Gdyby nie wygrany bilet pewnie nieszybko wybrałabym się w tamte strony, patrząc na koszty takiej podróży. Nie jest to raczej ulubiony (pod względem wydatków) kierunek dla backpackerów, a wielu Europejczyków wyjeżdża do Australii w ramach wizy Work&Travel, która akurat nas, Polaków nie dotyczy. Odniosłam za to wrażenie, że w Niemczech jest wyjątkowo popularna, spotkałam też na miejscu dużo Francuzów pracujących/podróżujących w ten sposób.
Koszty
Pytaliście mnie o to jeszcze w trakcie trwania podróży, więc w miarę możliwości przyglądałam się wydatkom. W Nowej Zelandii przez prawie tydzień czasu wydałam ok 600zł, co jest naprawdę małym wydatkiem biorąc pod uwagę tamtejsze ceny. Autobusy i pociągi w NZ są drogie, a połączenia nawet między tymi większymi miastami 1-2 razy na dzień. Dlatego przy dwóch podróżujących osobach przemieszczanie się transportem publicznym nie ma większego sensu. Lepiej wypożyczyć auto i to takie, w którym można spać i/lub gotować, a które nie jest jeszcze dużym, znacznie droższym camperem. Wybór aut i wypożyczalni jest spory, a samochód daje swobodę która w NZ bardzo się przydaję, bo zatrzymywać się na noc można praktycznie wszędzie.
Wydatki w NZ udało mi się zmniejszyć przez podróżowanie stopem. Ani razu nie jadłam też w restauracji, robiłam raczej niewielkie zakupy w supermarkecie i żywiłam się skromnie.
W Australii przez trzy tygodnie wydałam ok 2000zł, tu znowu pomogło to, że w Sydney ugościła mnie u siebie Magda, a w buszu pani Asia i na Tasmanii podróżowałam przede wszystkim na stopa.
Do wydatków doszły jeszcze loty wewnątrz Australii i do/z Nowej Zelandii. Tamtejsze niskobudżetowe linie niestety nie są tak tanie jak Ryanair czy Wizzair. Owszem, można znaleźć bilety od 20$, ale są to raczej krótsze odcinki, a promocje nie są tak częste i oczywiste jak w Europie. Ja dodatkowo podróżowałam w okresie świątecznym, więc ceny wahały się między 100-200$ przy bilecie w jedną stronę. Ouch.
Wysokie ceny na każdym kroku na pewno miały jakiś wpływ na moją podróż, bo nie do końca mogłam robić rzeczy czy jeść w taki sposób, w jaki byłoby to możliwe w innych częściach świata. W Melbourne wybrałam się do dobrej i niedrogiej restauracji malezyjskiej, a mimo wszystko za roti canai zapłaciłam 15x razy więcej niż na ulicy w Malezji, gdzie takiego samego naleśnika mogłam zjeść za 1zł. Odmawianie sobie różnych rzeczy było czasem lekko dołujące, ale wrażenia z podróży były oczywiście ponad to wszystko.
Ogólne wrażenia
Każdy ma pewne wyobrażenie o Australii, najczęściej pozytywne i powszechnie wiadomo, że poziom życia jest tam wysoki. A jednak da się odczuć, że znajduje się na drugim końcu świata i mało się o niej mówi. Sporadycznie pojawia się w telewizji, w prasie, o tamtejszej polityce Europejczycy nie wiedzą chyba nic. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku Stanów.
Australia jaką poznałam, miała dla mnie w całkiem dużym stopniu klimat Kalifornii. Myślę o tym co widywałam na ulicach, o podobnym stylu życia, nastwieniu ludzi, byciu pozytywnym i wyluzowanym. Melbourne atmosferą przypominało mi trochę San Francisco; zmienna pogoda, niższe temperatury, duże stężenie hipsterów, bardziej artystyczny klimat, uwielbienie do kawy, zamiłowanie do kuchni. Sydney porównałabym z kolei do Los Angeles. Cieplejsze, słoneczne i chociaż miasto wydaje się być bardziej nastawione na karierę, to przy okazji ma wakacyjny klimat, a plaża jest nieodłącznym elementem codzienności.
Zresztą jedną z największych zalet tego kraju jest to, co znajduje się poza miastami. Ta piękna dzika strona, miejsca niedotknięte ręką człowieka, którymi można cieszyć się w samotności.
Spodziewałam się tego przed odwiedzeniem Australii, a na miejscu tylko potwierdziło się moje przeczucie, że muszę po/zamieszkać. Plan zamierzam zrealizować w ciągu najbliższych kilku lat, jeszcze przed 30stką. Nie twierdzę, że wraz z przeprowadzką chciałabym tam już zostać na resztę życia, ale nigdy nie wiadomo jak się ono potoczy, a nawet co się stanie zanim faktycznie miałabym się tam przenieść.
A kończąc wątek samej podróży, sami widzieliście na zdjęciach i w opisach jak rewelacyjny był to dla mnie miesiąc. Działo się dużo, od oglądania lodowców w Nowej Zelandii, przez zwiedzanie Melbourne, Sydney, po świętowania Sylwestra na festiwalu muzycznym czy zachwycanie się pięknem Tasmanii. Poznałam ludzi, z którymi chciałabym utrzymać kontakt na długo, zobaczyłam miejsca, które wycisnęły ze mnie łzy wzruszenia i mogę tylko powiedzieć – Australio, do zobaczenia!
W dzień wylotu musiałam zrealizować to, co sobie postanowiłam w pierwszy dzień w Sydney- popływać w basenie z morską wodą Bondi Icebergs, przy Bondi Beach.
Ciężko byłoby zrealizować w słonej wodzie dwugodzinny trening, ale miałam ogromną frajdę z pływania w takim miejscu.
Większe fale przebijają się czasami do basenu.
Bondi Beach.
Wybrałam się też w końcu do słynnej Bourke Street Bakery, za którą Sydney szaleje. Wiąże się to głównie z tym, że w Australii, podobnie jak w innych anglojęzycznych krajach kultura spożywania chleba dosięgnęła smutnego poziomu białego, prawie plastikowego chleba, który staje się jadalny dopiero po wrzuceniu do tostera. Jednak w ostatnich latach zaczęto wracać do podstaw i zmianę tę dało się zauważyć głównie w Stanach oraz trochę w Europie (chociaż na naszym kontynencie nigdy było pod tym względem tak źle jak za oceanem, no może pomijając UK). Rozpopularyzowały się piekarnie we francuskim stylu, gdzie można napić się dobrej kawy, przegryźć porządnego croissanta, a do domu wrócić z rustykalnym bochenkiem chleba. Do Australii trendy docierają z opóźnieniem (w końcu mają daleką drogę do przebycia), ale kilka lat temu ktoś wpadł na pomysł otworzenia tego rodzaju piekarni w Sydney, rzucając (głównia hipsterką część) mieszkańców na kolana. Zachwyt jest według mnie przesadzony, bo znam podobne miejsca z innych kontynentów, no ale nie można zarzucić piekarni, że nie jest dobra w tym, co robi.
Wydanie książki kucharskiej przyczyniło się sławy piekarni. Zamówiłam croissanta i quiche, obie przekąski były smaczne, ale niczym rewolucyjnym się nie wyróżniły. Magdzie zdarzało się kupować u nich chleb, ale miala podobne zdanie do mojego. Jedzenie na mieście w Australii jest drogie, a ceny w takiej piekarni jak Bourke dotrzymują im kroku. Tarta, która znika po dwóch gryzach za 4.50$, to sporo.
Okolice Surry Hills.