31 gru 2010

January- December 2010.

Kolejny niezwykle udany rok za mną.
Wygląda też na to, że w moim przypadku im gorszy Sylwester, tym lepszy Nowy Rok.
Poprzednio wcale nie świętowałam, a cały rok okazał się być niezwykły i to już od samego początku.
W pierwszych dniach styczniach poleciałam na Florydę, tylko po to, żeby urozmaicić mój wyjazd do Atlanty, w celu odwiedzenia dobrego kolegi. Couchsurfer, u któreg się zatrzymałam na Florydzie, okazał się mieć największy wpływ na resztę mojego roku, ze wszystkich osób jakie mnie otaczały.
Dzięki niemu odwiedziłam Amerykę Południową i spędziłam wiele fantastycznych momentów, których nie przeżyłabym w samotności.
Zima upłynęła inaczej niż zawsze, bo po raz pierwszy nie doświadczyłam o tej porze roku mrozów i śniegu, a spacery po plaży w środku zimy w krótkich spodenkach były dla mnie pełnią szczęścia. Gdyby nie weekendowa wyprawa nad jezioro Tahoe w Nevadzie, nie widziałabym śniegu przez dwa lata.
Wiosnę rozpoczęłam od odwiedzenia Salwadoru i Peru, ale następny miesiąc, kwiecień, był najnudniejszym w całym roku.
W maju zaczęłam spędzać więcej czasu z kilkoma au pair z mojej grupy i w czerwcu wybrałyśmy się w podróż do parku Yosemite, co niespodziewanie stało się jednym z moich lepszych wspomnień z pobytu w Kalifornii. Pod koniec miesiąca odwiedziłam też Seattle.
Przez cały ten czas miałam świra na punkcie próbowania znakomitych dań w San Francisco, a niemalże każda wyprawa do SF kończyła się spróbowaniem czegoś ze  "słynnej listy".

Pamiętam kiedy rozpoczęłam szukanie host rodziny na drugi rok w Stanach. Tylko Nowy Jork wchodził w grę, ale jednocześnie spodziewałam się, że nie znajdę nikogo na terenie którejkolwiek z nowojorskich dzielnic.
Po znalezieniu obecnej rodziny byłam wniebowzięta. Dobry humor nie opuszczał mnie na krok, a krótko po tym, zostałam zaproszona na weekend do Nowego Jorku i moje przeczucia co do host rodziny tylko się potwierdziły. W tym samym tygodniu znalazłam się również w Las Vegas, więc był to pewnie jeden z lepszych tygodni poprzedniego roku. Tam, poza doświadczeniem najwyższej temperatury w życiu, zwiedzenia wyjątkowo sztucznego miasta, zobaczyłam jeden z cudów świata, Kanion Kolorado.
Powoli żegnałam się z San Francisco, ale zanim stamtąd wyjechałam, odwiedziła mnie mama.
Koniec wakacji oznaczał dla mnie koniec przygody w Kalifornii, jednak cieszyłam się również na kolejną.
Jesień okazała się najpiękniejszą jaką przeżyłam, temperatura była przedłużeniem lata, a Central Park mienił się pięknymi złocistymi kolorami.
Fajnie spędziłam czas z przebywającą tu przez miesiąc dobrą koleżanką z Polski.
Starałam się wychodzić z domu niemal każdego wieczoru, poznawałam ludzi,  chodziłam na spotkania Couchsurferów.
Z Midtown przeprowadziliśmy się na Upper East Side, a przed świętami zakończyłam kurs fotografii w cenionej artystycznej szkole.
Po kilku miesiącach spędzonych w Nowym Jorku, wyruszyłam wreszcie w kolejną podróż, tym razem na do Nowego Orleanu.
Nie obchodziłam Bożego Narodznia i nie wiem jeszcze, czy będę świętować w Sylwestra, ale tutaj kończy się 2010 rok...
Jestem wdzięczna za wszystko co mi się przytrafiło przez tych 12 miesięcy. Przeżyłam wspaniałe chwile, zobaczyłam niezwykłe miejsca, poznałam ciekawych ludzi, spróbowałam wyśmienitych dań. Mądrzejsza o 365dni, bogatsza o nowe doświadczenia...


W tym roku to również koniec dekady. Pamiętam Sylwestra wprowadzającego w nowe tysiąclecie. Do dzisiaj pozostał jednym z lepszych jakie obchodziłam;).
Minęło 10 lat życia, w którym zdarzyło się za wiele, żeby próbować podsumować ten czas. Mam wrażenie, że żadna z kolejnych dekad nie będzie już tak znacząca jak ta. Z dziecka zamieniłam się w dorosłą osobę, a to tłumaczy chyba wszystko.


Jestem ciekawa skąd będę pisać podsumowanie roku 2011, ale w głębi duszy chyba już znam odpowiedź... Pozostawię to życzenie dla siebie i za rok napiszę, czy się spełniło.



























Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic
Image and video hosting by TinyPic


Image Hosted by ImageShack.us


Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us




Image Hosted by ImageShack.us
Eat, Brooklyn

  


............................
 
Z okazji Nowego Roku życzę Wam odwagi do zmiany swojego życia. Nieważne czy chodzi o wywrócenie go do góry nogami, czy małą zmianę, bo każde przerwanie rutyny poprawia samopoczucie.
Jeśli zaczniecie od jutra, będzie mieli na to aż 365dni.

29 gru 2010

"Big Easy" cuisine.

 Jednym z  dwóch głównych powodów dla których tak spodobał mi się Nowy Orlean, było tamtejsze jedzenie. W końcu to miasto z odrębnymi tradycyjami kulinarnymi, czego nie można spotkać nigdzie indziej w Stanach, a kuchnia kreolska i kajuńska nie zalicza się też do popularnych.
Na tą pierwszą składają się wpływy francuskie, hiszpańskie, portugalskie, afrykańskie oraz rdzenno amerykańskie. Dania mają wyrazisty smak, zazwyczaj są przyprawiane na ostro i skłaniają się ku europejskiej kuchni, dostosowanej do lokalnych produktów.

Nazwa kuchni kajuńskiej pochodzi od francuskojęzycznych Kanadyjczyków, sprowadzonych przez Brytyjczyków do Luizjany. W przeciwieństwie do spożywanej przez arystokratów kuchni kreolskiej, kajuńska była prostym, tanim jedzeniem dla ludzi z niższej klasy społecznej.
Wspólnym elementem obu kuchni jest kulinarna "święta trójca". Cebula,  papryka i seler naciowy to trzy składniki będące podstawą wielu z kreolskich i kajuńskich dań, np. bardzo popularnego gumbo, etouffee czy jambalayi.
 To, co mi się najbardziej odpowiada w luizjańskiej kuchni, to obecność dań obfitych w ostrygi, kraby, ryby, raki (żyjące w okolicznych bagnach) i krewetki... które tam na południu Stanów kojarzyły mi się z Bubbą jeszcze bardziej niż zawsze;).


W ostatni dzień pobytu spotkałam się z Timem.
Sam mieszkał przez parę lat w tych okolicach, wyprowadził się na dobre uciekając przed Katriną, a teraz odwiedzał swojego tatę. Razem w ciągu kilku godzin pochłonęliśmy ogromną ilość dobrego jedzenia, co jeszcze tylko poprawiło moją pozytywną opinię na temat Nowego Orleanu.


Tutaj jeszcze zdjęcia z hostelu z poprzedniego dnia.

Po wejściu do środka.

Wśród gości przeważali Francuzi i Australijczycy. To pomieszczenie było czymś w stylu dużego pokoju, z telewizorem, komputerem i bezprzewodowym internetem. Wieczorami brakowało miejsc do siedzenia, bo ludzie przychodzili skorzystać z netu, ugotować kolację w kuchni obok i kończyło się na pozytywnych rozmowach do wieczora, a później wspólnym wyjściu do barów. Każdy wieczór spędzałam ze 'wszystkimi', ale nikomu nie udało się mnie wyciągnąć do baru. Na pewno byłoby fajnie, ale rzadko kiedy chce mi się wieczorami gdziekolwiek ruszać.

Na zewnątrz były dwa stoły, grill, stół do bilarda i rowery do wypożyczenia.

W ostatni poranek Tim odebrał mnie z hostelu i razem pojechaliśmy do najsłynniejszej kawiarni Nowego Orleanu- Cafe du Monde, słynącej z francuskich pączków beignet i cafe au lait. Odwiedziłam ją sama poprzedniego dnia, ale miałam ze sobą tylko analoga, więc zdjęcia dopiero zostaną dodane.

Tymoteusz, mój ulubiony jedzeniowy partner;).

O kanapce z włoskich delikatesów Central Grocery, Tim opowiadał mi już kiedyś, a po dotarciu na miejsce ucieszyłam się podwójnie, bo okazało, że to miejsce było również i na mojej liście do odwiedzenia.

Był to stary włoski sklep spożywczy, na ścianie zauważyłam nawet plakat Jana Pawła II.

Muffaletta jest nazwą sycylijskiego chleba z sezamem, jak i również kanapki pochodzącej z Nowego Orleanu, właśnie z tego sklepu! Przekładana jest kilkoma rodzajami włoskich wędlin, żółtym serem, ale najważniejszy smak nadaje sałatka z oliwek.

Już po muffaletcie byłam pełna, a my mieliśmy jeszcze tyle do spróbowania! Następnym przystankiem był Cochon Butcher. Dzień wcześniej zjadłam tu wspaniałe pastrami z kaczką, ale zdjęcie nigdy się na blogu nie pojawi, bo zniszczyłam film, na którym zachowała się kanapka.
Tim chciał spróbować tamtejszej pork belly sandwich, czyli powiedzmy, że kanapki z bekonem oraz ogórkiem i miętą. Do tego serwowane były domowej roboty chipsy. Kanapka była dobra, ale duck pastrami znacznie lepsze.

Tuż przy Cochon Butcher znajduje się restauracja o takiej samej nazwie- Cochon, specjalizująca się w kuchni kreolskiej/kajuńskiej. Koniecznie chciałam się tam wybrać, żeby spróbować któregoś z niepoznanych do tej pory tradycyjnych dań, a najlepiej aligatora. Zamówiliśmy więc smażonego aligatora w świetnym sosie czosnkowo-chili. Mięso w teksturze najbardziej przypominało wieprzowine, a danie było ogólnie znakomite. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobre.
Przypadkowo okazało się też później, że Anthony Bourdain jadł tutaj w swoim programie.

W drodze do kolejnego lokalu, przejeżdżaliśmy obok Superdome, słynnego stadionu miejscowej futbolowej drużyny The Saints. W 2005 obiekt posłużył również tysiącom ludzi za schronienie przed huraganem Katrina, ale nie obeszło się bez zniszczeń.

Jeden bar był zamknięty, więc pojechaliśmy na drugi koniec miasta do znanego mu innego miejsca, bo Tim chciał, żebyśmy zjedli słynną luizjańską kanapkę po'boy. Dzień wcześniej spróbowałam jej tradycyjnej wersji z krewetkami, ale to miejsce wydaje się być najbardziej lubiane za roast beef po'boy. Bar Domilise's wyglądał na dziure, podobnie do okolicy, w której się znajdował, co tylko  zwiększyło moją ciekawość tego, co pojawi się na talerzu.

Toalety wyglądały jak wychodki, nie było tam nawet miejsca na umywalkę, więc ręce myło się w pomieszczeniu głównym lokalu;).

Marzyłam, żeby znów mieć pusty żołądek, poczuć głód, ale nic z tego. Nie było czasu, żeby zgłodnieć,  powrót do domu zbliżał się wielkimi krokami, więc trzeba było jeść, żeby spróbować jak najwięcej;). W kanapce była wołowina, nierozpoznany ciemny sos, sałata, pomidor, ogórek i majonez.

Mimo że wszystko dzieliliśmy z Timem na pół i tak okazało się to wielką ilością jedzenia. Jedynym sposobem dla mnie na zjedzenie tej kanapki, było ściągnięcie wierzchniej części pieczywa. Udało się, a kanapka była naprawdę dobra. Później wyczytałam, że Domilise's odwiedził Anthony Bourdain w odcinku No Reservations z Nowego Orleanu. Oglądałam go więcej niż raz, ale nie pamiętam za wiele, więc teraz, kiedy sama odwiedziłam miasto, pora obejrzeć ten odcinek po raz kolejny.

Tuż przed podróżą na lotnisko zatrzymaliśmy się na pobliskim cmentarzu. Chciałam zobaczyć tamtejsze nagrobki, bo wyczytałam, że na wypadek powodzi, huraganów, ludzie chowani są tu w wysokich grobowcach.

Tim odwiózł mnie na lotnisko, co było dużą pomocą, bo dojazd do/z miasta był raczej tragiczny i zająłby mi z 2-3h.
Wspólny dzień pełen jedzenia był świetny i ogólnie to przez wszystko co spróbowałam w Nowym Orleanie, zaliczam wyjazd do bardzo udanych od strony kulinarnej.
 

 .................
 
P.S. Część z Was widziała już ten link na Facebooku, ale w świątecznym wydaniu zielonogórskiej Gazety Wyborczej pojawił się o mnie artykuł, który możecie przeczytać TUTAJ.