilkadziesiąt kilometrów od jego domu), poprosił miejscową legendę surfingu Frosty'ego Hessona, żeby przygotował go do zmierzenia się z Mavericks... Stał się najmłodszym uczestnikiem tych zawodów, a jak dalej potoczyło się jego życie, zobaczycie sami.
To takie typowe amerykańskie kino, ale inspirujący bohater i bardzo dobre sceny w wodzie. Ja osobiście najbardziej ucieszyłam się widząc zdjęcia z plaży, którą miałam najbliżej domu i gdzie chodziłam pobiegać;).




Soul Surfer (2011)

Z historią Bethany Hamilton, bohaterki filmu spotkałam się dłuższy czas temu, ale dopiero niedawno obejrzałam film, który opowiada jej niewiarygodne przeżycia. Bethany, jak to z przeciętnymi mieszkańcami Hawajów bywa, od dziecka uprawiała surfing. Pierwsze zawodowe sukcesy zaczęła odnosić w wieku kilku lat, jako nastolatka znalazła już sposorów, jednak krótko po tym straciła rękę w wyniku ataku rekina. Cudem przeżyła ten wypadek, ale też zadziwiająco szybko wróciła do codzienności, a nawet uprawiania surfingu- 3 tygodnie po wypadku wzięła udział w zawodach! Musiała nauczyć się wielu rzeczy na nowo, ale upór i niezachwiana wiara pozwoliły jej na pokonywanie trudności w życiu, sporcie, a także w niesieniu pomocy innym.
Soul Surfer jest takim familijnym, typowo hollywoodzkim filmem, ale mimo wszystko historia jest niesamowita, wzruszająca i naprawdę inspiruje do realizacji marzeń pomimo przeciwności losu. Do obejrzenia zwłaszcza w jeden z tych dni, w których wątpicie w swoje możliwości.




Odpuściłam sobie recenzję, bo pojawiła się w przeszłości, ale jednym z moich ulubionych filmów dokumentalnych i przy okazji filmem poruszającym temat surfingu jest Surfwise. Opisałam go w TYM poście.



A jeszcze nawiązując do opisanej wyżej historii Bethany, chciałam zahaczyć o jeszcze jedną sprawę. Fundacja Siepomaga jeszcze do 20 czerwca prowadzi akcję "Podaj rękę Marysi".
Marysia ma dopiero 20 lat, a za sobą wygraną walkę z rakiem. Od lat bolała ją ręka, ale dopiero w liceum okazało się, że powodem tego bólu jest rzadka odmiana nowotwóru złośliwego. Marysia przeszła ciężką chemioterapię i początkowo miała poddać się operacji ręki, ale kiedy okazało się, że nowotwór zajął już kości, tętnicę i główny nerw, musiała wybrać między amputacją, a 5% szans na przeżycie.
Teraz Marysia potrzebuje specjalistycznej protezy ręki, która umożliwi jej wykonywanie wielu czynności i uchroni mnie przed zanikiem mięśni. Ponadto nie straciła swoich zdolności plastycznych, a taka proteza pomogłaby jej dostać się na wymarzone studia na ASP.
Każde wsparcie bardzo wiele dla niej znaczy! ---->>> KLIK

19 maj 2013

"NEVER go to a favela by yourself." Ooops...

Kilka dni przed wylotem do Rio znalazłam się na stronie WikiTravel Rio de Janeiro i szukając jakiejś informacji zatrzymałam się przy fragmencie Stay safe. W przypadku żadnego miasta nie widziałam tak długiego tekstu na temat bezpieczeństwa jak przy Rio. Po przeczytaniu żałowałam, że to przeczytałam, a z drugiej strony chciało mi się śmiać.
Przytoczę Wam najlepsze fragmenty:

"Carjacking can be a threat too, especially if you are outside the tourist areas and after dark. It is perfectly acceptable (even if not exactly legal) not to stop in the traffic lights if there is nobody else on the street and you feel it's okay to go (if there are no other cars). You will see even police doing this."

"Both motorways are surrounded by favelas so carjacking is usual and shoot-outs may occur between rival drug lords or between drug lords and the police. If you rent a car, be aware of all these issues. As a tourist, it may be better not to rent one anyway, as if you get lost and go to a bad neighbourhood (and again, there will always be one near you), you will most likely be in trouble."

"At night, especially after traffic has died down, you may hear what sounds like fireworks and explosions. This is not as menacing as it sounds, though it is still indicative of somebody up to no good. These are often firecrackers set-off as signals in the favelas. It might mean that a drug shipment has arrived and is in-transit or that the police are making a raid into the favela. It is a signal to gang operatives who act as lookouts and surrogate police to be extra-vigilant. However, real shoot-outs may occur, especially on weekends. If you are on the street and you hear a shooting, find shelter in the nearest shop or restaurant."

"NEVER go to a favela by yourself, or with an unknown guide."

"Don't walk around with lots of money in your pocket but also don't walk around without any money: you may need something to give to the bad guys in case you are mugged. Not having money to give a mugger can be dangerous as they may get angry and resort to violence"

Wygląda to całkiem poważnie, prawda?;)
Już w drodze z lotniska zauważyłam, że autobus niekoniecznie zatrzymuje się na czerwonym świetle i przypomniałam sobie o tych porwaniach, hehe. A później dotarłam nocą na miejsce noclegu  które było w faweli.
Wszystko okazało się oczywiście mniej straszne niż zostało to opisane. Wiem, że takie przestrogi są przesadzone (to tak jak z tym to, co mówią dzieciom zatroskane mamy), dlatego nie biorę ich do końca na poważnie, ale jednocześnie po przeczytaniu tekstu i usłyszeniu historii znajomych, którzy tam byli, chciałam sama się przekonać jak jest naprawdę.

Fawele, czyli brazylijskie slumsy brane są za szczególne niebezpieczne okolice. Część z nich od lat jest nadzorowana przez policję, dzięki czemu bezpieczeństwo znacznie wzrosło. Z drugiej jednak strony nawet Brazylijczycy potrafią złapać się za głowę, kiedy mówisz im, że zatrzymałeś się w faweli. Są na pewno bezpieczniejsze miejsca na świecie, ale ja w faweli Vidigal czułam się dobrze. Mieszkają tam normalni ludzie, ubodzy, choć często pracujący. Zresztą czynsz za mieszkanie w slumsach w Rio wcale nie jest taki niski jak mogłoby się wydawać (wynosi około tysiąca złotych). Na ulicach Vidigal płynęło całkiem normalne życie, a dzieciaki nie biegają z bronią jak w filmie "Miasto Boga".

Mówi się, że trzeba być ostrożnym na plaży, ale było dużo lepiej niż się spodziewałam. Przy Copacabanie kręci się więcej podejrzanych typów niż na innych plażach, ale ja wolałam mniej zatłoczoną Ipanemę i Leblon, a tam ani razu nie widziałam nikogo, kto spacerowałby tam i z powrotem, albo pomiędzy ręcznikami i czaił się na łupy;). Nie poszłabym wykąpać się w morzu zostawiając na ręczniku np. telefon, no ale cóż, nad Bałtykiem postąpiłabym podobnie.
Dopóki przestrzega się pewnych zasad, nie ma powodów, żeby bać się Rio.
Na pewno nie jest to dobre miasto, żeby afiszować się z biżuterią, drogimi torebkami i ogólnie tym, co sprawia, że wygląda się na bogatą osobę. Zdarzało mi się jednak przecież chodzić samej z aparatem w ręku czy robić zdjęcia iPhonem i niczego nie straciłam. To, na co pewnie nie zdecydowałabym się w pojedynkę, to nocne wyjście, zwłaszcza w te najbardziej imprezowe okolice, które przy okazji są średnio bezpieczne.
Tu może też dodam, jako pozytywne spostrzeżenie samotnie podróżującej dziewczyny, że nikt nie wpatrywał się za bardzo we mnie dlatego, że jestem biała, a faceci nawet za blondynkami nie oglądają się tak, jak bym się tego spodziewała.
 
Koszty
Bilet lotniczy jak wiecie miałam z głowy, a przez niecałe trzy tygodnie w Brazylii zmieściłam się w kwocie 2 tys złotych. Brazylia jest najdroższym krajem Ameryki Południowej, a ceny mniej więcej europejskie, przy czym niektóre rzeczy są tańsze niż tutaj, a inne droższe. Możliwe byłoby wydanie mniejszej kwoty, ale tradycyjnie w podróży wydaję zawsze trochę na kulinarne doznania. Odpadł mi za to koszt noclegu w Sao Paulo i to na pewno było dużą pomocą, bo hostele kosztują mniej więcej od 50-60zł w górę/noc.

Ogólne wrażenia
Brazylia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie wybrałam tego kierunku podróży, bo był na szczycie mojej listy państw do odwiedzenia, to w dużym stopniu przypadek, że akurat trafiłam na bilet z Birmingham w tak dobrej cenie i pasującej mi dacie. Nie miałam więc wielkich oczekiwań i wydawało mi się, że ten kraj nie do końca trafi w moje upodobania, a tu niespodzianka...jak miło dać się czasem zaskoczyć! Rio jest wspaniałe, pięknie położone, wyluzowane, trochę niebezpieczne, ale przez to intrygujące. Trafiło do grona moich ulubionych miast i miejsc, do których w przyszłości będę wracać.
W Ameryce Południowej odwiedziłam na razie jeszcze tylko Peru, ale to właśnie z Brazylii spodobało mi się dużo bardziej.
Miałam mnóstwo szczęścia poznając tam świetną ekipę, która opisałam w ostatnich postach wiele razy, bo to właśnie oni mieli duży wpływ na moje wrażenia z tej podróży.
Brazylijska kuchnia też okazała się być smaczniejsza niż się spodziewałam, w tej kwestii spisało się przede wszystkim Sao Paulo.
Podróż zaliczam do jednej z najlepszych jakie zrealizowałam, dlatego dziękuję wszystkim, którzy głosowali w zeszłorocznym konkursie i pomogli mi wygrać bilet!
Już niedługo zdradzę Wam, co będzie kolejnym kierunkiem podróży, choć wakacje nie zapowiadają się aż tak egzotycznie jak ostatnie miesiące.
A na koniec zabieram Was na foto-spacer po faweli Vidigal.

Untitled Fawele znajdują się najczęściej na wzgórzach.Untitled Untitled Untitled
Główny plac faweli Vidigal, wieczorami schody zamieniają się w centrum spotkań.
Untitled Untitled Untitled Supermarket w którym robiliśmy czasami zakupy. Untitled Untitled
Untitled Któregoś dnia szliśmy przez miasto, a Tiago narzekał na ból brzucha.
 – Może byłeś wczoraj na sushi w faweli? – zapytałam żartem i parsknęłyśmy z Laure śmiechem, bo wydawało nam się to najbardziej absurdalnym daniem, jakie można zjeść w slumsach. Tatar byłby zresztą na równi.
 Późnym wieczorem Tiago oświadczył, że idzie poszukać kolacji w Vidigal, a ja i Laure dołączyłyśmy do spaceru. Schodziliśmy z górki, kiedy zobaczyłam przed sobą bar sushi. – Cooo??? Suuushi?! – nie dowierzałam.
– Dopiero co śmiałam się z tego, bo surowa ryba w slumsach wydawała mi się abstrakcją. Musimy tu zjeść, koniecznie! Mój żołądek chce tego wyzwania!
Okazało się, że Tiago wiedział o tym miejscu, więc poranny żart odebrał bardziej dosłownie i tylko Laure była tak zaskoczona jak ja.
– Chcecie usiąść na zewnątrz czy w środku? – zapytała kelnerka, kiedy my zastanawialiśmy o co jej chodzi, bo żadnego wnętrza nie było. Okazało się, że opcją w środku było siedzeniem pod dachem, więc my wybraliśmy miejsca świeżym powietrzu.
 Zamówiliśmy półmisek z różnego rodzaju rybami. Wszystko było dobre, tanie i nic mi po kolacji nie dolegało, no bo niby czemu? W końcu to tylko sushi w slumsach;).
Untitled Untitled Untitled
Untitled Untitled Partyjka w domino.Untitled Widok na Leblon i Ipanemę,Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Kable zwisające nad głową, poplątane do granic możliwości, a jakimś sposobem wszystko działa. Tylko ciekawe jak jest, kiedy przychodzi awaria i trzeba ją zlokalizować.Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Czerwony budynek to mój hostel i wiecznie otwarte okno w pokoju wspólnym, skąd mieliśmy najlepszy widok.
Untitled Wejście do hostelu.
Untitled Untitled