31 gru 2011

2011 review + New Year's Eve at Times Square.

Zanim rozpoczęłam pisanie tego posta, z ciekawości przeczytałam podsumowanie roku 2010.
Ostatnie zdanie brzmiało tak:
"Jestem ciekawa skąd będę pisać podsumowanie roku 2011, ale w głębi duszy chyba już znam odpowiedź... Pozostawię to życzenie dla siebie i za rok napiszę, czy się spełniło."

Nie spełniło się. Nawet po kilku miesiącach od napisania tamtego posta nie było już koniecznie moim celem. To chyba najlepiej pokazuje, że dużo się zmieniło w minionym roku.
Zaczynając 2011 byłam nastawiona, że chcę zostać w Nowym Jorku. Papiery do szkoły w Anglii składałam na wszelki wypadek, z nastawieniem, że się nie dostanę. Powoli zaczynałam planować kolejny rok w Nowym Jorku, ale z czasem coś się zaczęło zmieniać.
W marcu/kwietniu okazało się, że dostałam się do wybranej szkoły w UK. Ucieszyłam się, ale nie wywołało to natychmiastowej zmiany decyzji. Ciągle uznawałam ją za plan zapasowy.
Proces rekrutacji do szkoły w Nowym Jorku, przeciągał się, i kiedy pewnego dnia dostarczyłam do biura collegu brakujący dokument, nagle zaczął chodzić mi po głowie powrót do Europy...
Znowu zaczęłam rozważać "za i przeciw" obu opcji i po tygodniu-dwóch zmieniłam nastawienie.
Wiedziałam, że wiele osób będzie się dziwiło, że chcę porzucić Nowy Jork na rzecz jakiejś nory w Anglii, ale priorytetem był mój rozwój i przyszłość (haha jak to poważnie to brzmi). Wiedziałam, że szkoła w UK da mi więcej niż ta nowojorska, która poziomem była niższa, droższa, a studiowanie fotografii na poziomie associate degree mogłoby się okazać zmarnowaniem dwóch lat.

Inna sprawa, że teraz w Anglii nie żyje mi się nawet w połowie dobrze, tak jak w Stanach.
Miejsce zamieszkania ma duże znaczenie, a później cała reszta...
Jestem z siebie zadowolona, że w ciągu 2-3 tygodni od opuszczenia NYC potrafiłam bez większych problemów przestawić swój tryb życia. Co tygodniowe 200$ wpływające na moje konto zamieniło się na okrągłe zero. Przeprowadziłam się do UK i od razu zredukowałam swoje wydatki do minium, dzięki czemu wciąż żyję z pieniędzy, które tu przywiozłam we wrześniu, a było to jakieś 250funtów. Praca się na mnie obraziła, po tym jak rzuciłam pierwszą i nie mogę znaleźć kolejnej.
Nie ma mowy o jedzeniu poza domem, ciuchach, kosmetykach, książkach, a już na pewno nie sprzęcie fotograficznym.  Mieszkam 5min od zakupowego centrum miasta, za każdym razem przechodzę obok całej ilości sklepów z ubraniami, reklamującymi wyprzedaże, a w większości z nich nie byłam ani razu. Do ogromnego centrum handlowego w centrum miasta po raz pierwszy wybrałam się w grudniu i to tylko w poszukiwaniu pracy. Chodzę więc w garstce starych ciuchów i chciałabym się w końcu fajnie ubrać, ale są inne priorytety...
Da się przeżyć siedząć ciągle w swoim pokoju i wychodząc tylko do znajdującej się na przeciwko szkoły, ale nie powiem, momentami mam tego dość. Birmingham jest takie nieinspirujące, nie robię tu żadnych zdjęć, analogów nie ruszam, bo wywołanie filmu kosztuje. Nie mogę się też stąd za bardzo ruszać, bo chociaż mam czas, to gorzej z kasą.
Nic, co gotuję, nie nadaję się na bloga Foodmess, nie wypróbowuje nowych przepisów, od czasu do czasu mogę tylko liczyć na szkołę. Nie mam możliwości pracy nad fotografią jedzenia, bo mam jeden talerz i paskudne sztućce, które nie nadają się do zdjęć. Niby błaha rzecz, ale dla mnie ważna, bo zlaeży mi, żeby rozwijać się w tej dziedzinie. Hmmm, zaczęła ogarniać mnie lekka frustracja, oczy się zaszkliły, więc zmieńmy lekko temat...

Obojętnie jak negatywnie brzmi to, co napisałam wyżej, jeśli spytacie mnie, czy żałuję decyzji o wybraniu Birmingham nad Nowym Jorkiem, to powiem, że nie. Wielokrotnie zadawaliście mi zresztą to pytanie:).
Od początku zakładałam, że to, co czeka mnie po sierpniu 2011, nie będzie bajką. Jestem tutaj z konkretną misją, na czas trwania studiów, a one mają mi pomóc w osiągnięciu tego, co chciałabym w życiu robić. Gdybym nie uważała, że jestem teraz na właściwej drodze, to już by mnie tu nie było.
Jak na fakt, że nienawidzę szkół i są one dla mnie okropną męką, to można powiedzieć, że swoją lubię;). Póki co, nie sprawdziło się wiele czarnych scenariuszych, które zakładałam przed przyjazdem tu. Bałam się, że od razu wpadnę w depresję, nie poradzę sobie z niczym. A tu niespodzianka, do tej pory zgromadziłam tylko oceny z przedziału A++ i B, w tym piąteczkę z najważniejszego eseju tego semestru. Miło, chociaż znam siebie i dobre oceny nie chodzą z Ulą w parze. Prędzej czy później wyjdzie moje klasyczne podejście do szkoły, a za nim posypią się tróje i dwóje;).
Póki co, chyba powinnam się cieszyć, że pierwszy raz jestem na dobrej drodze do zaliczenia pierwszego semestru...Do trzech razy sztuka...haha.
I wiecie co? Fajnie jest po pięciu latach szukania tego, co chce się w życiu robić, być oficjalnie na drodze do osiągnięcia celu. Ostatnie lata z pewności też mnie do niego prowadziły, ale teraz jest to bardziej oficjalne, bo czy chcę, czy nie chcę, papier ze szkoły daje dużo większe możliwości.

Postanowień na 2012 chyba nie mam...
Dobrze byłoby zaliczyć pierwszy rok studiów, dostać się na dobre praktyki w czerwcu, bo one są moim priorytetem, jeśli chodzi o ten rok szkolny.

Po tym narzekaniu na biedę może zaskoczą Was moje plany podróżnicze, ale już chyba wielokrotnie udowadniałam na blogu, że nie trzeba być bogatym, żeby podróżować. Poza tym według mnie pasja mówi sama za siebie, jestem gotowa żałować sobie wszystkiego, na każdym kroku, byleby tylko móc gdzieś pojechać...
Tym sposobem na przełomie marca i kwietnia spędzę trzy tygodnie w Azji, odwiedzając Singapur, Malezję i Filipiny.
Historia tej podróży sięga lipca. Będąc jeszcze w Nowym Jorku kupiłam bilet z Malezji na Filipiny za 40$. Wcześniej sprawdziłam na stronie mojej uczelni przerwy świąteczne na 2012, aby mieć pewność, że będę mieć wtedy wolne. Uznałam, że nawet jeśli nie wykorzystam biletu, to niewiele stracę, ale w głowie ciągle miałam tą podróż i szukałam taniego sposobu, żeby dostać się do Azji. Nie jest to najlepszy okres pod względem cen, bo obejmuje Wielkanoc, ale właśnie wtedy mam trzy tygodnie wolnego. Na szczęscie w listopadzie udało mi się kupić bilet do Singapuru za 1500zł u jednych z najlepszych linii na świecie, Qatar Airways.
I ten wyjazd przynajmniej trzyma mnie teraz przy życiu;).
Wiem, jestem nienormalna, w marcu mija termin zapłaty za szkołę (17tys zł), będę bankrutem, po czym wyruszę w egzotyczną podróż...haha...
I tak ma być! Żadne głupie pieniądze, nie będą stawać mi na drodzę w robieniu tego co kocham. Skoro do tej pory wydawałam w Anglii średnio 5-10 funtów tygodniowo, to znaczy, że mogę tak przeżyć kolejny semestr. Sprzedam coś, zarobię, a południowa Azja, to nie droga Europa i też nie będę potrzebować tam ogromnych sum. Może i będę musiała głodzić się tu w Anglii, ale na jedzenie w Azji znajdą się fundusze, wiadomoo!;)

Blog prowadzony z Birmingham nie jest już tak atrakcyjny jak z Nowego Jorku, wiem o tym i zauważyli to również niektórzy z Was. Statystyki idą w dół, odkąd wróciłam ze Stanów ubyło ok 1/4 czytelników. Dziękuję więc tym, którzy ciągle tu zaglądają, za wszystkie komentarze, maile i masę miłych słów!
Niestety początek roku na blogu nie zapowiada się ciekawie. W styczniu mam mnóstwo roboty w szkole, w lutym będę w domu, ale postaram się to Wam zrekompensować wiosną, zdjęciami z Azji (o ile nie sprzedam do tego czasu aparatu, bo takie opcje też już chodziły mi po głowie);).

Na sam koniec chcę napisać tylko, że jestem wdzięczna, że spotkało mnie w minionym roku tyle pozytywnych rzeczy. Odwiedziłam nieznane wcześniej kraje, miasta, zawiązałam nowe przyjaźnie, byłam zdrowa, a w mojej rodzinie nie wydarzyła się żadna tragedia. Jeśli 2012 będzie podobny, to będę z niego w pełni zadowolona.
Tym razem przewidywanie tego, gdzie będę świętować kolejnego Sylwestra nie jest już takie ekscytujące. Pewnie będzie to Anglia lub Polska, chociaż nie miałabym nic przeciwko, gdyby w 2012 życie zaskoczyło mnie jeszcze bardziej...

Życzę Wam przeżycia 2012 w taki sposób, żeby 31.12.12 móc podsumować go z wielkim uśmiechem na twarzy, a najlepiej z przekonaniem, że był to najlepszy rok w Waszym życiu!


I na koniec małe przypomnienie Sylwestra 2010/2011... 
 W zeszłym roku krótko przed północą pojechałam na Times Square. Ludzi było mnóstwo, ale zajęłam takie miejsce w tłumie, że pomimo bycia kilku ulic miejsca wydarzenia, widziałam ekran odliczający ostatnią minutę i moment opuszczenia sylwestrowej kuli. Pomimo tej całej kiczowatej otoczki, odliczanie minuty do północy na Times Square było naprawdę niesamowite. Przy ostatnich 10 sekundach przechodziły mnie ciarki, a kiedy wybiła północ, wszystkich ogarnął totalny szał... No i jeszcze to "New York, New York" Franka Sinatry...echh... Słuchałam tego i płakałam, kiedy pierwszy raz byłam na Manhattanie, nuciłam wzruszona w Sylwestra, a pół roku później była to ostatnia piosenka jaką puściłam sobie przed odjazdem na lotnisko i oczywiście też nie mogłam powstrzymać łez...

Przewińcie do 02:40, tam zaczyna się odliczanie minuty. Nawet teraz jak słyszę tykanie tego zegara, to jeżą mi się włosy :D. Confetti było tak dużo, że latały po Nowym Jorku jeszcze z 20minut po wybiciu północy na odległość kilkunastu przecznic. Wzięłam sobie nawet kilka bibułek na szczęście i mam je w domu...Nie miałam tylko kogo pocałować kiedy wybiła północ, więc chyba będzie trzeba jeszcze powtórzyć Sylwestra w NYC;).
Fajerwerki pojawiły się też nad Central Parkiem...
Później poszłam spacerem do domu i byłam ogromnie szczęśliwa, bo chociaż mijały wtedy cztery miesiące od przeprowadzki do NYC, to ja nadal nie mogłam uwierzyć, że mieszkam w tym fantastycznym Nowym Jorku...

29 gru 2011

January- December 2011.

Dużo się przez ten rok zmieniło i wypadałoby napisać coś na ten temat na blogu. Może wreszcie podsumuję mój pobyt w Stanach, porównam początek roku do jego końcówki, będą też plany na 2012...O tym, w ostatnim poście grudnia, a teraz zobaczmy w fotograficznym skrócie, jak spędziłam poszczególne miesiące minionego roku...

Styczeń

Brrr, nowojorska zima w pełni...Chowałam się w domu przed mrozami i przeciągami hulającymi między wieżowcami. Ciągle chodziłam zgarbiona, z twarzą schowaną w szalik i nie uważałam Nowego Jorku za atrakcyjne miejsce zimą;). Był to jednak dobry okres na przesiadywanie całych dni w kinie, zwłaszcza, że styczeń-luty to okres wyświetlania najlepszych filmów.
Niemalże każdego dnia trafiałam na swojej ulicy na hasło przypominające mi co mam w życiu robić.


Luty

 
Na początku lutego przyleciała do mnie mama i okropną zimę zamieniłyśmy na karaibskią pełnię lata. Na zdjęciu niezwykła plaża Maho Beach na St. Martin.
Pływałyśmy statkiem od wyspy do wyspy.
Z Barbados nie zapomnę plaży o najpiękniejszym piasku i kolorze wody jaki kiedykolwiek widziałam oraz soku ze świeżego kokosa i późniejszym wydłubywaniu z niego miąższu...mmm...


Marzec

Pewnego marcowego dnia wybrałam się w miejsce, gdzie kręcono Gossip Girl. Szkoda, że musiałam jechać do pracy, bo gdybym została dłużej, zobaczyłabym całą ekipę, a nie tylko Dana i Vanessę.

Nowojorczycy oczekiwali wiosny. Chociaż w zacienionych miejscach w Central Parku nadal leżał śnieg, a trawa była  zmieszana z błotem, to cieplejsze dni były już dla niektórych powodem do urządzania pikników na kocach.

Innym razem urządziłam sobie spacer po Harlemie. Lenox Lounge istnieje od 1939r. Lokal pojawiał się w serialu "Mad Men".


Kwiecień

Trochę późno, ale z nadejściem kwietnia rozpoczęłam sezon snowboardowy. Jeden weekend spędziłam ze znajomymi w Pensylwanii, a tydzień pojechaliśmy na północ stanu Nowy Jork.
W Waszyngtonie odwiedziłam Katarzynę, a miasto zwiedzałyśmy na rowerach.


Maj

 
 Maj był świetny dzięki odwiedzinom Bzu. Spędziła u mnie dwa tygodnie i większość mojej pensji...przejadłyśmy;).

Śmiałyśmy się z absurdalnych rzeczy, urządzałyśmy w pokoju poranne karaoke i tańczyłyśmy na dachu mojego wieżowca, świętując odwołany lot powrotny Bzu.



Czerwiec


Parki zapełniły się ludźmi, powietrze zaczęło się kleić...nastało lato, kochane lato! Pomimo tej obrzydliwej wilgoci, strasznego gorąca, wody kapiącej na głowę ze starych klimatyzatorów, Nowy Jork jest o tej porze roku według mnie najfajniejszy, najwięcej się dzieje.
Czy możecie sobie wyobrazić, że kiedy na początku czerwca ściągnęłam z siebie sweter/bluzę, to następnym razem założyłam ją w NYC na początku września?! Właśnie takie powinno być lato!
Któregoś dnia wybrałam się z aparatem do Tribeci. Wracając natrafiłam na pianino na środku parku i zgromadzonych dookoła niego ludzi. Grali, śpiewali, a ja dołączyłam do nich... Piękny wieczór.


 Lipiec

Czerwcowy długi weekend spędziłam ze znajomymi na północy stanu NY, ale 4 lipca wróciliśmy do miasta i z dachu mojego wieżowca oglądaliśmy fajerwerki.

Jeden z weekendów spędziłam w Atlantic City, New Jersey. Długa noc zakończyła się łapaniem fal o wschodzie słońca, a później spałam na plaży, aż zrobiło się gorąco.
 
Temperatury w lipcu były momentami niedorzeczne. Właśnie w jeden z takich dni zwiedziałam Philadelphie. Nie obyło się bez kilku litrów wody.



Sierpień

W sierpniu miałam ponad 10dni wolnego i była to moja ostatnia podróż po Stanach przed powrotem do Europy. Zaczęłam od Bostonu, gdzie odwiedziłam moją koleżankę, Beth.
Na jeden dzień wybrałam się z Bostonu do Portland. Piękne widoki, urokliwe miasto, ale przede wszystkim wspaniałe jedzenie, dzięki bliskości oceanu.
Kierunkiem docelowym tego wyjazdu było jednak Chicago i 3-dniowy festiwal muzyczny Lollapalooza.
Ilość świetnych koncertów przytłaczała! Razem z Katarzyną bawiłam się rewelacyjne i jeśli nie powtórzmy tego festiwalu w Chicago, to będzie to dobra wymówka, żeby wybrać się na Lollapalooze do Chile.


Wrzesień 

 
W pierwszych dniach września poszłam do Central Parku pobiegać. W planie miałam jak zazwyczaj 5-10km, ale nagle nabrałam ochoty na półmaraton i tak sobie przebiegłam dużą część Manhattanu, całe południe, a później jeszcze musiałam zawrócić, żeby dobić do 20km.

 
Ostatnie dni w NY spędziłam z Katarzyną. Szwędałyśmy się po barach LES i Brooklynu, pożegnałam się z Soe, jeździłyśmy na longboardach w deszczu, no i właśnie, nie mogłyśmy uwierzyć, że pogoda na ostatnie dni tak się popsuła.


Po dwóch latach wróciłam do domu i czułam się jakby nie było mnie tam miesiąc. W ogrodzie czekały na mnie owoce i warzywa, więc obżerałam się pomidorami przed nadejściem jesieni;).


 Październik

 
Przeprowadzka do Birmingham i nieciekawe rozpoczęcie roku. Później rozkręciła się szkoła i przestałam płakać nad brakiem kredytu na ten rok szkolny. Ponadto wybrałam się z Eweliną do Manchesteru.

 Listopad

W listopadzie odwiedziłam Stratford Upon Avon, gdzie urodził się Szekspir.
 
Po 2 latach i kilku miesiącach zobaczyłam się w końcu z bratem w Londynie i poleciałam na 10dni do Polski. Po powrocie do Anglii poszłam z Champem na koncert The Drums i mogłam przypomnieć sobie Lollapaloozę...

Grudzień

Udana końcówka roku. Spędziłam kilka dni w Rzymie, w szkole zgromadziłam dobre oceny, a w połowie grudnia zaczęło się trzy tygodnie wolnego od uczelni...mmm...
Trzecie Boże Narodzenie spędzone poza domem okazało się równie fajne jak dwa poprzednie. Pnadto rozleniwiłam się strasznie i chodzę spać o 4-5, a wstaję o 11, spędzam dużo czasu ze znajomymi i próbuję 'nacieszyć' się Champem zanim wróci za tydzień do Tajlandii;).
Zobaczymy jak uda się Sylwester!

27 gru 2011

My Christmas Eve in Birmingham.

Jedna z zalet świąt spędzanych poza domem? Zostają w pamięci na długo, podczas gdy rodzinne zlewają się w jedną Wigilię i ciężko przypomnieć sobie co robiło się w poszczególnych latach.
Boże Narodzenie w Birmingham nie okazało się wcale tak złe, jak na początku przypuszczałam, mogę nawet śmiało powiedzieć, że było bardzo udane!
Mam nadzieję, że i Wy miło spędziliście ten czas.

W sobotę około południa poszłam z Champem na zakupy spożywcze. Wymęczyły nas tłumy ludzi, ciężki plecak, torby, a w całym tym chaosie zgubiliśmy siatkę z rybami.
Kiedy wróciliśmy, Malezjyjczycy piekli już w naszej kuchni chleb, bułki, ciasteczka i pieczeń wieprzową przyrządzaną na dwa sposoby.
Ja zrobiłam focaccię, trufle z ciastek OREO i sałatkę ze świeżych warzyw z parmezanem.
W tle leciała muzyka, śpiewaliśmy hity lat 90tych i atmosfera była bardzo domowa.

Wigilia odbywała się w naszej części akademika, dwa piętra niżej. Miała zacząć się o 19, ale wszystko opóźniło się i rozpoczęliśmy ok 20.
 
 Każdy przyniósł ze sobą jakąś potrawę. Mama koleżanki z Finlandii upiekła tradycyjny chleb o lekko słodkim smaku, wysłała go do Anglii, a Veera przyrządziła z niego typową chińską świąteczną przekąskę z łososiem.
Celvin, ja. Johnson i Renee.
 Z głównych dań mięsnych mieliśmy baraninę z sosem miętowym, dwa rodzaje wieprzowiny, a Malezyjczycy upiekli indyka. 
  Krojenie indyka- niewdzięczna praca.
 Holenderki przygotowały zapiekanki makaronowe, zarówno mięsne jak i wegetariańskie.
 Moja focaccia, ciasteczka, pierniki i brytyjski pudding świąteczny.
Jeden z chłopaków z Malezji jest mistrzem robienia tortów. Już przy okazji urodzin jednej z Holenderek przekonałam się o tym. Ten również był pyszny, nie za słodki, wilgotny, a w smaku lekko kawowy.
Johnson, Champ i ja.
 
 Veera z Finlandii, Tess z Holandii. 

Na jednej Wiglii się nie skończyło.
W drugim budynku kolega z Litwy świętował tego dnia urodziny, ale nie wzięłam już ze sobą aparatu.
Tam z kolei wszyscy siedzieli przy stole, jak to klasycznie na Wigilię. Głównie studenci Erasmusa z Litwy, ale też ich znajomi, a później dołączyło jeszcze kilka innych osób.
Dania były podobne do polskich, to samo jeśli chodzi o tradycje. Nie zdziwiłam się też za bardzo, kiedy ktoś oświadczył, że w zamrażalniku chłodzi się wódka.
Nagadałam się, pośmiałam, najadłam za dwa dni i była najdłuższa Wigilia w moim życiu.

21 gru 2011

Last day in Rome.

Chociaż uważam Rzym za piękne miasto, to ilość turystów trochę mnie przytłoczyła. Podobno grudzień jest miesiącem, w którym jest ich najmniej, ale jakoś nie odczułam tego i boję się pomyśleć co się tam dzieje latem.
Pod tym względem miasto skojarzyło mi się z Barceloną, która na dobrą sprawę też nie zrobiła na mnie tak dużego wrażenia jakie często robi na innych.
Myślałam, że to Nowy Jork jest pełen turystów, ale teraz widze, że tam było dużo łatwiej się od nich uwolnić, nawet na Manhattanie. W Rzymie można chować się w zacisznych, wąskich, uliczkach, ale nie na długo.
Niby nie wypada być w tym mieście i odmówić sobie zobaczenia największych atrakcji tylko z powodu tłumów przyjezdnych, ale kościoły, zamki, fontanny i tak nie oddają prawdziwego klimatu miasta. Zobaczyłam, to, co powinnam, chociaż poza wejściem na kopułę bazyliki pominęłam płatne atrakcje. Niektóre miejsca zrobiły na mnie większe wrażenie, inne mniejsze. Natomiast to, co irytyowało mnie najbardziej, to imigranci wciskający różne 'duperele'. Rozumiem, że w ten sposób zarabiają, ale jeśli chciałabym paskudną chustę, albo podróbę Louis Vuitton, to poszukałabym jej sama. Naprawdę nie trzeba podstawiać mi pod nos parasolki, nawet wtedy, kiedy pada deszcz.

 W niedzielę przeszłam pewnie z kilkanaście kilometrów, bo na zwiedzaniu Watykanu nie zakończyłam dnia. Miła niespodzianka czekała mnie za to wieczorem- spotkanie z dwiema czytelniczkami bloga! Relacja poniżej, a w następnym poście dodam filmik z Rzymu oraz adresy miejsc w których jadłam oraz info o hostelach, bo kilka osób dopytywało się o wskazówki noclegowe.

Panteon.
Panini z prosciutto, marynowanymi karczochami i serem scamorza. Żałowałam, że nie ma ze mną Wojtka, żeby pomógł mi ją zjeść, bo rozmiar trochę mnie przerósł.
Campo de'Fiori był małym rozczarowaniem. Jadąc do Rzymu liczyłam na odwiedzenie włoskiego targu z prawdziwego zdarzenia. Słynny Campo de'Fiori opisywany był jako miejsce, gdzie kupują zarówno miejscowi jak i turyści. Pomyślałam sobie, że najwyżej będzie w stylu barcelońskiego Boqueria, który pomimo popularności wciąż ma dużo do zaoferowania.
Na Campo de'Fiori było tylko kilka warzywnych stoisk, reszta to kolorowe makarony, ozdobne buteleczki limoncino i co gorsze- szmaty, także z napisem "I <3 Rome". Nie chciało mi się nawet robić zdjęć.
Nie zawiodły mnie natomiast miejsca z jedzeniem dookoła targu, które spisałam sobie przed przyjazdem.
W piekarni blisko targu kupiłam tartę z ricottą i czekoladą. Yum!
A to już Trastevere. Moja ulubiona dzielnica z poznanych. Jest tam trochę turystycznych uliczek, ale też wiele starych budynków mieszkalnych.
W piątek dostałam wiadomość od Magdy i Ani, czytelniczek mojego bloga.
Okazało się, że Magda mieszka w Rzymie, a jej przyjaciółka Ania była akurat u niej w odwiedzinach, więc zdecydowały się do mnie napisać. Umówiłyśmy się na kolację i ucieszyłam się, że nie muszę ostatniej nocy spędzać sama.
O 20 miałyśmy spotkać się przed restauracją, na której odwiedzeniu zależało mi od pierwszego dnia, więc świetnie się złożyło, że miałam z kim tam pójść.
Na przystawkę zamówiłyśmy talerz włoskich wędlin z mozzarellą. Świeży chleb i butelka oliwy z oliwek dobrej jakości wzmocniły doznania....mmm.
Mozzarella była genialna...
Zamówiłam spaghetti carbonare, jedno z typowo rzymskich dań makaronowych. Włosi uważają, że prawdziwy przepis nie zawiera śmietanki i tak właśnie przyrządzone było danie.
Na zdjęciu z prawej- Ania.
Ravioli z ricottą i szałwią Magdy.
Ania zamówiła rigatoni all'amatriciane, z ostrym sosem pomidorowym, także wywodzące się z kuchni regionu.
Każde danie z osobna i wszystkie razem były rewelacyjne. To było najlepsze miejsce w jakim jadłam podczas mojego pobytu w Rzymie. Myślę, że podobnie byłoby z Roma Sparitą w pierwszy dzień, ale tam nie miałam okazji spróbować tylu dań, ile w Le Mani In Pasta.
Po kolacji poszłyśmy dziewczynami do pubu, w którym pracuje Magda. Będąc małą dziewczynką Magda mieszkała we Włoszech. Chciała przypomnieć sobie język, więc wzięła na rok dziekankę i przyjechała popracować do Rzymu. Po włosku mówi pięknie.
Dziewczyny są najlepszymi przyjaciółkami od wielu lat. Obie studiują w Krakowie i w sumie śmiesznie się złożyło, że Ania odwiedzała Magdę akurat wtedy kiedy ja byłam w Rzymie. To była wspólnie nasza ostatnia noc, bo rano obie wracałyśmy do domu.
Magda poczęstowała nas belgijskim piwem St Benoit. Nie przepadam za piwem, nie piję go dla przyjemności, ale St Benoit było całkiem słodkie i jak na piwo, smaczne.
Pub jak widać przygotowany na Boże Narodzenie;).
Magdę i Anię polubiłam od pierwszej chwili, świetnie nam się rozmawiało i jeszcze raz dziękuję, że do mnie napisałyście, bo dzięki Wam moja końcówka pobytu w Rzymie była super!
O 1 w nocy wracałam do hostelu. W drodze zaczęłam żałować, że to tylko 10-15 min na piechotę. Cisza, spokój, pustki na ulicach, nastrój, którego wcześniej mi brakowało... Doszłam do wniosku, że Rzym najbardziej lubię późną nocą...