30 kwi 2013

Lollapalooza Brazil – São Paulo.

Piękny zbieg okoliczności, że akurat w weekend, w którym planowałam być w Sao Paulo, w mieście odbywała się Lollapalooza. W zeszłym roku zawitała do Brazylii po raz pierwszy, stając w jednej linii z drugim bardzo popularnym festiwalem, Rock in Rio.
Nastawiałam się, że wybiorę się chociażby na jeden dzień Lolli, ale któregoś dnia sprawdziłam ceny biletów i byłam w szoku. Trzydniowy karnet kosztował 1500zł! Dwudniowy mniej więcej 2/3 ceny, a jednodniowy bilet ok 500zł. W Chicago bilety dla VIPów nie były chyba nawet tak drogie, a line up jednak lepszy. Tam za trzydniową wejściówkę liczyli sobie ok 600zł. Ogromna różnica i za bardzo nie wiadomo dlaczego.
Wahałam się, byłam już nawet bliska zrezygnowania z festiwalu, ale z nieba spadła mi wiadomość od Eweliny i Artura. Ich kolega Lucas mógł sprzedać mi bilet za mniej niż 200zł. Woohoo!

Lollapalooza odbywała się na torze wyścigów konnych, dobra lokalizacja, łatwy dojazd metrem i organizację również oceniłam na wysokim poziomie, podobnym do tego w Chicago.
Zjawiłam się w niedzielę odpowiednio wcześnie, żeby rozejrzeć się po terenie festiwalu i znaleźć dobre miejsca na koncert Foals. Zagrali bardzo fajnie, ale nie porywająco. Później miałam się spotkać z Alexem z naszej ekipy z Rio. W końcu rozstał się z nami wcześniej, żeby polecieć do Sao Paulo i to był już jego trzeci dzień na Lollapaloozie. Znaleźliśmy sie, kupiliśmy piwo i razem poszliśmy obejrzeć Kaiser Chiefs. Ten koncert uznałam za niespodziankę dnia, bo chociaż daleko mi do bycia fanką zespołu i znałam ze 2-3 ich kawałki, wokalista Ricky Wilson na scenie był petardą. Charyzmatyczny, pełen energii biegał gdzie mógł, wspinał się na instalacje i widać było, że daje z siebie wszystko. Dalej zagrali The Hives. Widziałam ich na Falls Festival na Tasmanii i w Australii dali z siebie więcej, a publiczność była zachwycona. Później poszliśmy na Major Lazer. Stanęliśmy z Alexem blisko sceny, a nastrój po kilku piwach mieliśmy w sam raz do zabawy, więc tańczyliśmy jakby kolejny dzień miał nie nastać. Grupa miksowała różne kawałki, ale przede wszystkim bardzo dobrze poprowadzili show, było dużo interakcji z publicznością. Jak już się wybawiliśmy, ruszyliśmy w stronę sceny głównej bo za chwilę miał zacząć grać Pearl Jam, główna gwiazda festiwalu. Zagorzałych fanów widywałam przez cały dzień, jedni w t-shirtach Pearl Jam, inni z tatuażami symbolizującymi zespół. Mój brat słucha ich od lat, widział jak grają  na żywo w Belgii i chociaż wie, że dla mnie ich twórczość nie jest tak bliska, powiedział, że nie zawiodę się koncertem. I faktycznie, wykonali na scenie kawał dobrej roboty. Przypomniałam sobie jak niecałe dwa lata temu w podobnej scenerii, na Lollapaloozie w Chicago oglądałam Foo Fighters. Gdybym miała porównać oba zespoły, to Foo Fighters wypadli lepiej. Tamten występ był bliski geniuszu, nawet z perspektywy osoby, która do grona ich fanek nigdy się nie zaliczała.
Alex chcąc uniknąć tłumu w metrze wyszedł chwilę przed końcem, ja spotkałam się z Lucasem, kolegą Artura od którego miałam bilet, bo odwoził mnie do domu. Rozmawialiśmy o naszych wrażeniach, Lucas opowiadał mi jak było rok wcześniej. Foo Fighters też byli wtedy główną gwiazdą i stwierdził, że był to najlepszy koncert jaki widział, więc podejrzewam, że zagrali podobnie do Chicago.
Atmosfera Lollapaloozy w Sao Paulo nie różniła się od festiwali w Stanach i Australii. Niezależnie od kontynentu chodzi w końcu o to samo. Młodzi ludzie (i nie tylko) przychodzą posłuchać dobrej muzyki, zobaczyć ulubione zespoły, pobawić się ze znajomymi. W Anglii czy Polsce może i trzeba bawić się w kaloszach, ale o tym się jeszcze nie przekonałam, do tej pory moim podstawowym festiwalowym obuwiem były japonki. Wszystko przede mną;).


Ewelina i Artur odwieźli mnie na stację metra, przed wejściem kupiłam wodę kokosową.
 – W jednej ręce trzymam kokosa, w drugiej bilet na Lollapalooze w Sao Paulo. Czy może być lepiej? – myślałam sobie wtedy.


 Foals.



 
Z Alexem.

Przejażdżka diabelskim młynem była darmowa, ale trzeba było postać cierpliwie w długiej kolejce.

Major Lazer.
 Pearl Jam.

28 kwi 2013

Pierwszy dzień w São Paulo.

Na dworcu w Sao Paulo czekały na mnie znajome twarze. Ewelina i Artur.
Z Eweliną widziałyśmy się po raz ostatni pewnego letniego dnia na obiedzie w San Francisco.
Poznałyśmy się w pierwszych dniach programu au pair, jeszcze na treningu w Nowym Jorku i leciałyśmy tym samym samolotem do San Francisco. Spotykałyśmy się przez cały rok, zwłaszcza w pierwszych miesiącach spędziłyśmy wspólnie wiele weekendów w San Francisco, pojechałyśmy do Los Angeles, Reno/ Tahoe i kilku innych miejsc.
W połowie programu, w dość przypadkowych okolicznościach w Las Vegas Ewelina poznała chłopaka z Brazylii, Artura. Po powrocie z Vegas nie zakładali, że faktycznie wyniknie z tej znajomości coś głębszego. A jednak, zdecydowali się być razem, pomimo dzielącej ich odległości. Artur czasem w ramach pracy przyjeżdżał do Michigan, a Ewelina latała do Chicago, żeby się z nim spotkać. Pod koniec roku w Kalifornii zdecydowała, że przedłuży program au pair i kiedy ja przeprowadziłam się do Nowego Jorku, Ewelina przeniosła się do Waszyngtonu. Jej głównym celem było zrobienie w drugim roku kursu na nauczyciela angielskiego, żeby móc później uczyć tego języka w dowolnym kraju. W międzyczasie Artur spędzał kilka miesięcy w Namibii, biorąc udział w wolontariacie opartym o budowę szkoły dla dzieci w Namibii. Pamiętam jak dzwoniłam do Eweliny z NYC, a ona usychała z tęsknoty, bo kontakt w tamtym czasie mieli wyjątkowo utrudniony.
Podczas roku w Waszyngtonie Ewelina podjęła decyzję, że po programie au pair przeprowadzi się do Brazylii. Skróciła trochę swój pobyt w Waszyngtonie i poleciała spotkać się z Arturem. Zaczęli od podróży po kilku krajach Ameryki Południowej, a później zamieszkali w Sao Paulo, rodzinnym mieście Artura. Ewelina uczy angielskiego w szkole językowej, a Artur jest prawnikiem. Od półtora roku są małżeństwem i taka z nich udana para, że naprawdę z przyjemnością patrzy się na tę dwójkę. Trzymam za nich kciuki!

Untitled Śniadanko time!Untitled No i co my tu mamy? Słodki chleb drożdżowy z bananami, z owoców persymona, banan i carambola/starfruit (po polsku jakaś kosmiczna nazwa: oskomian pospolity), mleko, woda kokosowa, twarożek, a te małe bułeczki to pão de queijo, miłość od pierwszego ugryzienia. Zrobione z mąki z manioku i sera, chrupiące z zewnątrz, mięciutkie, serowe wewnątrz, podaje się je na ciepło.
 Untitled
Była sobota, więc po śniadaniu razem z Eweliną i Arturem pojechaliśmy na stację metra i wsiedliśmy w pociąg jadący do centrum.Untitled Pierwszym celem był Mercado Municipal, tylko najpierw trzeba było przebić się przez kiczowatą handlową okolicę. Untitled Budynek targu.Untitled Untitled Solony dorsz zupełnie jak w Portugalii.Untitled Nie zabrakło oczywiście świeżych ryb, owoców morza czy mięsa, na targu można było dostać praktycznie wszystko.Untitled Untitled Sobota wiązała się z tłumem ludzi wewnątrz, uznałam, że wrócę tu w ciągu tygodniu, żeby zrobić więcej zdjęć.Untitled Inne portugalskie wypieki, w tym najpopularniejsze pasteis de belem.Untitled Z lewej queijadinha, wypiek również pochodzący z Portugalii, jednak stał się popularniejszy w Brazyli. Babeczka składa się mleka skondensowanego, kokosa i sera. Jest słodka, wilgotna, pyszna. Quindim z prawej strony smakowało mi trochę mniej, było strasznie słodkie. Zrobione z żółtka, sera, kokosa, w smaku przypomina trochę custard, ale konsystencja była twardsza i bardziej klejąca.
Untitled Artur zaproponował, żeby zrobić w domu Romeo & Julię. Podoba mi się każdy nieznany jedzeniowy pomysł! Do zrobienia tej przekąski potrzebowaliśmy "twardą marmoladę" z gujawy i żółty ser.
Untitled Dwa zupełnie różne style architektoniczne, zdjęcia aż się gryzą. Po prawej Banco De Sao Paulo w stylu Art Deco.  Untitled Untitled
Untitled Untitled Brazylijski Empire State Building.Untitled Untitled Untitled Plac przed katedrą.Untitled Untitled Przerwa na soki ze świeżo zmiksowanych owoców i szaszłyk w Japantown.Untitled
W następnym poście będzie o Lollapaloozie, a o samym Sao Paulo i różnicach między Rio napiszę w kolejnych wpisach.

27 kwi 2013

Wegańska sałatka z komosą ryżową (quiona).

Quinoa do dzisiaj kojarzy mi się z "czasami nowojorskimi", a dokładnie z ulubioną częścią supermarketu Whole Foods, działem jedzenia na wynos, które nie odbiegło niczym od dobrej restauracji. Zazwyczaj zagłądałam do WF na Union Square lub Lincoln Square i jeżeli nie przerażała mnie długość kolejki, wychodziłam stamtąd z pudełkiem wypełnionym deserami lub sałatkami. Przy ładnej pogodzie pochłaniałam je na placu Union Square, albo z Lincoln Square spacerowałam do Central Parku i konsumowałam lunch/deser na ławeczce. W pudełku sałatkowym zawsze miałam jakąś z quinoą, w przeróżnych kombinacjach, ale zawsze smakowitych.
Niedawno dowiedziałam się (przez Basię), że quiona po polsku to komosa ryżowa, choć kasza nie ma z ryżem nic wspólnego. Póki co, chyba więcej ludzi rozpoznałoby ją jako quinoę niż komosę, ale mam nadzieję, że wkrótce nazwa przyjmie się na dobre.
Kasza nie jest żadną nowością, pochodzi z peruwiańskich Andów, kilka tysięcy lat temu składała się na podstawowy pokarm Inków, a do dzisiaj żywią się nią Indianie.
Od kilku lat komosa robi jednak furorę w Stanach i Europie, niekoniecznie na kontynencie z którego pochodzi. Sama z ciekawości rozglądałam się za nią w Brazylii i owszem, znalazłam, ale w sklepie z organicznym jedzeniem, dużo droższą niż w Anglii. Co więcej, w Peru i Boliwii, gdzie jest uprawiana, spożywa jej się teraz znacznie mniej. Zainteresowanie zachodniego świata jest tak ogromne, że od 2006 cena tej kaszy wzrosła trzykrotnie.
Tajemnica tkwi przede wszystkim we wspianiałych wartościach odżywczych. Quinoa jest bogata w białko, żelazo, magnez, wapno, błonnik. W doskonały sposób zastępuje makaron czy ryż, więc jest miłą alternatywą dla popularnych węglowodanów. Jedzona może być w różnej postaci, ja podaję przepis na sałatkę.

Quinoa salad with cherry tomatoes, edamame and mashrooms

Składniki (dla dwóch osób):

 1/2 szklanki kaszy quinoa (na 1 szklankę wody) - jeżeli nie znajdziecie w sklepach stacjonarnych, dostępna jest też w internecie (przykłady z Allego tutaj i tu)
1 ząbek posiekanego czosnku
5 średnich pieczarek pokrojonych w plasteki
1/2 szklanki soi edamame (świeżej lub mrożonej) - ciężka do dostania w Polsce, można pominąć lub zastąpić groszkiem
1/2 drobno pokrojonej czerwonej cebuli
100g pomidorków koktailowych (przekrojonych na pół)
garść mieszanki sałat lub świeżych liści szpinaku
3 łyżki sosu sojowego
1 łyżka oliwy z oliwek
pieprz, sól


Przygotowanie:

 W niewielkim garnku zagotować 1 szklankę wody, posolić, dodać quinoę, przykryć garnek pokrywką (lub jego większą część, jeśli kipi) i gotować kaszę przez ok 15-20min, aż napęcznieje i pochłonie całą wodę. Na kilka minut odstawić na bok razem z przykrywką, żeby do siebie doszła.

Na patelni rozgrzać oliwę z oliwek i delikatnie podsmażyć czosnek. Dodać pieczarki smażyć tak długo, aż z patelni wyparuje woda. Dodać edamame (lub groszek), 2 łyżki sosu sojowego i smażyć jeszcze przez 2-3 minuty. Odstawić do wystygnięcia.
W misce umieścić cebulę, pomidorki, ostudzoną kaszę oraz pieczarki z edamame. Popieprzyć, dodać łyżkę sosu sojowego, dobrej jakości oliwy z oliwek, wymieszać całość, a na koniec jeszcze raz z sałatą/szpinakiem.
Sałatka jest świetną propozycją na lunch, kolację, może być też dodatkiem do mięsa, drobiu lub ryb w daniach głównych.

24 kwi 2013

Video post z Brazylii.

Zaczekałabym z filmikiem do końca relacji z Brazylii, ale zmontowałam go ponad tydzień temu, w trakcie/po edycji obejrzałam już tyle razy, że zdążył mi się znudzić, więc koniec zwlekania z publikacją. Chcę go też pokazać tym, którzy w nim występują, więc niech dzisiaj oficjalnie ujrzy światło dzienne.

Ludzi w podróży poznaję w różnych okolicznościach. W Australii miałam dużego farta dołączając do grupy przyjaciół z którymi później świetnie bawiłam się na festiwalu na Tasmanii, ale jeszcze nigdy nie przydarzyła mi się taka sytuacja jak w Rio. I to akurat wtedy, kiedy na znalezieniu znajomych zależało mi dużo bardziej niż zazwyczaj.Pięć samotnie podróżujących osób, każdy z innym celem i powodem wyjazdu, z pięciu różnych kultur, mówiących w pięciu różnych językach.
W jakiś sposób wszystko udało nam się organizować lepiej niż gdybyśmy przyjechali tam grupą. Jedni nie musieli czekać na drugich, nie było dyskusji na temat tego, kto chce co zobaczyć i kto/z kim/gdzie ma pójść. Nikt na nic nie narzekał, decyzje podejmowaliśmy spontanicznie i zawsze okazywały się dobre.
W trakcie tygodnia spędzonego z Laure, Alexem, Tiago i Hakan naśmiałam się tyle, ile ostatnio chyba na jakimś obozie pływackim 10 lat temu. Tiago był typem osoby, która każdą zwykłą rzecz robiła w śmieszny sposób, jego angielski był dość specyficzny, ja przy każdej okazji docinałam mu, a wtedy śmialiśmy się wszyscy. Nikt nie chciał mi uwierzyć, że na co dzień usłyszenie mojego śmiechu jest praktycznie niemożliwe. Nie wiem, zazwyczaj jakoś ciężko maksymalnie mnie rozbawić. Pomyślałam sobie nawet, że policzę ile minie czasu od naszego ostatniego dnia w Paraty, zanim znowu zaśmieje się tak jak tam. Na razie minał prawie miesiąc, ale mam nadzieję, że nie przeciągnie się to do połowy roku;).

Film dedykuję przede wszystkim fawelowej ekipie. To oni uśmiechną się widząc w pierwszych sekundach nasz hostel i przypomną sobie jak zmontowane chwile wyglądały od drugiej strony ekranu. Mam nadzieję, że i Wy odbierzecie filmik pozytywnie. Zobaczycie urywki z naszej faweli, imprezy w slumsach, okolic Ipanemy, podróży do Paraty i nawet Sao Paulo, którego na blogu jeszcze nie było. A zanim włączycie, zmieńcie ustawienia jakości na 1080p.

Muzyka: Punching In a Dream - The Naked And Famous

*Przy kompresji do filmiku wdarł się w jednym momencie czcionkowy błąd, na który niewiele mogę poradzić, bo to wina programu, więc postanowiłam zostawić to tak jak jest.
*W niektórych krajach otworzenie filmiku na YT będzie niemożliwe (np. w Niemczech) przez prawa publikacji do muzyki, ale problem można rozwiązać korzystając z ProxTube 

23 kwi 2013

Paraty w Brazylii.

Tak jak Rio znalazło się na pierwszym miejscu listy "45 miejsc, które warto odwiedzić w 2013" według New York Times, podobnie Paraty pojawiło się w tym samym rankingu (choć nie tak wysoko) rok wcześniej.
To kolonialne portugalskie miasteczko jest jednym z najstarszych w Ameryce Południowej. Było liczącym się punktem na mapie w czasach brazylijskiej gorączki złota, które eksportowano stąd do Rio, a później do Portugalii.
Miasto zostało zaprojektowano tak, żeby przychodzący dwa razy dziennie przypływ mógł wedrzeć się specjalnymi kanałami na ulice i oczyścić je. Do dzisiaj chodniki chowają się częściowo pod wodą, niektóre całkwicie, a kiedy poziom wody opada, wysychają też ulice, zostawiając gdzieniegdzie kałuże.
Po wybudowaniu pierwszych torów kolejowych i drogi z dala od miasteczka, Paraty zostało zapomniane na ponad sto lat. Wtedy pewnie nikt tak tego nie postrzegał, ale dzisiaj można powiedzieć, że miało to pozytywny wpływ na zachowanie dawnej kultury i architektury.
Teraz miejsce jest całkiem popularną atrakcją turystyczną, do której warto zajrzeć w drodze z Rio do Sao Paulo czy na odwrót.

Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled