Wraz z początkiem weekendu Magda i Przemek zabrali mnie na Sydney Fish Market, popularny targ rybny. Jak już będę duża, to w takich miejscach będę przepuszczać pensję. Piękne i tradycyjnie drogie homary. Sydney Fish Market jest trzecim największym targiem rybnym na świecie. Podobnie jak w przypadku numeru jeden- Tsukiji w Tokio, komercyjna część jest niewielka, dlatego nie sprawia wrażenia aż tak dużego. Kupiłam kilka ostryg na spróbowanie.
Magda lubi kupować tutaj sashimi, więc skorzystaliśmy z okazji i wybraliśmy sobie ryby na lunch. Nie zjedliśmy na zewnątrz, ale zapakowane zabraliśmy ze sobą, żeby później zjeść w parku.
Z targu pojechaliśmy do South Head, dzielnicy znajdującej przy wejściu do portu. Po drodzę mijaliśmy jedne z najdroższych domów w Sydney, a fragment drogi bardzo skojarzył mi się z odcinkiem Market Street w San Francisco, gdzie wjeżdżając pod górę za plecami ma się piękny widok na miasto. Ciężko wysiadało mi się z samochodu, bo te wszystkie widoki sprawiły, że najpierw musiałam pozbierać szczękę. Piękne klify, duże wysokości, ocean...to zdecydowanie klimaty lubiane przez samobójców, a sława The Gap to nie tylko spektakularne widoki. Plakaty (jak powyższy) starają się odwieźć od pomysłu skończenia ze sobą, informują o możliwości zasięgnięcia pomocy przez lifeline, poważniejszą wersję telefonu zaufania. Na Golden Gate Bridge w San Francisco nawet zamontowano telefon dla takich krytycznych sytuacji.
Jak stanęłam w miejscu skąd zazwyczaj skaczą ludzie, pomyślałam sobie, że wybrałabym raczej inne miejsce. Rzucanie się na takie równe skały to jak skakanie na chodnik z wieżowca. Golden Gate bardziej do mnie przemawia.
Zeszłyśmy z Magdą do parku, gdzie czekał już na nas Przemek i zabraliśmy się za lunch.
Ostrygi skropione sokiem z cytryny, sashimi z tuńczyka, łososia i jeszcze jednej ryby, której nie pamiętam. Żałowałam, że nie wzięłam większej porcji, wszystko było takie dobre.
Po lunchu kontynuowaliśmy spacer.
Niektóre domki przypominały mi Karaiby.
Styczeń mógłby już zawsze kojarzyć się z takimi kolorami!
Doszliśmy na niewielką plażę Camp Cove, która miała w sobie coś z Lazurowego Wybrzeża. Wiem, że to kolejne porównanie, ale często jakieś rzeczy/miejsca przywodzą mi na myśl inne. Na plaży panował ścisk, bo było sobotnie popołudnie, ale najbardziej niesamowite wydało mi się to, że woda od strony portu jest tak czysta. Nieczęsto będąc w jakimś mieście można przy okazji znaleźć się w parku narodowym. Sydney nie przestawało zaskakiwać. Widok na Camp Cove Beach. Większość zdjęć z dzisiejszego posta kręci się wokół tego samego widoku- zatoki i zarysowującego się w oddali Sydney. Totalnie wakacyjna atmosfera, a jednak te miniaturowe budynki przypominały, że wciąż jesteśmy w dużym mieście.
Z każdą minutą rosło we mnie przekonanie, że za kilka lat znajdę się w tym samym otoczeniu i powiem do siebie "pamiętasz Ula, jak w dokładnie w tym miejscu zapadła decyzja, że wrócisz tu na dłużej? No i jesteś, wohoo!"
Dalej minęłyśmy Lady Bay Beach, plażę nudystów. Północna krawędź South Head, kiedyś strategiczne miejsce gdzie strzeżono "bramy Sydney", ale do dzisiaj część tej okolicy zajmują tereny militarne.
W pobliżu znajduje się też jedna z najstarszych latarni w Australii i tam zakończyłyśmy spacer.
Po tym dniu już nie miałam żadnych wątpliwości, że Sydney to jedno z najpiękniej położonych na świecie miast.
Ostrygi skropione sokiem z cytryny, sashimi z tuńczyka, łososia i jeszcze jednej ryby, której nie pamiętam. Żałowałam, że nie wzięłam większej porcji, wszystko było takie dobre.
Po lunchu kontynuowaliśmy spacer.
Niektóre domki przypominały mi Karaiby.
Styczeń mógłby już zawsze kojarzyć się z takimi kolorami!
Doszliśmy na niewielką plażę Camp Cove, która miała w sobie coś z Lazurowego Wybrzeża. Wiem, że to kolejne porównanie, ale często jakieś rzeczy/miejsca przywodzą mi na myśl inne. Na plaży panował ścisk, bo było sobotnie popołudnie, ale najbardziej niesamowite wydało mi się to, że woda od strony portu jest tak czysta. Nieczęsto będąc w jakimś mieście można przy okazji znaleźć się w parku narodowym. Sydney nie przestawało zaskakiwać. Widok na Camp Cove Beach. Większość zdjęć z dzisiejszego posta kręci się wokół tego samego widoku- zatoki i zarysowującego się w oddali Sydney. Totalnie wakacyjna atmosfera, a jednak te miniaturowe budynki przypominały, że wciąż jesteśmy w dużym mieście.
Z każdą minutą rosło we mnie przekonanie, że za kilka lat znajdę się w tym samym otoczeniu i powiem do siebie "pamiętasz Ula, jak w dokładnie w tym miejscu zapadła decyzja, że wrócisz tu na dłużej? No i jesteś, wohoo!"
Dalej minęłyśmy Lady Bay Beach, plażę nudystów. Północna krawędź South Head, kiedyś strategiczne miejsce gdzie strzeżono "bramy Sydney", ale do dzisiaj część tej okolicy zajmują tereny militarne.
W pobliżu znajduje się też jedna z najstarszych latarni w Australii i tam zakończyłyśmy spacer.
Po tym dniu już nie miałam żadnych wątpliwości, że Sydney to jedno z najpiękniej położonych na świecie miast.
jak ja Ci zazdroszczę tych wszystkich podróży...nawet nie masz pojęcia jak bardzo;p
OdpowiedzUsuńJAK TAM PIĘKNIE! tylko tak można to podsumować, po prostu cudowne widoki :)
OdpowiedzUsuńpiękne widoki! ;)
OdpowiedzUsuńJak każdy twój post i ten jest cudowny, a zdjęcia ...BOSKIE !!!
OdpowiedzUsuńAż chciałoby się spakować i wyjechać, a raczej wylecieć chodziarz na kilka dni ;D
Czytając blogi podróżników zawsze zastanawiam się, gdzie oni trzymają te wszystkie zdjęcia?
OdpowiedzUsuńAustralia hmm.. może po studiach za 5 lat ;D
Ja trzymam na dysku zewnętrznym (320gb), na którym zresztą skończyło się miejsce i muszę kupić nowy, ale niektóre z czasów, kiedy byłam w Stanach gdzieś pogubiłam.
Usuńale czill piękny! może za 5 lat do Ciebie dołączę tam, albo Ty do mnie ;>
OdpowiedzUsuńNiesamowicie jest się tam przenieść choć na chwilę podczas trzeciego gradobicia w ciągu dnia! dzięki Ula! :) Pozdrawiam, Natalia
OdpowiedzUsuńco za cudowne zdjęcia =) ale się nad nami znęcasz, w pozytywnym tego słowa znaczeniu!
OdpowiedzUsuńgdybym mogła, spakowałabym plecak teraz i ruszyła w drogę.... co za miejsce!
Patrzę na zdjęcia i szczęka opada mi z zachwytu, więc wyobrażam sobie co mogłaś czuć widząc to wszystko na własne oczy :)
OdpowiedzUsuńCo u dużo mówić, jak zwykle piękne zdjęcia i atmosfera. U nas za oknem deszcz i z przyjemnością patrzy się na takie widoki (:
OdpowiedzUsuńhej Ula :D jakiej wyszukiwarki tanich lotów używasz ? Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńLubię porównywać ceny na skyscanner.net, a tak poza tym to obserwuję na FB profile typu Fly4free.
UsuńCiepło, ładnie, i do tego smaczne (zakładam!) jedzonko... Czego więcej potrzeba do szczęścia :-)
OdpowiedzUsuńIstny raj na ziemi. Zdjęcia są fantastyczne!
OdpowiedzUsuńOstatnio, jakieś 2 dni temu leciał bodajże na tvp2, program na temat wybrzeży Australii, a zwłaszcza Queensland, gdzie występują miliony meduz "irukandji", które skutecznie przynoszą śmierć turystom i tubylcom. I właśnie to mnie w Australii najbardziej przeraża, z jednej strony jest ta niesamowitość, ta wyjątkowa bliskość natury, a z drugiej strony stałe zagrożenie. Nie należę do osób lubiących ryzyko, więc może to dlatego. Raczej nigdy bym nie wypróbowała kąpieli w takiej wodzie, mając świadomość, że coś tam małego sobie pływa i może mnie zaatakować.
A Ty spotkałaś się z jakimiś tablicami informującymi o niebezpieczeństwie w wodzie? Bo podobno teraz już częściej i głośniej się o tym mówi, ale dalej są miejsca, gdzie panuje wszechobecna "cichosza", brak klientów = brak zysków.
Pozdrawiam serdecznie!
Wspaniale się oderwać od tego szarego nieba i deszczem za oknami, w tak niesamowite miejsce! :)
Przy plażach gdzie występują meduzy co kawałek występują tablice ostrzegawcze i butelki z niebieską wodą, którą należy polać oparzenie. Niestety sam płyn nie jest w stanie uratować poszkodowanego, łagodzi tylko ból- dlatego trzeba jak najszybciej udać się do szpitala. Poza tym na plażach, gdzie występuje takie zagrożenie ze strony "jellyfishów" są specjalne kojce z siatki, gdzie ratownik ubrany od stóp do głów w kombinezon wyławia te morskie potwory.
UsuńCo jakiś czas mam ochotę cofać się do Twoich pierwszych typowo podróżniczych wpisów i przeżywać wciąż wszystko na nowo :) i nierzadko mi się to zdarza, ale partiami, bo niesamowitych wpisów z pięknymi i nieziemskimi miejscami masz tyle, ile masz wpisów hehe :))) I teraz kolejny cudowny wpis...Australia i Nowa Zelandia przez Ciebie! stały się moimi miejscami, w których kiedyś muszę być, bo nigdy jakoś specjalnie tam mnie nie ciągnęło, a teraz...:)))
OdpowiedzUsuńGosia
Ula, a kiedy będzie kulinarny przewodnik po Londynie?:)
OdpowiedzUsuńJak przeczytałaś jednego z ostatnich postów o oszczędzaniu, to pewnie domyślasz się, że nieszybko;).
UsuńNie mam kasy w UK, żeby jeść w restauracjach i chociaż chętnie zrobiłabym taki przewodnik po Londynie, wiem, że dużo osób byłoby nim zainteresowanych, to nie stanie się to w bliższej przyszłości...
mam pytanie, jak szukasz biletów lotniczych to w jaki sposób to robisz? wiem, że nie znajduje się ich od razu tylko trzeba poświęcić długie godziny na to, ale zupełnie nie wiem jak się za to zabrać, na jakich stronach szukać itp.
OdpowiedzUsuńz góry dzięki za pomoc! :)
Często porównuję ceny na skyscanner.net i w ten sposób kombinuję z najtańszymi połączeniami, ale najlepiej jeśli dodasz na FB do obserwowanych profile typu Fly4free, gdzie ciągle wrzucane są promocyjne oferty i tanie loty
UsuńPiękne zdjęcia i bardzo fajny blog, który jest dla mnie inspiracją!;)
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie:
http://wizardingwordginger.blogspot.com/