Wygląda na to, że Filipiny dołączyły do grona moich ulubionych krajów. Nie wiem czy wpływ na to ma fakt, że był to pierwszy azjatycki kraj, który odwiedziłam, ale chyba nie. Coś mnie w nim urzekło i chociaż dobrze czułam się w każdym kolejnym, to do Filipin będę mieć chyba największy sentyment.
Bardzo pozytywnie odebrałam samych Filipińczyków, przyjaźni ludzie, a to, że w większości mówili po angielsku ułatwiało nazywanie kontaktów z każdą napotkaną osobą. Kuchnia filipińska nie kryje może bogactwa smaków, ale wszystko co jadłam jak najbardziej mi smakowało, a za niektórymi potrawami szczerze tęsknię. Zresztą już się martwię kiedy następnym razem zjem halo-halo?!
Chociaż miałam ledwie ponad tydzień, cieszę się, że poznałam Filipiny od kilku różnych stron. Nie przejrzysta woda i biały piasek utrwalą się najbardziej w mojej głowie, bo tak samo ciepło będę wspominać chłodne górskie powietrze, z Baguio City na czele, a później San Juan, gdzie plaża niekoniecznie była ładniejsza od tych nad Bałtykiem.
Nie odwiedziłam Manili, stolicy Filipin i nie odczuwam żalu. Pewnie zrobię to następnym razem, bo przecież i tak pozostało mi do zobaczenia jeszcze wiele miejsc w tym kraju.
Zastanawia mnie dlaczego Filipiny nie są tak popularną destynacją turystyczną jak wiele innych krajów Azji Południowo-Wschodniej? Dlaczego wszyscy chcą jechać do Tajlandii, Indonezji, Wietnamu, a nie na Filipiny? Przecież nie jest to kwestia tego, że jest tam niebezpiecznie, albo drożej niż w pozostałych miejscach. Nie wystarczająco atrakcyjne miejsce pod względem kulturowym? Nie powiedziałabym, żeby od podążającej za zachodem Tajlandii, biło miłością do tradycji dużo bardziej niż na Filipinach. Nie spodziewałam się też po tym kraju takiej tolerancji. Powiedziałabym, że na przykład jeśli chodzi o podejście do homoseksualizmu, bije Polskę na głowę.
Innym, dość banalnym przykładem jest alkohol. To dziwne, że niskie ceny napojów procentowych i tolerancja w tym temacie nie przyciąga masy stereotypowych backpacersów do imprezowania i upijania się w hostelach. Z kolei ceny papierosów przyniosły mi na myśl podjęcie pracy na stanowisku przemytnika fajek, w ramach zwrócenia sobie kosztów przyszłych podróży na Filipiny. W zasadzie to chyba nawet rzucę studia, żeby zając się tym na
full time. Mama i tata byliby ze mnie dumni.
I tak już na koniec, trochę na poważniej. Przypomina mi się, kiedy po prawie trzech dniach podróży z Europy, wielu przesiadkach, kilku godzinach snu, siedziałam w samolocie na Filipiny. Kilkugodzinny lot z Kuala Lumpur przez Morze Południowochińskie, aż w końcu z wody wynurzył się ląd. Nie czułam wtedy ogromnej ekscytacji i radości, raczej pełen spokój i ulgę, że wreszcie dotarłam do celu. Dzisiaj mogłabym to wszystko powtórzyć, nawet jeśli podróż miałaby trwać dwa razy dłużej.
Dzisiaj już tylko zdjęcia z iPhona, z których część pojawiła się na FB. Droga z lotniska na Boracay była dość długa. Najpierw 2h jazdy autobusem, a później przeprawa łódką na wyspę i na koniec jazda tricyklem.
Widoki po drodzę były niesamowite. Roślinność jeszcze bardziej tropikalna niż na Luzon, a wioski, które zobaczyłam przez okno autobusu zrobiły na mnie może nawet większe wrażenie niż te zachody słońca na Boracay.

Szkoda, że nie miałam możliwości zostania tam na trochę i zrobienia zdjęć, ale obrazki zostaną w mojej głowie...

15-20min płynięcia na wyspę...

Śmiać mi się chciało, kiedy razem z plecakiem zapakowałam się do malutkiego tricykla (wyglądającego na czteroosobowy) razem z siódemką lokalnych mieszkańców. Jeszcze powtarzali, żebym się nie przejmowała, bo jest dużo miejsca. Urocze.

Nie pamiętam nazwy tych placków, ale smakowały trochę jak tortille nadziewane dżemem figowym, chociaż w ich składzie nie było żadnych owoców, więc powiedzmy, że była to jakaś masa cukrowa.
Pobudka w hostelu, moim bambusowym domku. Te uniesione zasłony to nie efekt wiatru, ale wentylatora, bez którego raczej ciężko byłoby przetrwać noc.
W pierwszy dzień wybrałam się na śniadanie do lokalnego baru. Wiedziałam już co się je z czym i zamówiłam nawet talerzyk świńskiej krwi z myślą o Mike'u i San Juan. Pani za ladą była ewidentnie zdziwiona, że wiem, co to, a mimo wszystko chcę zamówić.

A później już tylko wylegiwałam się pod palmami...

Wygodne łóżka bambusowe, których jak pisałam, nie musiałam wypożyczać, bo należały do hostelu.
To jedna z tych chwil, w których życie było tak beztroskie, że chciałam zatrzymać czas. Próbowałam się nacieszyć tą sytuacją jak to tylko możliwe, zrobić zapasy na później. Wiedziałam przecież, że pewnego dnia nadejdzie sobie taki czwartek jak dzisiaj, kiedy to wszystko będzie wydawało się bardzo odległe i nierzeczywiste.

Postawcie mi takie stoisko z shake'ami ze świeżych owoców przed akademikiem, błagam! Gdybym mogła, piłabym je 5 razy dziennie;).
Dodatki do deseru halo-halo.

Powinnam sobie nakleić to zdjęcia na suficie, żeby pamiętać, że nie zawsze zwracając głowę ku niebu, będę widzieć nudny sufit z brzydką lampą i alarmem przeciwpożarowym czy ewentualnie deszcz spadający z szarych chmur, jak dzisiaj.

I pamiętać że nie zawsze będę jeść śniadanie przy stole "zafajdanym" przez kolegów z piętra i gapić się na kolejną nudną ścianę;).

Po trzech nocach musiałam ruszać dalej w drogę. Wstałam o 4 w nocy, bo lot miałam w godzinnach porannych, a droga na lotnisko była dość długa. O 4:30 zasuwałam tricyklem przez ciemną jeszcze wyspę, popłynęłam pierwszą łodzią, a ostatni odcinek drogi pokonałam busem, jak w pierwszy dzień. Siedziałam przy kierowcy, słuchałam muzyki, ciepły wiatr wiał mi prosto w twarz i obserwowałam jak budzi się dzień.
Na koniec wytargowałam z kierowcą niższą cenę i za resztę pieniędzy zjadłam śniadanie w budzie przed lotniskiem.
Menu było raczej standardowe, a
fish sinigang było jedynym daniem rybnym, więc wybrałam je ponownie. Okazało się jeszcze lepsze niż to, jedzone dzień wcześniej.

Polski akcent na prowincjonalnym lotnisku;).
Z Boracay leciałam z powrotem do Clark na wyspie Luzon, tam poczekałam parę godzin i wsiadłam w samolot do Bangkoku.
Milkshake z ube miał być moim kulinarnym pożegnaniem z Filipinami i pozbyciem się ostatnich monet. Pyycha!

Czasem ciężko znaleźć w podróży kilka godzin na obróbkę zdjęć i napisanie posta, więc lot z Filipin do Tajlandii był do tego dobrą okazją.

Mój ulubiony rodzaj chmur, kiedy latam samolotem. Rozrastają się i przybierają piękne kształty, czasami wyglądają jak grzyb atomowy. Przebijanie się przez nie zazwyczaj powoduje turbulencje, ale mniejsza o to;).