Niedzielę rozpoczęłyśmy z Beth od wizyty na Brooklyn Flea Market. Póki na zewnątrz jest ciepło, targ znajduje się na Williamsburgu tuż nad East River. Na miesiące zimowe przenosi do zabytkowego budynku One Hanson Place w okolicach Fort Green.
Jak to na pchlim targu, znaleźć można tam wszystko od antyków, przez ubrania, dziwne przedmioty i na jedzeniu kończąc. Nie brakuje stoisk z jedzeniem, prowadzonych przez indywidualne osoby z pasją, albo takie, które są już częścią jakiejś restauracji z lokalem gdzieś w mieście.
Na początek spróbowałyśmy ciastka z solonymi płatkami owsianymi, czekoladą i marshmallow ze S'more Bakery. Jedna z tych rzeczy przy której jedzeniu dziękuje się w myślach temu, kto wymyślił w deserach połączenie słodkiego ze słonym.
Przy stoisku Butter & Schotch spróbowałyśmy wniliowego cupcake'a z kremem z syropem kolonowym i bekonem oraz popcornu o smaku koktailów alkoholowych.
Właścicielki Butter and Scotch zamierzają niedługo otworzyć cukiernię z wypiekami i deserami, których tematem przewodnim będą właśnie koktaile. Z Brooklynu pojechałyśmy z Beth nabawić się cukrzycy w Doghnut Plant. Idąc tam minęłyśmy na ulicy Lanę Del Ray. Na miejscu zamówiłyśmy pączka nadziewanego tres leches, którego nie próbowałam wcześniej i drugiego nadziewanego masą bananową pokrytego masłem orzechowym. Dounutgasm. Jeden z lokali Doughnut Plant znajduje się w Chelsea, tuż przy słynnym hotelu Chelsea. Został sprzedany, jest remontowany i jestem ciekawa czy zostanie ponownie otworzony jako hotel. Spacer po West Village.
Big Gay Ice Cream Shop to lodziarnia, o której mniej więcej od dwóch lat mówi się w NYC dużo. Dwóch facetów zaczęło od furgonetki z lodami, ale ustawiały się do nich takie kolejki, że w końcu otworzyli sklep, a niedługo potem drugi.
"Your mouth will thank you, your butt will forgive you." - hasło roku.
Jak można nie kochać lodziarni, która na półce w lokalu stawia takie rzeczy?
Gdyby nie bawiła sama nazwa lodziarni, nazwy deserów są jeszcze śmieszniejsze. Jednym z najpopularniejszych lodów jest np. Salty Pimp, czyli solony alfons. Waniliowy, udekorowany liniami dulce de leche, solą morską, zatapiony w czekoladzie. Jeśli chodzi o lody z automatu, to lepszego nigdzie nie jadłam.
W przypadku popularnego falafel z Mamoun's Falafel, jak dla mnie przemawia za nim przede wszystkim cena, niecałe 3$ są nie do przebicia na Manhattanie, ale jeśli chodzi o sam falafel to wolę Taim. Z West Village przeszłyśmy przez SoHo do Lower East Side, spotkać się z koleżanką Beth. Umówiły się w restauracji Sons of Essex. Chciałyśmy zamówić coś małego, ale nie było za dużo opcji. Podzieliłyśmy się z Beth pizzą z jajkiem i bekonem. I tutaj zostałyśmy położone na łopatki. Wcześniejsze małe przekąski nie zapełniały naszych żołądków na poważnie, ale kalorycznej pizzy udało się to jak najbardziej. Była dobra i powiedzmy, że to doskonały wybór dla kogoś, kto w niedzielę obudził się z kacem. I chociaż już ledwo oddychałyśmy i żartowałyśmy z tego całego obżarstwa, postanowiłyśmy postawić kropkę nad i deserem w postaci cupcakes z Sugar Sweet Sunshine Bakery oraz muffinową brioszką z cynamonem i rodzynkami. Jedzenie wychodziło nam uszami, ale wciąż potrafiłyśmy docenić dobry smak deseru haha. Tenement Museum jednym z lepszych miejsc w mieście z pamiątkami, zwłaszcza jeśli chodzi o książki, albumy o Nowym Jorku.A to po tym całym dniu jedzenia miałam jeszcze zaproszenie na kolację do mojej host rodziny... Wracanie do ich domu, jest jak wracanie do swojego, bardzo miłe uczucie. Nadrobiliśmy zaległości na temat tego, co u nas, dzieci niewiele się zmieniły, chociaż Maddie z wyglądu akurat tak.
Rich, Derek i ja.
Dobrze było ich zobaczyć...Przyznam, że na widok swojego pokoju miałam ochotę walnąć się na łóżko, włączyć Cooking Channel, obejrzeć Unique Eats, przed snem Davida Lattermana i obudzić się w Nowym Jorku nie martwiąc się, że zaraz muszę wyjeżdżać. Jak wyszłam, to nawet poleciały mi łzy z sentymentu do tamtych czasów. Od stycznia tatkowie mają nową au pair, więc już raczej nie mam co liczyć na wakacje w NYC w tym roku. A to już nowy dzień i nowe możliwości mojego wyrozumiałego żołądka. Zawsze mam apetyt na kanapkę z homarem, marzyłam o niej na długo przed przyjazdem do NYC, więc pomimo tej odstraszającej ceny, musiałam się na nią skusić, bo nie wiem kiedy zjem następną. Tym razem spróbowałam lobster roll z Luke's i nie dorównała ulubionej z Lobster Pound na Brooklynie, ale i tak uszczęśliwiła moją spragnioną homara w bułce duszę.
Tego dnia wpadłam jeszcze raz do domu na UES, żeby pogadać z nową au pair, a później umówiłam się na spotkanie z Soe. Burger ze Spotted Pig od dawna był na mojej liście do spróbowania. Często odkładałam gona później" przez cenę (20$), ale powiedziałam sobie, że tym razem będzie to mój spóźniony urodzinowy posiłek. Tamtejszy burger uznawany jest za jeden z najlepszych w Nowym Jorku, a szefem restauracji jest całkiem znana w świecie szefów kuchni Brytyjka, która ukończyła moją uczelnię.
Burger z serem roquefort faktycznie był świetny. Soczyste mięso, zgrillowane do perfekcji, bułka i wołowina bardzo dobrze komponowały się z roquefortem. Do tego cienkie frytki z rozmarynem. Jedzenie ich sprawiało więcej frajdy od klasycznych frytek i były mniej zapychające. Soe od września nie pracuje i podróżuje. Najpierw był w Europie, odwiedził mnie zresztą w listopadzie, ostatnimi czasy zwiedza Stany. Wiedział, że przyjeżdżam, więc zaplanował sobie tydzień w Nowym Jorku. On opowiadał mi o swoich bardzo pozytywnych wrażeniach z Portland OR, ja podzieliłam się kilkoma historiami z Australii i Nowej Zelandii. Ponieważ podzieliliśmy się burgerem, zamówiliśmy jeszcze banoffee pie na deser.
Byliśmy w West Village więc przy okazji spaceru zajrzeliśmy do Big Gay Ice Cream Shop. To była moja trzecia wizyta, w ciągu trzech dni. Tym razem zjedliśmy z Soe American Globs. Waniliowy lód z solą morską, preclami, zatopiony w czekoladzie. Znowu serce zabiło mi mocniej.
Wtorek, dzień wyjazdu był dniem załatwiania ostatnich spraw, zakupów. Wyszłam z domu znowu bez śniadania, a po odwiedzeniu kilku sklepów poszłam na bajgla z sałatką jajeczną do Murray's w West Village. Połowę zapakowałam i zostawiłam sobie na później.
Wreszcie znalazłam też trochę miejsca w brzuchu na odwiedzenie Essex Street Market na Lower East Side. Głównym celem były tacos, z całkiem nowej i dobrze ocenianej tacerii.
Guaco-taco brzmi jak marzenia dla każdego miłośnika awokado. Z drugiej jednak strony porządna dawka guacamole na mięsnym czy rybnym taco może zadziałać podobnie, bez odbierania smaków z reszty składników. Spróbowałam też taco z duszonym mostkiem wołowym z salsą ananasową, ostrym sosem i serem. Oba były bardzo dobre, ale minusem Brooklyn Taco Company jest dość wysoka cena, bo prawie 4$ za taco. Porozmawiałam za to z właścicielem, bardzo sympatycznym chłopakiem, który opowiedział mi trochę o sobie, firmie i był ciekawy, skąd dziewczyna z Polski wiedziała o ich istnieniu i dlaczego chciała ich odwiedzić.
Przed opuszczeniem Essex Market musiałam jeszcze spróbować spanakopity z Boubouki. Wyglądająca niepozornie przekąska okazała się mieć nadzwyczaj dużo smaku. Zniknęła w minutę.
Deser w okolicy, czyli ponowna wizyta w Melt Bakery i ice cream sandwich, tym razem ciastko red velvet i lód o smaku kremowego serka - i znowu strzał w 10tkę.
Już zmierzałam w stronę metra, kiedy kątem oka zobaczyłam dziewczynę wychodzą ze sklepu ze smoothie. Szybki rzut oka na miejsce, coś przykuło moją uwagę i już byłam w środku. A jak zaczęłam czytać menu, to nie było szans, żebym wyszła stamtąd bez spróbowania czegoś. Juice Press brzmi jak z kawiarnia wyjęta z bajki o hipsterach- wegańsko, surowo, składniki tak offowe, że mało komu znane i jeszcze mało przystępne ceny haha;).
Z menu wybrałam heaven on earth, shake z bananem, daktylami, surowym kakao, ryżowym pudrem proteinowym, masłem migdałowym, cynamonem i robionym na miejscu mlekiem migdałowym. No i co mogę powiedzieć? Shake był genialny, a do tego zdrowy, więc mogłabym takie pić każdego dnia. Spróbowałam też ich surowej owsianki z owocami i chociaż lubię owsiankę, nigdy bym nie pomyślała, że może być AŻ TAK dobra.
I tym zakończyłam moją czterodniową wizytę w Nowym Jorku. Pod względem kulinarnym były to cztery dni w niebie, a do tego odwiedziłam ulubione miejsca, zobaczyłam się ze znajomymi i przeniosłam na moment do innej rzeczywistości. Długa podróż, przesiadki, wszelkie niewygody nie były najmniejszą przeszkodą, mogłabym powtórzyć taką podróż po kilku dniach.
Zostało mi jeszcze trochę czasu w Brazylii, jeśli chcecie być na bieżąco z podróżą, zapraszam na:
Instagram
Twitter
Facebook
Właścicielki Butter and Scotch zamierzają niedługo otworzyć cukiernię z wypiekami i deserami, których tematem przewodnim będą właśnie koktaile. Z Brooklynu pojechałyśmy z Beth nabawić się cukrzycy w Doghnut Plant. Idąc tam minęłyśmy na ulicy Lanę Del Ray. Na miejscu zamówiłyśmy pączka nadziewanego tres leches, którego nie próbowałam wcześniej i drugiego nadziewanego masą bananową pokrytego masłem orzechowym. Dounutgasm. Jeden z lokali Doughnut Plant znajduje się w Chelsea, tuż przy słynnym hotelu Chelsea. Został sprzedany, jest remontowany i jestem ciekawa czy zostanie ponownie otworzony jako hotel. Spacer po West Village.
Big Gay Ice Cream Shop to lodziarnia, o której mniej więcej od dwóch lat mówi się w NYC dużo. Dwóch facetów zaczęło od furgonetki z lodami, ale ustawiały się do nich takie kolejki, że w końcu otworzyli sklep, a niedługo potem drugi.
"Your mouth will thank you, your butt will forgive you." - hasło roku.
Jak można nie kochać lodziarni, która na półce w lokalu stawia takie rzeczy?
Gdyby nie bawiła sama nazwa lodziarni, nazwy deserów są jeszcze śmieszniejsze. Jednym z najpopularniejszych lodów jest np. Salty Pimp, czyli solony alfons. Waniliowy, udekorowany liniami dulce de leche, solą morską, zatapiony w czekoladzie. Jeśli chodzi o lody z automatu, to lepszego nigdzie nie jadłam.
W przypadku popularnego falafel z Mamoun's Falafel, jak dla mnie przemawia za nim przede wszystkim cena, niecałe 3$ są nie do przebicia na Manhattanie, ale jeśli chodzi o sam falafel to wolę Taim. Z West Village przeszłyśmy przez SoHo do Lower East Side, spotkać się z koleżanką Beth. Umówiły się w restauracji Sons of Essex. Chciałyśmy zamówić coś małego, ale nie było za dużo opcji. Podzieliłyśmy się z Beth pizzą z jajkiem i bekonem. I tutaj zostałyśmy położone na łopatki. Wcześniejsze małe przekąski nie zapełniały naszych żołądków na poważnie, ale kalorycznej pizzy udało się to jak najbardziej. Była dobra i powiedzmy, że to doskonały wybór dla kogoś, kto w niedzielę obudził się z kacem. I chociaż już ledwo oddychałyśmy i żartowałyśmy z tego całego obżarstwa, postanowiłyśmy postawić kropkę nad i deserem w postaci cupcakes z Sugar Sweet Sunshine Bakery oraz muffinową brioszką z cynamonem i rodzynkami. Jedzenie wychodziło nam uszami, ale wciąż potrafiłyśmy docenić dobry smak deseru haha. Tenement Museum jednym z lepszych miejsc w mieście z pamiątkami, zwłaszcza jeśli chodzi o książki, albumy o Nowym Jorku.A to po tym całym dniu jedzenia miałam jeszcze zaproszenie na kolację do mojej host rodziny... Wracanie do ich domu, jest jak wracanie do swojego, bardzo miłe uczucie. Nadrobiliśmy zaległości na temat tego, co u nas, dzieci niewiele się zmieniły, chociaż Maddie z wyglądu akurat tak.
Rich, Derek i ja.
Dobrze było ich zobaczyć...Przyznam, że na widok swojego pokoju miałam ochotę walnąć się na łóżko, włączyć Cooking Channel, obejrzeć Unique Eats, przed snem Davida Lattermana i obudzić się w Nowym Jorku nie martwiąc się, że zaraz muszę wyjeżdżać. Jak wyszłam, to nawet poleciały mi łzy z sentymentu do tamtych czasów. Od stycznia tatkowie mają nową au pair, więc już raczej nie mam co liczyć na wakacje w NYC w tym roku. A to już nowy dzień i nowe możliwości mojego wyrozumiałego żołądka. Zawsze mam apetyt na kanapkę z homarem, marzyłam o niej na długo przed przyjazdem do NYC, więc pomimo tej odstraszającej ceny, musiałam się na nią skusić, bo nie wiem kiedy zjem następną. Tym razem spróbowałam lobster roll z Luke's i nie dorównała ulubionej z Lobster Pound na Brooklynie, ale i tak uszczęśliwiła moją spragnioną homara w bułce duszę.
Tego dnia wpadłam jeszcze raz do domu na UES, żeby pogadać z nową au pair, a później umówiłam się na spotkanie z Soe. Burger ze Spotted Pig od dawna był na mojej liście do spróbowania. Często odkładałam gona później" przez cenę (20$), ale powiedziałam sobie, że tym razem będzie to mój spóźniony urodzinowy posiłek. Tamtejszy burger uznawany jest za jeden z najlepszych w Nowym Jorku, a szefem restauracji jest całkiem znana w świecie szefów kuchni Brytyjka, która ukończyła moją uczelnię.
Burger z serem roquefort faktycznie był świetny. Soczyste mięso, zgrillowane do perfekcji, bułka i wołowina bardzo dobrze komponowały się z roquefortem. Do tego cienkie frytki z rozmarynem. Jedzenie ich sprawiało więcej frajdy od klasycznych frytek i były mniej zapychające. Soe od września nie pracuje i podróżuje. Najpierw był w Europie, odwiedził mnie zresztą w listopadzie, ostatnimi czasy zwiedza Stany. Wiedział, że przyjeżdżam, więc zaplanował sobie tydzień w Nowym Jorku. On opowiadał mi o swoich bardzo pozytywnych wrażeniach z Portland OR, ja podzieliłam się kilkoma historiami z Australii i Nowej Zelandii. Ponieważ podzieliliśmy się burgerem, zamówiliśmy jeszcze banoffee pie na deser.
Byliśmy w West Village więc przy okazji spaceru zajrzeliśmy do Big Gay Ice Cream Shop. To była moja trzecia wizyta, w ciągu trzech dni. Tym razem zjedliśmy z Soe American Globs. Waniliowy lód z solą morską, preclami, zatopiony w czekoladzie. Znowu serce zabiło mi mocniej.
Wtorek, dzień wyjazdu był dniem załatwiania ostatnich spraw, zakupów. Wyszłam z domu znowu bez śniadania, a po odwiedzeniu kilku sklepów poszłam na bajgla z sałatką jajeczną do Murray's w West Village. Połowę zapakowałam i zostawiłam sobie na później.
Wreszcie znalazłam też trochę miejsca w brzuchu na odwiedzenie Essex Street Market na Lower East Side. Głównym celem były tacos, z całkiem nowej i dobrze ocenianej tacerii.
Guaco-taco brzmi jak marzenia dla każdego miłośnika awokado. Z drugiej jednak strony porządna dawka guacamole na mięsnym czy rybnym taco może zadziałać podobnie, bez odbierania smaków z reszty składników. Spróbowałam też taco z duszonym mostkiem wołowym z salsą ananasową, ostrym sosem i serem. Oba były bardzo dobre, ale minusem Brooklyn Taco Company jest dość wysoka cena, bo prawie 4$ za taco. Porozmawiałam za to z właścicielem, bardzo sympatycznym chłopakiem, który opowiedział mi trochę o sobie, firmie i był ciekawy, skąd dziewczyna z Polski wiedziała o ich istnieniu i dlaczego chciała ich odwiedzić.
Przed opuszczeniem Essex Market musiałam jeszcze spróbować spanakopity z Boubouki. Wyglądająca niepozornie przekąska okazała się mieć nadzwyczaj dużo smaku. Zniknęła w minutę.
Deser w okolicy, czyli ponowna wizyta w Melt Bakery i ice cream sandwich, tym razem ciastko red velvet i lód o smaku kremowego serka - i znowu strzał w 10tkę.
Już zmierzałam w stronę metra, kiedy kątem oka zobaczyłam dziewczynę wychodzą ze sklepu ze smoothie. Szybki rzut oka na miejsce, coś przykuło moją uwagę i już byłam w środku. A jak zaczęłam czytać menu, to nie było szans, żebym wyszła stamtąd bez spróbowania czegoś. Juice Press brzmi jak z kawiarnia wyjęta z bajki o hipsterach- wegańsko, surowo, składniki tak offowe, że mało komu znane i jeszcze mało przystępne ceny haha;).
Z menu wybrałam heaven on earth, shake z bananem, daktylami, surowym kakao, ryżowym pudrem proteinowym, masłem migdałowym, cynamonem i robionym na miejscu mlekiem migdałowym. No i co mogę powiedzieć? Shake był genialny, a do tego zdrowy, więc mogłabym takie pić każdego dnia. Spróbowałam też ich surowej owsianki z owocami i chociaż lubię owsiankę, nigdy bym nie pomyślała, że może być AŻ TAK dobra.
I tym zakończyłam moją czterodniową wizytę w Nowym Jorku. Pod względem kulinarnym były to cztery dni w niebie, a do tego odwiedziłam ulubione miejsca, zobaczyłam się ze znajomymi i przeniosłam na moment do innej rzeczywistości. Długa podróż, przesiadki, wszelkie niewygody nie były najmniejszą przeszkodą, mogłabym powtórzyć taką podróż po kilku dniach.
Zostało mi jeszcze trochę czasu w Brazylii, jeśli chcecie być na bieżąco z podróżą, zapraszam na: