Dzień rozpoczęłam wszesnym spacerem po Christchurch. Już wtedy wiedziałam, że jest za późno, żeby kupić bilet na autobus do Queenstown, bo powinnam była to zrobić do godz. 19 poprzedniego dnia. Nie mogłam zostać dłużej w Christchurch, a autostop był praktycznie jedynym sposobem na wydostanie się z miasta. Nie byłam zachwycona tym pomysłem, ale z drugiej strony czułam, że pociągnie za sobą jakąś przygodę. Nigdy nie łapałam stopa w tradycyjny sposób, w kryzysowych sytuacjach zdarzało mi się podejść do ludzi wsiadających do samochodu i spytać czy mogę się z nimi zabrać, ale takie proszenie o przysługę obcych osób mało komu przychodzi bez najmniejszego oporu.
W recepcji hostelu spytałam o najlepsze miejsce do rozpoczęcia hitchhiking. Konwersacje usłyszał siedzący obok mężczyzna, który polecił mi jeszcze
lepszą lokalizację na obrzeżach miasta. Napisałam na kartce papieru “Q-Town”,
przyjrzałam się mapie, zrobiłam zdjęcia i poszłam do centrum, żeby wsiąść w autobus
jadący do wskazanej okolicy. Autostop jest całkiem popularny
w Nowej Zelandii, uznawany za bezpieczną formę transportu (choć jego przeciwnicy pewnie w żadnym miejscu na świecie nie uznają go za bezpieczny), a ludzie dość chętnie się
zatrzymują.
Godzinę później szłam już przez wysoką trawę, za którą
znajdowała się droga szybkiego ruchu. Przeszłam na drugą stronę, wyciągnęłam kartkę
i wciąż niezbyt pewna siebie wystawiłam kciuk. Dwie minuty później zatrzymał
się samochód. Poszło łatwiej niż się spodziewałam.
Nie pamiętam imienia tego chłopaka, ale był pierwszą lokalną osobą, z którą zamieniłam więcej niż kilka zdań. Przejechałam z nim niecałe 100 kilometrów. Wysiadłam w wiosce, w której ruch był niewielki i wydawało, że tym razem nie pójdzie tak łatwo.
Niecałe 10min później zatrzymał się starszy pan, z wyglądu przypominający mojego nieżyjącego dziadka. On też nie jechał do Queenstown, ale do domu w Geraldine, mieścinie położonej 50km dalej. Dopiero rozmawiając z dziadkiem zauważyłam charakterystyczne cechy akcentu Kiwi i chyba nigdy nie zapomnę jak zaciągał na powtarzanym co chwilę “yeah”. Dziadek Jack opowiedział mi o swoich planach na święta i Sylwestra, a ja dopytywałam co znajdzie się na świątecznym stole. Pokazał mi gdzie chodził do szkoły i gdzie spotka się wieczorem z kolegami na piwo. Na koniec napisał mi swój numer telefonu na kartce, w razie gdybym wracała tą samą drogą i potrzebowała noclegu. Jak miło!
Znowu znalazłam się w miasteczku w którym szanse na złapanie
kolejnej przejażdżki wydawały mi się nikłe. Później przekonałam się, że w takich miejscach tak naprawdę łatwiej złapać stopa niż przy ruchliwych drogach. Po mniej więcej 15min minął mnie
czerwony samochód, który zaraz zawrócił, a kierowca, tym razem kobieta,
otworzyła szybę i zapytała dokąd jade, bo nie dojrzała znaku. Beatrice była Niemką, a na tylnim siedzeniu,
w foteliku siedziała jej córka, Amalia. Okazało się, że panie również nie jadą
do Queenstown, ale na kilkudniowy wypad do Parku Narodowego Góry Cooka. Beatrice zaproponowała mi dołączenie do nich, albo podwiezienie w miejsce, z którego łatwo
będzie złapać mi dalszy transport. Wtedy nie byłam jeszcze zdecydowana co
zrobić, pomyślałam, że wszystko okaże się w drodze. Sama chciałam zobaczyć Mt. Cook (ale myślałam raczej o drodze powrotnej), więc to był niezły pomysł.
Niedługo po opuszczeniu Geraldine zaczęły otaczać nad zielone wzgórza, a na nich pasące się owce. To charakterystyczny widok przede wszystkim dla Północnej Wyspy.
Krajobraz zmieniał się regularnie, zielone wzgórze niedługo potem zastąpił płaski teren, ale w oddali coraz lepiej można było dostrzec góry. W wielu miejscach przy drodze rosły kwiaty łubinu w odcieniach różu i fioletu.
Aparat trzymałam na kolanach, bo co chwilę miałam ochotę robić zdjęcia, chociaż one i tak nie oddają oczywiście tych wszystkich widoków.
Zatrzymałyśmy się przy Lake Tekapo, wielkim, polodowcowym jeziorze (87km2). Przy błekitnym niebie bije po oczach swoim turkusowym kolorem.
Nad jeziorem znajduje się niewielki kościółek, który stał się pożądanym miejscem zawierania sakramentu małżeństwa ze względu na położenie i widok z okna.
To autorka bloga, gdyby ktoś wpadł tu po raz pierwszy;).
Obok odbywała się sesja ślubna japońskich nowożeńców.
Odbicie w oknie kaplicy.
Dzięki rozmowom w drodze z kolejnymi osobami dowiadywałam się coraz więcej o kraju, ludziach, zwyczajach, problemach. Każdy mówił o nich w trochę inny sposób, więc mogłam lepiej poukładać sobie wszystko w głowie i zobaczyć na ile coś jest prawdziwe/poważne itd. O tym czego się dowiedziałam napiszę więcej w innym poście.
Turkusowe kanały chyba też zdarzają się tylko w Nowej Zelandii...
Zdecydowałam, że razem z Beatrice i Amelią pojadę do PN Góry Cooka. Zadzwoniliśmy do hostelu i miałam dużo szczęścia, bo załapałam się na ostatnie wolne łóżko. Beatrice w przerwie na zdjęcia zrobiła kanapki z pysznego świeżego chleba, z dobrym masłem i serem. Niby banał, ale smakowały tak wspaniale, że pewnie jeszcze na długo pozostaną w mojej głowie;).
W Nowej Zelandii żyją ponad 4mln ludzi. W Christchurch i okolicach zupełnie nie odczuwałam tej niewielkiej liczby, bo to w końcu drugie największe miasto kraju, ale wyjeżdżając w góry, czy z dala od miejscowości, nawet przy tej ilości turystów odwiedzających NZ, jedyne co zaczyna cię otaczać to natura, a na drodze rzadko widzi się inne samochody.
Krajobraz zmieniał się regularnie, zielone wzgórze niedługo potem zastąpił płaski teren, ale w oddali coraz lepiej można było dostrzec góry. W wielu miejscach przy drodze rosły kwiaty łubinu w odcieniach różu i fioletu.
Aparat trzymałam na kolanach, bo co chwilę miałam ochotę robić zdjęcia, chociaż one i tak nie oddają oczywiście tych wszystkich widoków.
Zatrzymałyśmy się przy Lake Tekapo, wielkim, polodowcowym jeziorze (87km2). Przy błekitnym niebie bije po oczach swoim turkusowym kolorem.
Nad jeziorem znajduje się niewielki kościółek, który stał się pożądanym miejscem zawierania sakramentu małżeństwa ze względu na położenie i widok z okna.
To autorka bloga, gdyby ktoś wpadł tu po raz pierwszy;).
Obok odbywała się sesja ślubna japońskich nowożeńców.
Odbicie w oknie kaplicy.
Dzięki rozmowom w drodze z kolejnymi osobami dowiadywałam się coraz więcej o kraju, ludziach, zwyczajach, problemach. Każdy mówił o nich w trochę inny sposób, więc mogłam lepiej poukładać sobie wszystko w głowie i zobaczyć na ile coś jest prawdziwe/poważne itd. O tym czego się dowiedziałam napiszę więcej w innym poście.
Turkusowe kanały chyba też zdarzają się tylko w Nowej Zelandii...
Zdecydowałam, że razem z Beatrice i Amelią pojadę do PN Góry Cooka. Zadzwoniliśmy do hostelu i miałam dużo szczęścia, bo załapałam się na ostatnie wolne łóżko. Beatrice w przerwie na zdjęcia zrobiła kanapki z pysznego świeżego chleba, z dobrym masłem i serem. Niby banał, ale smakowały tak wspaniale, że pewnie jeszcze na długo pozostaną w mojej głowie;).
W Nowej Zelandii żyją ponad 4mln ludzi. W Christchurch i okolicach zupełnie nie odczuwałam tej niewielkiej liczby, bo to w końcu drugie największe miasto kraju, ale wyjeżdżając w góry, czy z dala od miejscowości, nawet przy tej ilości turystów odwiedzających NZ, jedyne co zaczyna cię otaczać to natura, a na drodze rzadko widzi się inne samochody.
Droga do Mt. Cook prowadzi przez kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż jeziora. Tak naprawdę można zatrzymać się na dowolnym jego odcinku. Ten przy kaplicy jest popularnym punktem turystycznym, bo w pobliżu znajduje się też centrum miasteczka (czyt. trzy sklepy na krzyż, hotel i stacja benzynowa), ale jest mnóstwo miejsc, gdzie można pobyć samemu, a nawet wykąpać się, choć woda jest raczej zimna.
Cdn...