31 maj 2012

Singapore-Berlin-London-Birmingham.

Singapurskie metro, w drodze na lotnisko.
Singapore Changi, co roku zajmuje wysoką pozycję w rankingu najlepszych lotnisk świata.
Pierwszy raz spotkałam się na lotnisku z kolejkami do każdej restauracji. Jedzenie jest pewnie tak dobre jak w całym Singapurze, ale dziwie się ludziom, że tracą czas na stanie w kolejkach, kiedy na pokładzie samolotu i tak czeka ich posiłek.
Znowu miałam przesiadkę w stolicy Kataru. Tutaj już na ostatniej prostej do Berlina.
Najdłuższa noc mojego życia w końcu dobiegała końca, a ostatnim posiłkiem w samolocie było śniadanie w postaci naleśników z truskawkami.
W Berlinie wylądowałam po 7 rano w niedzielę. Z lotniska odebrali mnie rodzice i pojechaliśmy na śniadanie do cioci. Stół jak zawsze zastawiony był samymi pysznościami.
Większość pamiątek dla rodziny/znajomych jakie przywiozłam były jadalne. Z Filipin przywiozłam na przykład suszone owoce.
Indonezyjskie słodycze, które dzień wcześniej kupiłam rodzicom w Singapurze.
Popołudniu pomachałam rodzicom na do widzenia i zmęczona po długiej podróży i zmianie strefy czasowej położyłam się spać. Pobiłam swój życiowy rekord w długości snu, bo nieprzerwanie przespałam 18h! Myślałam, że na drugi dzień za nic w świecie nie zasnę, a jednak nie miałam z tym problemów. Nie odczuwałam tego, ale najwyraźniej musiałam być wykończona po podróży i tych trzech tygodniach w drodze;).

Na drugi dzień poszłyśmy z ciocią do miasta. Odwiedziłyśmy m.in. azjatycki supermarket, bo ciocia chciała, żebym pokazała jej zastosowanie kilku produtków, żeby nie kupowała niektórych rzeczy w ciemno;).
Na miejscu okazało się oczywiście, że nie trzeba jechać na Filipiny, żeby zrobić halo-halo, czy do Malezji, żeby spróbować duriana. Dziękujemy (lub nie) globalizacji.
Czułam się tam jak w sklepie z zabawkami, totalna ekscytacja na widok niektórych produktów, które dopiero co jadłam w Azji. Kupiłyśmy tam m.in. worek glutinous rice, który zabrałam do UK, żeby zrobić mango sticky rice;).
W tureckiej okolicy zjadłyśmy obiad.
Bardzo słodki deser serowy.

Później rozdzieliłyśmy się. Ciocia wróciła do domu, a ja pojechałam w okolice Rosenthaler Platz.

Kupiłam tutaj kilka pocztówek wykonanych przez lokalnych artystów.
Od Bangkoku powtarzałam sobie, że to już ostatnia bubble tea jaką piję, ale po drodzę mimo wszystko ciągle kupowałam kolejne. W Berlinie to już naprawdę była ostatnia, a z sentymentu do mojej podróży wybrałam smak taro.
 
Wizyta w Berlinie byłaby niepełna bez odwiedzenia mojej ulubionej foto-galerii C/O Berlin.
Trafiłam na wystawę zdjęć Arnolda Newmana, nowojorskiego fotografa, który wykonał w swojej karierze portrety wielu (nieżyjących już) gwiazd.
Prawie za każdym razem jak jestem w C/O, trafiam na wystawy, dzięki którym mogę przenieść się do Nowego Jorku lat 60-80, co wprawia mnie zawsze w ten sam nastrój, który absolutnie kocham.
Na pierwszym piętrze czekało mnie jeszcze więcej inspiracji: wystawa Bruce'a Davidsona ze słynnymi fotografiami z nowojorskiego metra z lat 80tych. Co za fart, od dawna chciałam zobaczyć te zdjęcia na żywo!
To zdjęcie jest chyba najpopularniejsze.
W księgarni trafiłam z kolei na foto-album Roberta Mapplethorpe'a i książkę "Just Kids", o której pisałam TU.
Usatysfakcjonowana dawką Nowego Jorku, jakiej doświadczyłam tego dnia, zakończyłam wizytę w galerii.
W środę rano miałam lot z Berlina do Londynu. Z niechęcią wracałam do ponurej, deszczowej Anglii...
W drodze z lotniska udawałam, że jestem w Malezji, autostrada podobna, lewostronny ruch i deszcz, bo przecież jesteśmy tak blisko równika, że pada codziennie. Chciało mi się płakać, tym razem już nie ze szczęścia.
Odwiedziłam brata, wypakowałam przywiezione upominki i poszliśmy na spacer po jego okolicy.
Zastanawialiśmy się jak sklepy z takimi gratami jak po prawej mogą się utrzymać;).
Pobliski targ.
Mięsko w kostce.
Endru.
Grzeczny kocurek, który wpada do mojego brata najeść się i wyspać.
Ładne pamiąteczki przywiezione przez Andrzeja z Portugalii.
W azjatyckim spożywczym kupiliśmy pare składników i na rybie ugotowałam zupkę, zarażając przy okazji Andrzeja sympatią do kimchi.
Powrót do akademika byłby smutniejszy, gdyby nie obecność Marcina, dzięki któremu Birmingham jest trochę bardziej znośne! Kilka dni po powrocie zrobiłam dla niego, Aurelii i Eleny śniadanie w postaci mango sticky rice. Nie podzieliłam się z Wami przepisem, bo nie wychodzi tak dobre, jakbym chciała. Najlepiej pojedźcie do Tajlandii i spróbujcie go na miejscu;).

W następnym poście napiszę o tym, o co wielokrotnie pytaliście- o kosztach tej podróży, przygotowaniach i podróżowaniu w pojdynkę.

A teraz zachęcam nowe osoby do głosowania, bo chociaż jeszcze dwa dni temu byłam na pierwszym miejscu, dziś znowu jestem 35 punktów w tyle za prowadzącym... Im więcej ludzi zaangażuje się w głosowanie, tym więcej punktów zgromadzę.


30 maj 2012

"If you love food, this might be the best place on Earth."

Singapur to chyba nie jest miasto, które odpowiadałoby mojej osobowości. Niekoniecznie interesuje mnie ten pęd za pieniądzem, wspinanie się po szczeblach kariery w korporacji, opieranie rozrywki o zakupy i dążenie do życia w luksusach. Istnieje jednak powód, dla którego mogłabym się tam przeprowadzić choćby jutro... Chodzi (coż za niespodzianka) o JEDZENIE!
Pamiętam odcinek "No Reservations" z Singapuru, gdzie Anthony Bourdain pochylony nad (podobno najlepszym w mieście) talerzem chicken rice, wypowiedział zdanie "Jeśli kochasz jedzenie, to może być najlepsze miejsce na Ziemi".
Drugiego dnia przekonałam się, że Anthony tradycyjnie wiedział co mówi...
W tym świecie fast food jest dobrym jedzeniem, które ma niewiele wspólnego z paskudnymi sieciowymi restauracjami z Zachodu. Europa i Ameryka mogłyby się czegoś nauczyć.
Niebem dla każdego miłośnika jedzenia, a może po prostu głodnej osoby są hawker centres. Zadaszona przestrzeń z niezliczoną ilością stoisk z żywnością oraz stołami i ławami/krzesłami rozstawionymi co krok. To street food, który w wyczulonym na czystość i porządek Singapurze, nie mógłby funkcjonować na ulicy, więc przeniesiono go w jedno miejsce. Wybór jest tak ogromny, że można krążyć, oglądać i zgubić się w tym labiryncie dobrego jedzenia. Sprzedawcy to zazwyczaj starsi ludzie, którzy te same dania przygotowują od kilkudziesięciu lat. Zauważyłam, że często razem pracują małżeństwa, pomagając sobie nawzajem.
W ostatnich latach coraz więcej hawker centres przenosi się do pomieszczeń zamkniętych, klimatyzowanych lub centrów handlowych. Powodem są m.in wyższe standardy higieny i promowanie kuchni singapurskiej w sposób przyjazny dla turystów. Już nie starzy Singapurczycy gotują na widoku, ale młodzi szefowie kuchni. Możnaby pomyśleć, że skoro bieganie po sklepach, kiczowata atmosfera, to i jakość jedzenia jest gorsza, ale na szczeście to akurat pozostaje na wystarczająco autentycznym poziomie. Sami zresztą znacie podobne miejsca z zachodnich centrów handlowych. Szkoda tylko, że u nas kuchnia, opiera się na fast foodach, sieciówkach, a ceny (o ile nie jest to McDonald's) wcale nie są takie niskie.
Nie wiem ile czasu zajęłoby mi spróbowanie wszystkiego, co chciałabym zjeść w Singapurze, ale obawiam się potrzebowałabym kilku lat, codziennego odwiedzania hawker centres i odkrywania nowych smaków.
 Na szczęście nie zanosi się na to, żeby kultura ulicznego jedzenia w Singapurze zanikała. Może powoli zmienia się jego forma, ale w tym mieście nie brakuje pasjonatów kulinarnych, którzy chcieliby tą tradycję podtrzymać. Oby tak było, bo w tym skomercjolizowanym mieście najbardziej autentyczne wydało mi się zamiłowanie do jedzenia i stary hawker centre w Chinatown.

 W budynku w piwnicy znajdował się targ, na pierwszym piętrze sklepy, a na ostatnim hala z jedzeniem.
 Najpierw poszłam zobaczyć targ.
To stoisko mnie zaintrygowało i podeszłam bliżej.
Zrobiło mi się szkoda żółwi i ropuch, ale trzeba przyznać, że te drugie są bardzo fotogeniczne.
Na piętrze z jedzeniem zaczęłam od spróbowania popiah.
Popiah to coś w rodzaju naleśnika z nadzieniem składającym się w skrócie z warzyw, owoców morza lub mięsa.
Zdecydowana większością klientów tego hawker center byli starsi ludzie i to też mi się bardzo spodobało. Chociaż na zewnątrz było dużo turystów, tutaj już mało kto zaglądał...a dużo tracą.
Tak jak wspominałam, na stoiskach często pracują razem małżeństwa.
Praska do soku z trzciny cukrowej.
W jednym z postów z Bangkoku pisałam o nasionach gingko, których nie rozpoznałam, dopóki nie zobaczyłam ich na tym stoisku z deserami.
Chciałam przekonać się jak smakują i stanęłam w kolejce.
Deser osoby przede mną prezentował się lepiej od mojego;).
Lód w syropie z nasionami, które były lekko gorzkie i wcale nie smakowały wybitnie.
Ucieszyłam się na widok popularnego najwyraźniej stoiska ze sticky rice, a zaraz potem zobaczyłam kartkę, że wszystko zostało wyprzedane:(.
Stół po prawej wygląda na brudny, bo dopiero co wstała od niego grupa ludzi. Większość rzeczy sprzątana jest regularnie i zawsze znajdzie się wolne miejsce, żeby usiąść.
Spacerowałam się i zastanawiałam się co zjeść...Nie mogłam się zdecydować! Zastanawiałam się nad kaczką, ale....
nagle zobaczyłam stoisko przed którym ustawiona była kolejka. To był najlepszy znak, że właśnie tutaj powinnam zjeść. Później na ścianie zobaczyłam artykuły świadczące o tym, że rzeczywiście było to całkiem uznane miejsce.
Żona zbierała zamówienia, a mąż przygotowywał zupę. Pracował tak szybko, że nie dowierzałam własnym oczom. Wszystko gotował na świeżo i zrobienie zupy zajęło mu z trzy minuty.
A efekt? Zupa okazała się rewelacyjna, nudle idealnie ugotowane i chociaż wydawało mi się, że nie dam rady zjeść wszystkiego, to opróżniłam cała miskę (no może poza fish balls- pozdrowienia dla Gosi).
Ostatnią rzeczą, jaką tam zjadłam był coconut pancake, czyli powiedzmy, że naleśnik nadziewany kokosem, składany jak kanapka. Z zewnątrz chrupiący, w środku miękki i puszysty. Był tak dobry, że jadłam go ze szklankami w oczach. Ani trochę nie chciało mi się wracać do domu, chcę jeść takie desery na codzień!
Starsi mężczyźni siedzący przy jedzeniu i piwie przypomnieli końcówkę odcinka "No Reservations" z Singapuru. Anthony Bourdain podsumowywał swoją wizytę w tym mieście i rozmyślał nad emeryturą z nadzieją, że może na starość nie będzie daleko od Singapuru, żeby móc cieszyć się tym kulinarnym rajem.