W tym poście połączyłam ostatnie dni w Berlinie i spotkania z Bzu.
Poszłyśmy razem na tacos do Ta’Cabrón Taqueria. Proste, autentyczne, domowe meksykańskie jedzenie. Może nie tak autentyczne, jak jadałam w meksykańskich dzielnicach w Stanach, ale mimo wszystko nie ma powodów, żeby narzekać. Na talerzuu z tacos wymieszałyśmy trzy różne smaki i spróbowałyśmy m.in kurczaka z sosem mole, wieprzowiny w domowym sosie, ziemniaków z zieloną papryką i nadzienia z soi. W meksykańskich knajpach nie wyobrażam sobie też nie zamówić guacamole, porcja wystarczyła na nas dwie, chociaż ja sama mogłabym bez problemu zjeść ze trzy takie. Cóż, moja miłość do guacamole nie zna granic.
Przemierzyłyśmy Kreuzberg w poszukiwaniu oldschoolowej tureckiej cukierni ze wspaniałą baklavą, o której powiedział Bzu jej host tata. Dopóki nie spróbuje się naprawdę dobrej baklavy, może wydawać sie, że jest to coś okrutnie słodkiego w czym ledwo da się wykryć jakikolwiek inny smak. Melek Pastanesi to takie miejsce, gdzie powinno się przeżyć swój pierwszy raz z baklavą, żeby móc odróżnić dobrą od złej. Nam najbardziej smakowała pistacjowa, ale nie zrobiłam jej zdjęcia aparatem. Powrót do domu i przygnębiająca, jesienna aura. Kolejnego dnia wybrałyśmy się z Bzu na Treptow, żeby rzucić okiem na Spreepark, stary opuszczony park rozrywki. Otworzony pod koniec lat 60-tych był popularną atrakcją Wschodnich Niemiec. Kiedy upadł mur berliński, wesołe miasteczko odwiedzało coraz mniej ludzi aż w końcu w 2001 zostało zamknięte, mając na koncie długi sięgające kilkunastu milionów. Rok później właściciel parku przeprowadził się do Peru, zabierając ze sobą niektóre atrakcje i mając w planie otworzenie wesołego miasteczka w Limie. Pomysł nie wypalił. W 2004 został przyłapany na próbie przemycenia z Ameryki Płd. do Niemiec kokainy wartej 21mln€...
Od wielu lat park niszczeje razem z wieloma atrakcjami znajdującymi się wewnątrz. Jeszcze kilka lat wstecz można było się tam włamać bez poważniejszych konsekwencji, ale teraz teren jest lepiej pilnowany. Zarośnięte rollercoastery, stary diabelski młyn, dinozaury w trawie... Creepy klimat, bo rzadko spotyka się takie miejsca. Tutaj możecie zobaczyć trochę zdjęć jak to wygląda w środku.
Aktualnie w niedzielę można wybrać się na umówioną wcześniej płatną wycieczkę, ale nie wiadomo jak długo jeszcze. Miałam wybrać się na nią z Martą, ale w końcu nam się nie udało. Z zewnątrz niewiele da się zobaczyć.
Diabelski młyn wystaje wysoko ponad drzewa. Po wyjściu z lasu wsiadłyśmy w autobus, a potem metro i pojechałyśmy na Mehringdam, spróbować kebabu z Mustafa's Gemüse Kebap. W mieście zamieszkanym przez 200,000 Turków i kebabem jako jednym z najpopularniejszych rodzajów fast foodu, ciężko wskazać ten najlepszy z najlepszych, a jednak wielu uważa, że Mustafa's zajmuje pierwsze miejsce w rankingu.
Bzu stanęła w kolejce, a ja w ramach przekąski poszłam kupić currywurst z lubianej i znajdującej się obok berlinskiej sieciówki, Curry36. W kolejce można czekać nawet godzinę, o czym przekonała się Bzu następnego dnia, ale my nie stałyśmy więcej niż 20min. Döner w bułce lub dürüm w pszennym placku, grillowane i świeże warzywa, feta i kurczak albo opcja wegetariańska, do tego najlepiej poprosić o ostre sosy. Kebab spełnił nasze oczekiwania, bardzo rozsądna była też cena (niecałe 3€). Pojechałyśmy do Mitte, żeby zdążyć przed zamknięciem The Barn. Kilka dni wcześniej Bzu piła tu jedną z najlepszych kaw w swoim życiu, ale była jedną z trzech specjalnych kaw, które często się zmieniają i za drugim razem już na nią nie trafiłyśmy. Poza kawą spróbowałam też chwalonego przez Bzu scone'a z morelami, orzechami i rozmarynem.
Tuż obok The Barn znajduje się jeden z najlepszych sklepów w Berlinie. Do you read me to zbiór niszowych magazynów z całego świata. Przekroczenie progu sklepu równa się chęci posiadania wszystkiego...
Jeszcze w The Barn zaczęłyśmy gadać o francuskich canelé, wypiekach z budyniopodobnym środkiem i karmelizowaną skórką. Kojarzą mi się z San Francisco, Bzu jeszcze ich nie próbowała, ale wyszukała francuską cukiernię, gdzie podają canelé i tam się udałyśmy.
Poza canele zamówiłyśmy ciastko z solonym karmelem, orzechami laskowymi, warstwą bitej śmietany i masą karmelową.
Później była sesja w fotobudce. Najpierw jeden pasek dla Bzu, a później drugi dla mnie. Jak wyszłyśmy z budki, na dworze było już prawie ciemno. Za rogiem znajdował się Max Fish, zainspirowany najwyraźniej jednym z ostatnich barów nowojorskiej Lower East Side, który przetrwał od lat 90tych. Zajrzęliśmy do niego kiedyś w tym poście. Ostatnie piwo i pożegnanie z myślą, że za dwa tygodnie spotkamy się w Warszawie, skąd już właśnie teraz Was pozdrawiam.
Subiektywny przewodnik po Berlinie opublikuję w ciągu kilku tygodni.
Poszłyśmy razem na tacos do Ta’Cabrón Taqueria. Proste, autentyczne, domowe meksykańskie jedzenie. Może nie tak autentyczne, jak jadałam w meksykańskich dzielnicach w Stanach, ale mimo wszystko nie ma powodów, żeby narzekać. Na talerzuu z tacos wymieszałyśmy trzy różne smaki i spróbowałyśmy m.in kurczaka z sosem mole, wieprzowiny w domowym sosie, ziemniaków z zieloną papryką i nadzienia z soi. W meksykańskich knajpach nie wyobrażam sobie też nie zamówić guacamole, porcja wystarczyła na nas dwie, chociaż ja sama mogłabym bez problemu zjeść ze trzy takie. Cóż, moja miłość do guacamole nie zna granic.
Przemierzyłyśmy Kreuzberg w poszukiwaniu oldschoolowej tureckiej cukierni ze wspaniałą baklavą, o której powiedział Bzu jej host tata. Dopóki nie spróbuje się naprawdę dobrej baklavy, może wydawać sie, że jest to coś okrutnie słodkiego w czym ledwo da się wykryć jakikolwiek inny smak. Melek Pastanesi to takie miejsce, gdzie powinno się przeżyć swój pierwszy raz z baklavą, żeby móc odróżnić dobrą od złej. Nam najbardziej smakowała pistacjowa, ale nie zrobiłam jej zdjęcia aparatem. Powrót do domu i przygnębiająca, jesienna aura. Kolejnego dnia wybrałyśmy się z Bzu na Treptow, żeby rzucić okiem na Spreepark, stary opuszczony park rozrywki. Otworzony pod koniec lat 60-tych był popularną atrakcją Wschodnich Niemiec. Kiedy upadł mur berliński, wesołe miasteczko odwiedzało coraz mniej ludzi aż w końcu w 2001 zostało zamknięte, mając na koncie długi sięgające kilkunastu milionów. Rok później właściciel parku przeprowadził się do Peru, zabierając ze sobą niektóre atrakcje i mając w planie otworzenie wesołego miasteczka w Limie. Pomysł nie wypalił. W 2004 został przyłapany na próbie przemycenia z Ameryki Płd. do Niemiec kokainy wartej 21mln€...
Od wielu lat park niszczeje razem z wieloma atrakcjami znajdującymi się wewnątrz. Jeszcze kilka lat wstecz można było się tam włamać bez poważniejszych konsekwencji, ale teraz teren jest lepiej pilnowany. Zarośnięte rollercoastery, stary diabelski młyn, dinozaury w trawie... Creepy klimat, bo rzadko spotyka się takie miejsca. Tutaj możecie zobaczyć trochę zdjęć jak to wygląda w środku.
Aktualnie w niedzielę można wybrać się na umówioną wcześniej płatną wycieczkę, ale nie wiadomo jak długo jeszcze. Miałam wybrać się na nią z Martą, ale w końcu nam się nie udało. Z zewnątrz niewiele da się zobaczyć.
Diabelski młyn wystaje wysoko ponad drzewa. Po wyjściu z lasu wsiadłyśmy w autobus, a potem metro i pojechałyśmy na Mehringdam, spróbować kebabu z Mustafa's Gemüse Kebap. W mieście zamieszkanym przez 200,000 Turków i kebabem jako jednym z najpopularniejszych rodzajów fast foodu, ciężko wskazać ten najlepszy z najlepszych, a jednak wielu uważa, że Mustafa's zajmuje pierwsze miejsce w rankingu.
Bzu stanęła w kolejce, a ja w ramach przekąski poszłam kupić currywurst z lubianej i znajdującej się obok berlinskiej sieciówki, Curry36. W kolejce można czekać nawet godzinę, o czym przekonała się Bzu następnego dnia, ale my nie stałyśmy więcej niż 20min. Döner w bułce lub dürüm w pszennym placku, grillowane i świeże warzywa, feta i kurczak albo opcja wegetariańska, do tego najlepiej poprosić o ostre sosy. Kebab spełnił nasze oczekiwania, bardzo rozsądna była też cena (niecałe 3€). Pojechałyśmy do Mitte, żeby zdążyć przed zamknięciem The Barn. Kilka dni wcześniej Bzu piła tu jedną z najlepszych kaw w swoim życiu, ale była jedną z trzech specjalnych kaw, które często się zmieniają i za drugim razem już na nią nie trafiłyśmy. Poza kawą spróbowałam też chwalonego przez Bzu scone'a z morelami, orzechami i rozmarynem.
Tuż obok The Barn znajduje się jeden z najlepszych sklepów w Berlinie. Do you read me to zbiór niszowych magazynów z całego świata. Przekroczenie progu sklepu równa się chęci posiadania wszystkiego...
Jeszcze w The Barn zaczęłyśmy gadać o francuskich canelé, wypiekach z budyniopodobnym środkiem i karmelizowaną skórką. Kojarzą mi się z San Francisco, Bzu jeszcze ich nie próbowała, ale wyszukała francuską cukiernię, gdzie podają canelé i tam się udałyśmy.
Poza canele zamówiłyśmy ciastko z solonym karmelem, orzechami laskowymi, warstwą bitej śmietany i masą karmelową.
Później była sesja w fotobudce. Najpierw jeden pasek dla Bzu, a później drugi dla mnie. Jak wyszłyśmy z budki, na dworze było już prawie ciemno. Za rogiem znajdował się Max Fish, zainspirowany najwyraźniej jednym z ostatnich barów nowojorskiej Lower East Side, który przetrwał od lat 90tych. Zajrzęliśmy do niego kiedyś w tym poście. Ostatnie piwo i pożegnanie z myślą, że za dwa tygodnie spotkamy się w Warszawie, skąd już właśnie teraz Was pozdrawiam.
Subiektywny przewodnik po Berlinie opublikuję w ciągu kilku tygodni.