Taki post miał się tu któregoś dnia pojawić, a że skończyłam relację z Brazylii i mam dużo wolnego w tych dniach, to wzięłam się za pisanie.
Wśród różnych powtarzających się od czasu do czasu pytań na blogu, pojawia się sformułowane na różne sposoby "Skąd masz kasę na te podróże?". O ile nie wypada zaglądać komuś do portfela, to często te pytania zadawane są w bardzo uprzejmy sposób. Zwykła ciekawość, którą potrafię usprawiedliwić patrząc na to, że podróżuję nieprzeciętnie często i dla wielu jest to podejrzanie dziwne. Gorzej kiedy ktoś zaczyna swoją wypowiedź od bezpodstawnych zarzutów. Te na szczęście nie zdarzają się często, ale pewnie jeszcze w przyszłości się pojawią, a wtedy będę mogła odesłać do tego posta.
Nawet gdybym chciała odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem, jest to niemożliwe. Nie
mam stałej pracy, nie mam stałych dochodów, a moje życie co roku wygląda inaczej. Każda podróż opłacona była/jest/będzie z totalnie różnych źródeł, ale zawsze znajduje sposób, żeby tę kasę zdobyć.
Wiem natomiast jedno-
kwestia priorytetów w wydatkach jest kluczem tematu. A jak pojawia się pasja, czy nawet obsesja, która wymaga nakładów finansowych, to wiadomo co staje na pierwszym miejscu. Jako uzależniona od podróży, nie różnię się pod tym względem od narkomana czy alkoholika,
który obojętnie jak jest spłukany, zawsze znajdzie sposób, żeby zdobyć
dragi albo wódę. I przecież nie musi być tak, że skoro mam na podróże, to mam też na wszystko
inne. Reszta tekstu chyba dobrze to zobrazuje.
Oszczędzanie
Według mnie to niezwykle przydatna cecha, którą nie każdy posiada, ale oszczędzania można się nauczyć. Ja mam ją chyba we krwi. Nie wiem jak inaczej to wytłumaczyć fakt, że 8-letnia dziewczynka zakłada pudełko, do którego wrzuca swoje pierwsze grosze i podtrzymuje funkcję tego pudełka przez kolejnych 10 lat. Co więcej, miałam tam zawsze kartkę i długopis, na której zapisywałam długi jakie zaciągał u mnie brat haha. I niekoniecznie zbierałam kasę "od celu do celu", wszystkim tłumaczyłam, że zbieram "na czarną godzinę" albo "na podróże".
W pudełku lądowała przede wszystkim urodzinowa gotówka, okazyjne prezenty od cioci czy kieszonkowe. Na początku chyba 20zł miesięcznie, z wiekiem stawka podniosła się do 50zł. Nie jest to suma, która odbija się na budżecie rodziców (pomińmy skrajne przypadki), a według mnie bardzo dobry sposób, żeby nauczyć dziecko zarządzania swoimi finansami. Trzeba zaplanować sobie wydatki na przyjemności, ale nie trzeba się przy każdej okazji prosić mamy, albo tłumaczyć z zakupu tępej gazetki typu Bravo Girl. Może zabrzmi to śmiesznie, ale nawet w tamtych czasach starałam się być świadomym konsumentem i przed zakupem czegoś dobrze się zastanawiałam czy jest mi to faktycznie potrzebne i czy zrobię z tego użytek. Pewnie, że po czasie okazywało się czasami, że zakup nie był dobrą decyzją, bo rzecz lądowała na dnie szafy, ale starałam się tego unikać i to pozostało mi do dzisiaj.
Nastoletnie lata poświęciłam pływaniu, a część roku spędzałam na zawodach i obozach, które dzięki moim wynikom opłacał za mnie klub. Czasami z zawodów przywoziłam nagrody pieniężne/rzeczowe, a czasem wpadało też jakieś stypendium sportowe. Gdybym była jeszcze lepsza, miałabym jeszcze więcej korzyści, no ale cóż.
W liceum dorabiałam sobie też kupując ubrania w dobrym stanie w lumpeksach i sprzedając je na Allegro.
Kiedy lomografia nie była jeszcze u nas popularna, ściągałam przez eBay z
Hong Kongu aparaty lomo i sprzedawałam je 2-3 razy drożej. Potrafiłam z tego zebrać małą pensję. Teraz trochę ubyło mi tej przedsiębiorczości;).
Życie w Stanach
Przed Stanami zaliczyłam jeszcze samotną przeprowadzkę do UK, gdzie przez pół roku pracowałam na siebie, ale tym razem nie chce mi się poruszać tego tematu.
USA to była zupełnie inna bajka.
Co tydzień na konto wpadały te same pieniążki i chociaż wiele osób twierdziło,
że to groszę, ja potrafiłam zrobić z nich użytek, któremu dziwiła się
niejedna osoba. Tamten czas był zresztą dobrym przykładem, jak rozsądnie
dysponując swoimi finansami można osiągnąć postawione cele. W końcu
wszystkie au pair zarabiały tyle samo.
Miałam koleżanki, które
przez dwa lata pobytu w USA odwiedziły ze trzy miasta poza miejscem
zamieszkania i nie wydając kasy na nic konkretnego, co tydzień
wyczekiwały piątku i wypłaty, bo w ciągu tygodnia zerowały konto.
Mnie
udało się zwiedzić nieprzeciętnie dużo, regularnie jadać w miejscach,
które mnie interesowały, kupiłam dwie lustrzanki, kilka obiektów,
komputer, zabrałam mamę na wakacje na Karaiby i jeszcze nie wróciłam po
tych dwóch latach z pustym kontem.
Codzienność w UK
Z wartego miliony mieszkania na Manhattanie, gdzie otwierano przede mną drzwi, przeniosłam się do brzydkiego akademika, w którym dzieliłam łazienkę z grzybem. Grunt, to umieć przystosować się do nowej sytuacji. Wiedziałam, że czeka mnie totalna zmiana, nastawiłam się, że do Birmingham jadę z misją studiowania i że nie będzie tak pięknie jak było w sercu Nowego Jorku. Miasto okazało się niciekawe, więc uznałam, że po prostu spróbuję tu przetrwać, a dzięki temu wciąż będę mogła się stąd wyrywać i podróżować. Nie jest to życie jakie chciałabym wieść, ale powtarzam
sobie, że tak nie będzie zawsze, a teraz to już nawet 2/3 za mną. No i są podróże, bardzo miły przerywnik od tego wszystkiego.
Gdyby Anglia była Australią, to może i zamieszkałabym na polu kempingowym na okres studiów, ale tutaj bez wynajęcia pokoju nie dałoby się raczej przeżyć. W tym roku akademickim wynajmowałam malutki pokój, kawałek od centrum, za
£250, czyli całkiem przyzwoitą cenę, jak sobie pomyślę, że koleżanka w Londynie za akademik płaci ponad
£500. Dodatkowo miałam szczęście, bo właścicielka domu pozwalała mi płacić połowę czynszu kiedy wyjeżdżałam na dłużej.
Do szkoły muszę dojeżdżać autobusem lub pociągiem, ale zdecydowaną większość roku przejeździłam na gapę, oszczędzając tym sposobem sumę, która pokryłaby moją brazylijską podróż. W Londynie byłoby to prawie niewykonalne, wielu innych miastach może też, ale tutaj na trasie do centrum miasta mam sposoby zarówno na autobusy jak i pociągi. Tak, wiem, że łamanie prawa to nie jest żaden powód do dumy, nie zachęcam Was, ale tak to już bywa, że czasem łamie się pewne zasady, na korzyść innych.
Pomijając czynsz, na życie wydaję tutaj średnio £30-40 miesięcznie. Wydaje się to niemożliwe, a jednak. W skrócie- nie kupuję niczego, poza jedzeniem.
W sklepach spożywczych interesują mnie praktycznie tylko półki z przecenionymi produktami i to raczej tymi mocno przecenionymi. Nie kupuję rzeczy kosztujących więcej niż £2 i staram się, żeby ceny nie przekraczały funta. Muszę jednak zaznaczyć, że nie kupuję syfu. Byłoby to wbrew moim zasadom odżywiania i przy okazji wspieraniem paskudnej jakości produktów, które i tak już przeważają w przemyśle żywieniowym. Mogłabym jeść zupkę z paczki firmy Tesco i zagryzać białym tostowym chlebem z margaryną Tesco, a wtedy pewnie przeżyłabym za 2funty tygodniowo, ale to nie wchodzi w grę. Staram się wyciągać to, co najlepsze, z tego co jest dostępne w niskich cenach, a kreatywność i kulinarne zainteresowania sprawiają, że tak naprawdę odżywiam się lepiej i w bardziej urozmaicony sposób niż np. moja host rodzina w Nowym Jorku.
Pewnie po części mogę też zaoszczędzić na tym, że nie kupuję mięsa. Zdarza mi się jeść w posiłkach ze szkoły, ale sama nigdy nie gotuję. W tym roku nie przynoszę ze szkoły tak dużo jedzenia jak w zeszłym, ale w sklepiku szkolnym można czasem tanio kupić różne dani obiadowe albo tani chleb wypiekany na miejscu.
Dużo rzeczy kupuję w Poundlandzie (sklepie ze wszystkim po £1) i na pewnym targu w centrum miasta, z warzywami i owocami dużo tańszymi niż w sklepach, nawet tych polskich. Mają tam też produkty ze zbliżającą się datą ważności, albo już po, które sprzedawane są za pół darmo, a ja z jedzeniem przeterminowanych produktów nie mam żadnych problemów. Nawet sytuacja w której nie mam co jeść mnie nie przeraża bo zawsze jest tego pozytywna strona- schudnę.
Praktycznie nie wychodzę z domu w innym celu niż do szkoły, sąsiadów, żeby pójść pobiegać. Każde wyjście z domu wiąże się z wydaniem pieniędzy, więc tego nie robię. Zakupy spożywcze, robię po szkole, kiedy jestem w centrum. Nie jem na mieście, nie kupuję alkoholu. Kawiarnie, coffee shopy dla mnie nie istnieją. W ogóle nie pamiętam, żeby w Birmingham zdarzyło mi się kupić jakiś napój. W szkole piję kranówę, w domu kranówę i herbatę. Pragnienie nie jest dla mnie wystarczającym powodem, żeby jednak skusić się na sok, wodę czy Colę, kran z wodą zawsze można gdzieś znaleźć;).
Na początku studiów nałożyłam sobie zakaz kupowania tu ubrań, który zdarzyło mi się złamać, ale ogólnie trzymam się tej zasady i też m.in. dlatego nie chodzę po sklepach. No bo co to za frajda oglądać ładne ciuszki, kiedy wiesz, że nie możesz ich kupić. Nawet na wizytę u fryzjera potrafiłam sobie zorganizować za funta, a na kosmetyki wydaję rocznie około 100zł i wliczam w to wszystko, od pasty do zębów po 'malowidła'.
I to wcale nie jest tak, że ubrania są mi na tyle obojętnie, że mogłabym cały rok chodzić w bojówkach, traperach i kurtce przeciwdeszczowej, zupełnie nie! Fajnie byłoby mieć na półkach lepsze kosmetyki, kolorowe magazyny i książki. Ale w sytuacji, gdzie muszę wybierać, podróże stają na pierwszym miejscu, a reszta spada na drugi plan. Poza tym, im mniej przedmiotów zgromadzę, tym łatwiej będzie spakować życie w walizki, co robię każdego roku. Jestem przykładem życiowego minimalisty, który niekoniecznie często to rozgłasza. No i zamiast w przedmioty wolę inwestować we wspomnienia. Przynajmniej teraz, kiedyś możliwe, że zachcę mieć własny kąt z ładnie urządzonym wnętrzem;).
No to dlaczego nie pójdziesz do pracy?
W tym roku miałam szczęście, że Student Finance, instytucja zajmująca się pożyczkami dla studentów w UK zwróciła mi pieniądze za pierwszy rok studiów, kiedy błędęm okazało się, że nie mogłam dostać kredytu. Wypłata strasznie się przedłużyła, przez co np. do Australii pojechałam dzięki temu, że zadłużyłam się u 5 różnych osób. W końcu jednak doczekałam się i od drugiego semestru mogłam utrzymywać się z pieniedzy, które kiedyś były moimi oszczędnościami.
Ponadto muszę powiedzieć, że mniejszą trudność sprawia mi tak oszczędne życie, niż gdybym miała robić coś, czego nie znoszę. Pomijam już to, że cały rok byłam w rozjazdach, ale wtedy kiedy miałam czas, żeby się czymś zająć, poszukiwania pracy kończyły się brakiem odzewu, nieważne czy roznosiłam CV po sklepach czy pisałam ogłoszenia na pracę jako niania czy w ogóle byle jaką. Na początku maja pojawiła się tylko propozycja pracy kelnerki, ale wymiękłam. Tak jak w innych okolicznościach mogłabym się pewnie tym zająć, tutaj w Birmingham mam wrażenie, że codzienność już i tak kręci się wokół czegoś z czego nie czerpię przyjemności (studia), a nałożenia na to nielubianej pracy już bym chyba nie zniosła. Same pieniądze nie są dla mnie wystarczającą motywacją, wolę ich szukać na alternatywne sposoby i przy okazji mieć satysfakcję. Praca na własny rachunek jest chyba tym, czym powinnam zająć się w przyszłości, tylko jeszcze nie przyszedł mi do głowy żaden złoty pomysł na biznes;).
Zarabianie na blogu
W realizowaniu moich podróży bardzo pomocne jest zarabianie na blogu. Zaczęłam na nim zarabiać mniej więcej po roku
od rozpoczęcia prowadzenia, więc gdyby zliczyć dochody z czterech lat z
kampanii reklamowych nazbierałaby się całkiem ładna sumka. Kampanie nigdy
nie były jednak na tyle regularne, żebym miała z nich stały dochód. Raz
jest lepiej, raz gorzej.
Nie patrzyłam w ten sposób przez długi czas, ale teraz myślę sobie, że całkowite utrzymywanie się z bloga byłoby tak naprawdę idealną pracą dla takiej osoby jak ja i pozwoliłoby mi robić to, co lubię. Niczemu nie poświęcam tyle czasu i pracy, ile blogowi, ale wciąż nie przyciągam wystarczającej liczby czytelników i to się już raczej nie zmieni, więc chyba muszę kombinować w innym kierunku.
Wsparcie
Typowym zarzutem przewijającym się przez blogi o różnej tematyce są "bogaci rodzice", których według wielu internautów posiadają wszyscy, którym udaje się robić to, co lubią albo coś osiągnęli.
No bo czy nie wygodniej jest wytłumaczyć czyiś sukces tym, że ktoś mu coś załatwił, zapłacił, niż że osiągnął to dzięki swojej pracy? Wtedy mamy tą genialną wymówkę, dlaczego nam się nie udało i całą winę możemy zrzucić na nieszczęsny los, na który przecież nie mamy żadnego wpływu;). A to chyba najgorsze co można zrobić, bo wcale nie sprawia, że poczujemy się lepiej i jeszcze łączy się ze sprawianiem przykrość innym...
Różne są sytuacje rodzinne, jedni mają więcej, inni mniej, nie wszyscy mają równy start, wiadomo. Dobrze jest jednak pamiętać, że od startu, bardziej liczy się meta. A życie jest długie, więc zanim przekroczy się linię finiszu, można wiele zmienić swoimi działaniami. Inspirujących przykładów ludzi, którzy przeszli drogę "od zera do milionera" jest wystarczająco dużo, żeby w to uwierzyć.
Nie wątpię w to, że jest mnóstwo ludzi bardziej samodzielnych, niezależnych i pracowitych ode mnie. Ja potrafiłam radzić sobie sama w ostatnich latach, ale też wcale nie zawsze. Gdybym była zostawiona sama sobie, poradziłabym sobie pewnie ze wszystkim, bo nie miałabym wyjścia.
Widzę jednak różnicę między "za hajs matki baluj", podróżami sponsorowanymi przez rodziców, urodzinowym prezentem w postaci luksusowego samochodu, a wsparciem w przeżyciu na studiach. Takie rzeczy jak pomoc w opłaceniu wynajętego pokoju traktuję jak nieoficjalną pożyczkę, którą spłacę w przyszłości. A dużo bardziej od pomocy finansowej cenię wsparcie psychiczne rodziny. Pieniądze zawsze można
zdobyć, wsparcia, zaufania, wiary najbliższych w to, co robisz, nie
kupisz. A to jest moim zdaniem ważniejsze.
Wakacje
Heh, za tydzień część tego posta będzie już nieaktualna. Bo wracam do domu, czerwcowe podróże realizuję dzięki ostatnim kampaniom, ciągle zostało coś ze zwróconego kredytu, a w domu czeka wiele zaległych rzeczy do wystawienia na Allegro. O planach lipcowych nie chce jeszcze pisać, ale w sierpniu bardzo mi zależy, żeby wyjechać do pracy, nie mam wyjścia. Nie jestem pewna kierunku, ale możliwe, że będzie nim Skandynawia. Wszystko wyjdzie z czasem.
Skończ już przynudzać
Jest coś, nad czym staram się pracować, ale i tak ciągle popełniam ten błąd i daje się wciągać w zły humor przez porównywanie się do innych, oczywiście tych, którzy mają lepiej. Theodore Roosevelt ujął to w sam raz:
“Comparison is the thief of joy.”
Z porównywania się z innymi naprawdę nie wychodzi nic dobrego. To samo z szukaniem wymówek, jakby był tylko jeden sposób na osiągnięcie celu, a nie całe setki. Ktoś mógłby mi tu napisać "nie mam tyle szczęścia co ty i nie wygrałam biletu wartego 7tys zł" albo "nie mam bloga, nie mogę zarabiać przed komputerem".
Chodzi o to, żeby znaleźć sposób dla siebie i korzystać z możliwości jakie są dookoła, każdy ma inne i nigdy nie jest tak, że nie ma żadnych. Chodzisz do liceum, nie zarabiasz, chciałbyś podróżować, ale nie masz za co? Czasami nie da się czegoś zrobić w danej chwili, ale przecież jest przyszłość, na którą mamy wpływ.
Ja wiem o sobie tyle: obojętnie długo będzie mi się chciało podróżować, to zawsze znajdę sposób, żeby je sfinansować, niezależnie od tego, ile będę zarabić. Udowodniłam to sobie wielokrotnie, a chcieć, tak prawdziwie w głębi duszy chcieć, to móc. Może i nudna, powtarzająca się gadka, ale wciąż prawdziwa.