30 wrz 2012

The better half of the year is officially over.

Oficjalnie to mój (zresztą wielu z Was również) ostatni dzień wakacji i z tej okazji na blogu małe podsumowanie lata. Pozwalam sobie na chwilę oderwać się od myśli, że wciąż nie nie mam gdzie mieszkać, jutro zaczynam zajęcia na uczelni i że najbliższy okres nie szykuje za wiele dobrego.
Temat wakacji nie boli, więc niech będzie o nich. Udane, to mało powiedziane, te wakacje były wspaniałe! Nigdy nie odwiedziłam czterech kontynentów jednego lata, a różnice między niektórymi z miejsc były niewyobrażalne. Weźmy chociażby Namibię i Japonię. Aż ciężko uwierzyć, że te kraje leżą na tej samej planecie. Przypominam sobie stanie na wzgórzu i patrzenie na pustynię sięgającą po horyzont oraz głuchą ciszę z jaką wcześniej się nie spotkałam. Po chwili przenoszę się w myślach na 65 piętro budynku w Tokio i widzę miliony świateł, których nie ma końca, albo wiecznie głośny Manhattan. Kraj, w którym można podróżować przez cały dzień i nie zobaczyć człowieka i drugi, z gęstością zaludnienia trzystukrotnie wyższą. Bardzo suche powietrze wysuszające usta i wilgotne, zalewające plecy potem. Zima i lato w czerwcu. Dziesięć godzin lotu i bycie w tej samej strefie czasowa, albo znalezienie się w pięciu strefach czasowych w ciągu czterech dni. Dużo się działo, momentami sama nie nadążałam za intensywnością wydarzeń, ale co tu dużo mówić, było super i na jutro znowu zamawiam Dzień Dziecka zamiast 1 października.

Namibia


Wyjazd do Namibii ze Skodą, to największa niespodzianka wakacji i chyba nie mogłam sobie wymarzyć lepszego rozpoczęcia lata. Moja pierwsza styczność z prawdziwą Afryką i zachwyt krajobrazami, które w ciągu tysiąca lat niewiele się zmieniły.

Najlepszy hotel, w jakim spałam i cisza, najcichsza z możliwych. Przepiękne gwieździste niebo nocą i poczucie wolności od samego patrzenia na niekończącą się pustynię.



Londyn


Chociaż z końcem maja zakończyłam semestr, w czerwcu czekały mnie dwa tygodnie praktyk w brytyjskim magazynie dla kobiet Woman's Weekly. Gotowałam w redakcyjnej kuchni, testowałam przepisy, wprowadzałam poprawki i zobaczyłam jak wygląda praca redakcji od kuchni (w każdym możliwym znaczeniu). Atmosfera była przemiła, a wszystkiemu towarzyszyło pyszne jedzenie.



Nowy Jork

Wyjazd do Nowego Jorku przypomniał mi jak dobrą decyzją było przedłużenie programu au pair, chęć zamieszkania w NYC i wybór odpowiedniej host rodziny. Po roku znowu znalazłam się na Upper East Side, miałam przed sobą trzy tygodnie idealnej wakacyjnej pracy i w wolnym czasie mogłam chłonąć Nowy Jork jak za starych czasów.

Odwiedziłam kilka targów, odwiedzałam ulubione lokale, próbowałam nowych rzeczy i starałam się nacieszyć tymi wszystkimi smakami na zapas.



Rzym


Rzym był krótkim przystankiem w drodze do Tokio. Po roku nie widzenia, spotkałam się znowu z Bzu! Chciałyśmy pozachwycać się wspólnie włoskim jedzeniem, ale restauracje, które najbardziej chciałam odwiedzić były zamknięte. Spacer i piwo na Trastevere nie było gorsze, w końcu przed sobą miałyśmy wyjazd do Japonii.



Japonia


Zwariowane, kolorowe Tokio i widok na 35-milionowe miasto.
Poza Tokio zobaczyłyśmy też spokojniejszą i bardziej tradycyjną Japonię.
Na pewno jednym z ciekawszych punktów podróży był CS House w Kioto i świetna idea kryjąca się za domem dla Couchsurferów. W przypadku Japonii mam do dodania jeszcze kilka postów zanim zakończy się relacja, pojawią się niebawem.

28 wrz 2012

10 reasons to go to Japan.

Soe podrzucił mi niedawno 10 powodów, dla których warto odwiedzić Japonię w wersji rysunkowej i tak mi się spodobało, że musiałam się tym z Wami podzielić. Historyjka jest bardzo zabawna, a każdy punkt zawiera trafne uwagi na temat Japonii, jej mieszkańców i kultury tego kraju. Przy okazji opisałam kilka naszych doświadczeń.



Onsen to japońska łaźnia, której nie miałyśmy okazji odwiedzić, ale może być ciekawym doświadczeniem, jeśli ktoś nie ma oporów przed pokazaniem się nago wśród japońskich przedstawicieli swojej płci.


Nie obawiajcie się, w przeciętnych barach czy restauracjach nie znajdziecie ani świerszczy ani trującej ryby fugu;).

Rozbawił mnie fragment o sushi, bo sama miałam wyobrażenie, że w Japonii sushi będzie niedrogim daniem. Co do higieny, to też jak najbardziej prawda, jeżeli ktoś jest chory/przeziębiony, nosi  na twarzy maskę, żeby nie zarazić innych.

Ten rysunek dedykuję Bzu, bo przypomniała mi się jej irytacja, kiedy nie mogła nigdzie znaleźć śmietnika;). W każdym innym miejscu na świecie ludzie rozwiązywaliby to rzucaniem śmieci na ulicę, ale rzecz jasna nie w Japonii, tam odpadki rozpuszczają się w powietrzu, ewentualnie ulice regularnie sprzątane są przez niewidzialne istoty.



Sami widzieliście na zdjęciach jakich skrajności można doświadczyć w tym kraju. Od starych świątyń, po budynki wypełnione różowymi automatami do gier.


Głównym zajęciem Japończyków w pociągach jest pisanie smsów, granie na komórkach lub spanie. Raz widziałyśmy faceta, który przespał kilka stacji (aż w końcu na jednej wybiegł z wagonu w tej samej sekundzie, w której się otworzył oczy, dostarczając nam przy okazji niezłej rozrywki) ale przeważnie wszyscy budzą się w odpowiednim momencie.

Z kolei mapa metra w Tokio była chyba najbardziej zwariowaną z jaką miałam do czynienia, a jednak jakimś sposobem ani razu się nie zgubiłyśmy.


 W dzień biała koszula i praca w biurze, a nocą karaoke, granie na automatach i inne zwariowane, nierzadko dziecinne rozrywki. Pamiętam piątkowy wieczór w Tokio, kiedy na ulice wległy tłumy pijanych white collar workers. Uśmiechnięci, wyluzowani, trzymający kumpli pod pachy i niezdarnie zataczający się. Zrobili się nawet wystarczająco pewni siebie, żeby spoglądać na atrakcyjne kobiety. Zabawnie to wyglądało.

Pewnie wiecie, że Japończycy unikają kontaktu fizycznego, nie podaje się ręki, nie mówiąc o pocałunku w policzek czy obejmowaniu. Wszystko załatwia ukłon, im głębszy, tym większy szacunek oznacza. Trochę dziwnie czułam się dziękując Shojiemu za gościnę w Kioto nie ściskając mu przy tym ręki czy nie przytulając go.

Ze skrzyżowanych rąk na znak "nie" szybko zaczęłyśmy się podśmiewać, bo wyglądało to czasami conajmniej dziwnie. Otwieramy w sklepie/barze wcześniej zakupione jedzenie, już mamy zabierać się do konsumpcji, a tu nagle przybiega facet z obsługi, na znak protestu układa ręce w krzyż, wydaje z siebie "no!" i od razu się zmywa.

 Hahaha, tego słowa i sposobu w jaki wypowiadają go Japończycy nie da się zapomnieć!
Nie wiedziałam o tym, ale czy w tym kraju cokolwiek może jeszcze zaskoczyć?;)
Dla starszego pokolenia indywidualizm to obce pojęcie, człowiek wyróżniający się z tłumu, nonkonformista był czymś złym. Nie istaniało "ja" i moje potrzeby, liczyła się siła i solidarność grupy, na czym Japonia oparła zresztą powojenny sukces gospodarczy. Pokolenie dzisiejszych 20latków jest już inne. Widać to nawet po skrajnych przypadkach przebranych lolitek, które za wszelką cenę próbują wyróżnić się z tłumu, choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich.

Japonia wydaje się bardzo popularnym celem podróży ludzi z całego świata, a jednak na miejscu okazuje się, że nie ma tam wcale tak wielu przyjezdnych! Nawet gdyby przyjąć teorię, że 130mln Japończyków przysłania nielicznych białych, to wciąż pozostają miejsca typowo turystyczne, w których też zawsze przeważali japońscy turyści.
 Tego również doświadczyłyśmy na własnej skórze. Angielski Japończyków nie jest najlepszy, a w połączeniu z ich samokrytycyzmem, najchętniej nie wypowiedzieliby żadnego słowa poza "No English".
Słyszałam podobne historie, także jak coś gubić, to tylko w Japonii!


Zdecydowanie! Długo będziemy wspomniać naszą pierwszą wizytę w japońskiej toalecie. Osobiście przebrnęłam przez cały proces bez większych obrażeń, ale za to pękałam ze śmiechu, kiedy do kabiny weszła moja mama i Bzu... Japońska toaleta najlepszym wynalazkiem tego kraju!;)

picture source

25 wrz 2012

Three hours in Warsaw.

 Z głębokim smutkiem wyznaję, że jestem już w Birmingham. Po cichu liczyłam, że ten dzień nie nadejdzie nigdy, ale stało się i mogę co najwyżej stwierdzić, że miasto nic się nie zmieniło, nadal jest szaro, zimno i deszczowo. Zatrzymałam się na dwie noce w hostelu i teraz muszę szukać pokoju do wynajęcia, bo tak naprawdę to jeszcze nie wiem gdzie będę mieszkać.

Lot do UK zarezerwowałam tym razem z Warszawy/Modlina, Ryanair promuje nowe lotnisko przez co ceny biletów bywają kilkakrotnie niższe od pozostałych miast. Niby 500km w kierunku odwrotnym, niż ten w którym zmierzałam, ale jazda pociągiem to dobra okazja do nadrobienia zaległych numerów ulubionych magazynów i czytania książki.
Chwilę po wyjściu z dworca zostałam zapytana w którym kierunku jest hala główna, po czym okazało się, że to czytelniczka mojego bloga. Bardzo miła sytuacja, pozdrawiam Cię, Kaśka!
Kilka godzin w Warszawie wykorzystałam na zaliczenie paru sklepów w Złotych Tarasach, a komentarz Agaty na blogowym FB zainspirował mnie do wyruszenia na obiad w kierunku Chmielnej...


Wybór padł na wietnamski bar Toan Pho (ul. Chmielna 5/7), który w przeszłości był stoiskiem na Stadionie Dziesięciolecia.

Po kanapkach z podróży zjedzonych w pociągu miałam ochotę na coś lżejszego. Zamówiłam sałatkę Bun Bo Nam Bo, częściowo będącą zupą. Większość miski wypełniały kiełki, smażona wołowina, orzeszki i świeże zioła, ale na spodzie był kwaskowaty bulion, w którym pluskał się makaron ryżowy. Bulion był jak dressing i świetnie przełamywał smak świeżych ziół.

Bzu wypytywała czy sałatka nie była tłusta i nie zostawiała osadu na zębach, co się podobno często zdarza w tego typu barach w Wawie, ale nie! Zachęcona moją rekomendacją jeszcze tego dnia wybrała się do Toan Pho i zgodziła się, że była pyszna. Porcja jest duża, może być podzielona na dwie osoby, a cena 16zł bardzo przyzwoita, zwłaszcza jak na tą lokalizację. Pho podobno też mają tu świetne, ale to może do spróbowania następnym razem.

Zobaczyłam cukiernianą dziurę w ścianie na tej Chmielnej i pomyślałam, że musi być dobra, więc kupiłam sobie pączka z budyniem i wiśnią. Zgniótł się trochę w plecaku i zjadłam go dopiero w samolocie, ale był dobry i podejrzewam, że na ciepło byłby jeszcze lepszy.
Swoją drogą wiem, że wielu z Was zna miejsca z tego posta, więc chętnie przeczytam wszelkie opinie.

Ktoś mi mówił jakiś czas temu, że do Bubbleology momentami ustawiają się kolejki, a ludzie robią sobie w lokalu zdjęcia, ale tym razem było pusto, choć nie wiem czy to nie przez porę dnia. Chciałam spróbować tamtejszej bubble tea, żeby porównać do tych, które piłam w Azji czy Stanach. Wybrałam ulubiony smak Taro, poprosiłam o pominięcie cukru i zapłaciłam za 0,5l grubo przesadzone 12,90zł. W Bangkoku kosztowały 3-5zł, w NYC można dostać za 6zł, a warszawska cena jest trochę kosmiczna
 W smaku podobna do wszystkich, bo to w końcu tylko bubble tea, miałam  za to wrażenie, że wyczuwam proszek. Niejednokrotnie zamawiałam herbatę bez cukru, ale tym razem była aż za mało słodka, chociaż tak naprawdę ten wyczuwalny proszek przeszkadzał mi najbardziej.

 Istnieje kilka opcji dojazdu na lotnisko w Modlinie. Ja wybrałam pociąg do stacji Modlin, a następnie autobus, który jedzie 10-15min, a kursy dopasowane są do przyjazdów pociągów. Nieźle przemyślane poza jednym- podstawiane autobusy są małe i przy większej grupie nie wszyscy się mieszczą, także warto wziąć pod uwagę, bo może się okazać, że na stacji w Modlinie spędzicie 30min. Bilet na autobus kosztuje 3zł, ale przy takim tłumie jaki był wczoraj nie ma nawet opcji kupienia go. Samo lotnisko jest małe, umiejscowienie bramek może nie najlepiej rozwiązane, ale duży plus za darmowy WiFi.

 Nie mogłam tym razem zatrzymać się u brata w Londynie, ale z pomocą przyszła Asia, którą większość z Was pewnie kojarzy jako Styledigger. Założyłyśmy bloga w tym samym roku i teoretycznie znamy się już trochę, ale wczoraj spotkałyśmy się po raz pierwszy. Poszłyśmy wieczorem na długi spacer i około północy wylądowałyśmy na pustym i wietrznym polu (przy Blackheath), które wyglądało jak obrzeża miasta. O dziwo rozpoznałam miejsce, bo często przejeżdżałam tamtędy 6 lat temu podczas kursu językowego. Dwa autobusy później byłyśmy z powrotem w akademiku.

Obowiązkowa wspólna fota.

Asia przyjechała do Londynu w sobotę i w przyszłym tygodniu zaczyna roczne studia magisterskie na uniwersytecie Goldsmiths. Przed południem przeszłyśmy się na campus jej uczelni.
 Niewykluczone, że w nadchodzącym roku któryś z wolnych weekendów przeznaczymy na wspólne zwiedzanie Anglii, o ile przydarzą się jakieś słoneczne dni;).
 Krótka wizyta w Tesco w Birmingham i półka ze świątecznymi słodyczami...Ajjj chyba nie tylko pogoda mnie tu irytuje;).
Follow my blog with Bloglovin

21 wrz 2012

Stormy Kyoto.


Na początku byłam trochę rozczarowana Kioto. Stare miasto okazało się niewielkie w stosunku do reszty niekoniecznie ciekawego centrum. Za to drugiego dnia, po wizycie w lesie bambusowym, kilku świątyniach, okolicach Susukinobabacho i pięknych ogrodach poczułam się w końcu zainspirowana i zachwycona otoczeniem.

Piękne chmury i zbliżająca się burza.
Byłyśmy zmęczone, ale przez urok tej okolicy dostałam zastrzyk energii, bardzo dobrze robiło mi się zdjęcia i koniecznie chciałam więcej. Mama i Bzu usiadły, a ja poszłam z aparatem nad rzekę.

Okazało się tam tak ładnie, że szybko wróciłam po Bzu i mamę, ale nie miałyśmy już czasu na spacer nad rzeką, rozpadało się.
Burza okazała się całkiem długa i chociaż schowałyśmy się pod dachem muzeum, kilka razy wiatr zawiał wystarczająco mocno, żebyśmy zmokły od stóp do głów.
Na koniec pojawiła się tęcza.
Tutaj po raz pierwszy od początku wyjazdu zrobiło nam się chłodno, jakież to było obce uczucie;).
Kiedy nie miałyśmy w planach odwiedzenia znalezionego wcześniej lokalu, wolałyśmy odpuścić sobie pierwsze lepsze niedrogie bary. Jedzenie w takich miejscach było w porządku, ale zgodziłyśmy się, że jeśli coś nie miało nas zachwycić, lepiej było zjeść jedzenie z supermarketu, które było tańsze, a smakowało podobnie.