28 sty 2014

Takie dwa Williamsburgi.

W mój pierwszy dzień w Nowym Jorku ludzie internetu połączyli swoje siły. Z Aretą spotkałam się niedawno w Warszawie, więc już zdążyła oczarować mnie swoją osobą, ale za to po raz pierwszy miałam okazję uściskać Ewelinę Gralak. Wirtualnie znamy się jeszcze czasów, kiedy na moim blogu było więcej mody niż podróży, także mogłyśmy pośmiać się z początków blogowania.
To chyba podwójnie miłe uczucie, kiedy ktoś, kogo lubisz za to, co pisze/pokazuje w internecie, okazuje się być jeszcze bardziej pozytywną osobą w rzeczywistości. Zawsze uważałam Ewelinę za jedną z najlepszych polskich blogerek modowych, a przy tym jedną z najbardziej niedocenianych. I dlatego też wyjątkowo cieszy mnie fakt, że trafiła do magazynu Elle i że przerodziła swoją modową pasję w pracę.

W sobotę rano obmyśliłam plan, gdzie mogłabym zabrać ekipę, bo ani dla Areta, Eweliny, ani ich kumpla Patryka, nie był to pierwszy raz w mieście i wycieczka po East Village czy Lower East Side raczej odpadała. Do głowy przyszedł mi zamieszkany przez ortodoksyjnych Żydów Południowy Williamsburg. Dzielnica granicząca z hipsterskim Williamsburgiem gdzie można przenieść się w czasie o ponad 100 lat albo poczuć jak na planie filmu.
Wrzuciłam już kiedyś posta ze zdjęciami stamtąd.

Niestety było potwornie zimno, więc samo spacerowanie nie należało do najprzyjemniejszych. Przy okazji przypomniało mi się, że Nowy Jork zimą to po prostu nie to samo. Jeżeli wybieracie się do NYC po raz pierwszy (a nawet któryś z kolei), nie róbcie tego zimą. Połowa magii miasta zamarza wraz z wodą w kałużach.

Untitled Niestety była sobota, a więc szabat, w kulturze żydowskiej dzień wolny od pracy. Wszystko było pozamykane, a szkoda, bo w Oneg Heimishe Bakery mają podobno pyszne wypieki.
  Untitled  Untitled Zmarznięci spacerowicze. Untitled Żydowska wersja "Zgadnij Kto To?"Untitled Szkolny autobus.Untitled Z South Williamsburg spacerkiem do Hipsterlandu.Untitled Przerwa na gofra z masą Speculoos i bitą śmietaną.Untitled Miłym zaskoczeniem było zobaczenie, że Brooklyn Flea Market przeniósł swoją zimową lokalizację na Williamsburg, kilka kroków od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Byliśmy przemarznięci, a to brzmiało jak idealny plan na rozgrzanie się.Untitled S'mores przed opalaniem pianek marshmallows.Untitled Część Brooklyn Flea Market to stoiska z jedzeniem. Byliśmy większą grupą, wiec mogliśmy spróbować kilku różnych pyszności. Patryk zaczął od mini kanapki z mostkiem wołowymi. Nie próbowałam, ale widziałam jak krojono mięso i zapach podpowiadał, że musi być niesamowite. Untitled Ja i Ewelina zamówiłyśmy danie inspirowane kuchnią filipińską, z ryżem w mleku kokosowym z kurczakiem, tofu lub pork belly, marchewką, ogórkiem, piklowanym imbirem, tajską bazylią, pietruszką.Untitled Próbowałam w przeszłości hot dogów z Asia Dog i każdy był super, dlatego namówiłam Patryka na wersję z kimchi i wodorastami. Untitled Meatball Sandwich. Untitled Donut Cafe Au Lait ze piekarni Dough. Na wierzchu pokruszone pekany, a jeszcze w polewie wyczuwalna była masa Speculoos, co już w ogóle zmieniło tego pączka w jednego z lepszych jakie jadłam.Untitled Po pchlim targu rozdzieliliśmy się, Ewelina miała do załatwienia kilka spraw, a ja z Aretą i Patrykiem ruszliśmy do Barnes & Noble i kilku innych sklepów. Najbardziej urocze miejsce na jakie trafiliśmy, to Dog Daycare na 6th Ave, czyli powiedzmy, że przedszkole dla psów.

26 sty 2014

Nadbagaż.

Macie czasem tak, że po jakimś negatywnym zdarzeniu czujecie się spokojni, że drugi raz, a przynajmniej za chwilę na pewno się nie powtórzy? Ja mam tak często, po prostu czuję, że to mało prawdopodobne. Gdyby potrącił mnie samochód i wyszłabym z tego cało, to nastawiałabym się, że drugi raz już mi się to nie zdarzy.
A może wierzyć powiedzeniu, że nieszczęścia chodzą parami?
Bo raczej według takiej zasady, linie zgubiły znowu mój plecak. Dwa miesiące temu przyleciałam do Berlina z Nowego Jorku bez bagażu i musiałam kombinować jak spakować się w podróż do Maroka. Z dostępem do rzeczy z domu było jednak trochę łatwiej. Teraz dwa dni po przylocie miałam wyruszyć do Toronto, gdzie temperatury wahają się ostatnio między -10 a -20. Czapka i szalik są, ale pod cienkie spodnie też by się coś przydało włożyć. Nie wspominając już nawet o tym, że fajnie byłoby mieć t-shirt na zmianę...

Zastanawiałam się czy nie zrezygnować z tego wyjazdu, ale teoretycznie da się przeżyć z tym, co mam, no bo jedną parę bielizny posiadam, ubranie na sobie też, laptopa, Kindla, iPhona, aparat i ładowarki (poza tą do aparatu) również. Mogę też sobie zrobić tydzień bycia całkowicie nieatrakcyjną, bez żadnego kosmetyku do twarzy, tylko z kremem do rąk, który właśnie spełnia rolę energetyzującego kremu z witaminami, chroniącego przed zimnen na dzień, jak i kojąco- witalizującego, pozwalającego zregenerować cerę przez noc.

Natomiast wczoraj wieczorem pomyślałam już, że jestem częścią jakiegoś żartu. Chcecie wiedzieć co się dzieje, kiedy ma się jedną jedyną parę gaci na kilka miesięcy podróży? (brzmi dramatycznie, ale akurat tak prezentuje się w tej chwili moja sytuacja) Rozpadają się po drugim dniu. Dzieje się z nimi coś, co znawet nie przyszłoby mi do głowy, że może się stać. Nieszczęsna para posiadała dwa kółeczka, które trzymały przód i tył. Nic ekstrawanckiego, nie wyobrażajcie sobie zaraz TAKICH majtek. Wyprałam je wczoraj, a kiedy przy osuszaniu wykręcałam, jedno kółko pękło i gacie rozpadły się. Trzymałam nagle w rękach coś, co w ogóle nie przypominało tego, co jutro miałam znowu na siebie nałożyć.
Związałam majtki na supeł i w takich właśnie jadę do Toronto. W związanych. W sumie szkoda, że nie zniszczyły się doszczętnie, żebym musiała jechać bez i wyjść z atuobusu na -20.
No to już wiemy jaki będzie mój pierwszy kanadyjski zakup.
Ha, wcale nie jest to syrop klonowy.

 Pierwsze zdjęcie tej podróży, czyli uczta nowojorskich gołębii przy Dunkin' Donuts. Syrop kukurydziany płynie w amerykańskiej krwi.

23 sty 2014

Rio de Janeiro od kuchni. Artykuł w magazynie Podróże.

Będąc w Argentynie dostałam propozycję napisania artykułu o Rio de Janeiro i brazylijskiej kuchni wraz z publikacją zdjęć w magazynie Podróże. Był to chyba najgorszy możliwy moment pod względem wolnego czasu: końcówka pobytu w Buenos Aires, za chwilę czekał mnie Nowy Jork, trzy dni później Maroko, a deadline upływał tuż po powrocie z Afryki. Tak czy inaczej nie mogłam nie skorzystać z takiej okazji i podjęłam się zadania, licząc, że jakoś to zrobię.
Dzień po powrocie z podróży zabrałam się za pisanie, a jak usiadłam na kanapie wieczorem, to wstałam z niej popołudniu następnego dnia, pół żywa. Czułam się trochę jak w trakcie robienia pracy zaliczeniowej na uczelnię, ale muszę przyznać, że super było później spojrzeć na ostateczną wersję! Szkoda tylko, że na razie nie zobaczę artykułu na papierze, bo nowy numer pojawił się w kioskach dzisiaj, a ja od wczoraj jestem już w Berlinie i jutro odlatuję do Nowego Jorku.

Podzielcie się wrażeniami, jeśli przeczytacie artykuł. Mnie najbardziej rozbawiło, że na jedno ze zdjęć załapali się moi znajomi- Tiago i Laure, których możecie kojarzyć z podróży do Brazylii i Portugalii.


Untitled

22 sty 2014

Polecany film: Short Term 12

Między jednym nominowanym filmem, a drugim, zrobiłam przerwę na coś spoza Oscarowej listy. Poziom wcale nie poszedł w dół, bo Short Term 12 okazał się świetny.
Dlatego zamiast wysyłać Was do kina na “Wilka z Wall Street”, co część z Was już pewnie zrobiła, albo zamierza w niedługim czasie, dostajecie za zadanie obejrzenie "Przechowalni numer 12".

Akcja toczy się w ośrodku dla młodzieży z trudną przeszłością, a głównymi opiekunami są oddani swojej pracy, Grace i Mason. Oboje mają po dwadzieścia pare lat i również niełatwą przeszłość za sobą. Ponadto w przerwie od bycia oparciem dla podopiecznych, starają się zbudować razem stabilny związek.
Pomimo przejmujących historii, film pokazuje poważne problemy z pewnym dystansem. Już pierwsza, luźna, scena filmu, gdzie Mason opowiada jakąś zabawną historię, zostaje zakłócona dramatycznym zachowaniem jednego z wychowanków. Sytuacja jednak zostaje szybko opanowana, a po chwili znowu jest tak, jakby nic się nie wydarzyło i Mason może skończyć opowiadać, to co zaczął.
Zresztą już nawet dwójka głównych bohaterów jest wystarczającym powodem, żeby zasiąść do filmu. Świetna gra aktorska Brie Larson jako Grace i Mason, przykład chłopaka prawie idealnego- niebanalnego, z dobrym poczuciem humoru, dystansem i przejmującą opiekuńczością w stosunku do Grace. Typ występujący rzadko, zarówno w filmach jak i rzeczywistości.
Obejrzyjcie w wolnej chwili.

Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled

17 sty 2014

Podróżowanie, a comfort zone.

Po pierwsze dziękuję bardzo za wszystkie komentarze pod poprzednim postem, moc Waszego dopingu i ilość przemiłych słów na tym blogu zawsze mnie zadziwia!

Dzisiaj będzie o podróżowaniu w rytmie natury i wykraczaniu poza własną comfort zone.
Strefa komfortu, to ciepłe i przyjemne miejsce, którego nikt nas nie lubi jej opuszczać, bo wiąże się to z postawieniem stopy na nieznanym terenie, czemu najczęściej towarzyszy strach i niepewność. Podzieliłam temat na kilka podstawowych punktów, które są nieodłącznym elementem bycia w drodze.
Pisząc na końcu o jedzeniu, poruszyłam jeszcze osobną kwestię odżywiania, przykładania wagi do naturalnych produktów i gotowania, już niekoniecznie w podróży, a w domu.
Post jest elementem kampanii marki Dilmah "W rytmie natury", w której biorę udział.


1. Poznawanie ludzi. 

W podróży nie masz wyjścia. Obojętnie jak nieśmiałą osobą jesteś, szybko pojawiają się sytuację, w której musisz się przemóc. Nikt nie podejdzie do ciebie pierwszy podpowiadając jak znaleźć hostel, musisz zapytać sam. W rodzinny mieście może nie przeprowadziłbyś dłuższej rozmowy z obcą osobą napotkaną w parku, w podróży przychodzi to jakoś łatwiej. A często przecież nawet nie mówisz płynnie w danym języku.
Otwartość na ludzi może przynieść interesujące znajomości, przygody, czasem nawet lekcje życia. Nie mówię tu o byciu naiwnym i łykaniu absolutnie wszystkiego, ale z założeniem, że każdy ma w stosunku do ciebie złe intencje nie da się w pełni czerpać z podróży tego, co ważne.
Osobiście nie mam większych problemów z nawiązywaniem znajomości, ale wcale nie jest tak, że nie ma sytuacji w której nie wygrywałaby nieśmiałość. Jednym z przykładów jest fotografowanie ludzi, o którym zresztą wspominałam na blogu. Najczęściej wymaga to wstępnego kontaktu z drugim człowiekiem, krótkiej rozmowy, zapytania o zgodę. Na moich zdjęciach mało jest ludzi, nie dlatego, że mnie nie interesują, ale dlatego, że zazwyczaj ciężko jest mi się przemóc i zagadać. A przy okazji tylko na tym tracę.

Untitled


2. Życie bez domowej wygody. 

Łatwo jest wpaść w materialistyczną pułapkę chęci posiadania wszystkiego i dogadzania sobie co krok. Wygodne łóżko, ciepły prysznic każdego dnia, ciągły dostęp do internetu. Pewnie nawet nie traktujecie tego jak wygodę, tylko standard, życiowe minimum. W podróży może okazać się, że jedynym miejscem gdzie masz trochę prywatności jest toaleta, a na wygodnym łóżku nie prześpisz się przez dwa miesiące.
Bycie w drodze wiąże się w dużym stopniu z pozostawieniem wygodnego życia w domu. Nie wyciągniesz z torby wszystkiego co jest ci w danej chwili potrzebne, bo masz ze sobą tylko kilka kilogramów bagażu.
Z czasem zresztą okazuje się, że życie bez pewnych wygód paradoksalnie staje się łatwiejsze. Dziesięć par spodni wcześniej postrzeganych jako luksus i możliwość wyboru, staje się brakiem miejsca w szafie i jeszcze większym dylematem "w co ja mam się ubrać?". Podróżowanie nauczyło mnie życiowego minimalizmu, przez z co nie mam problemów z wydawaniem pieniędzy na zbędne rzeczy.

Untitled


3. Radzenie sobie ze strachem. 

W codziennym życiu masz kontrolę nad większością sytuacji jakie ci się przytrafiaja. Chodzisz dobrze znanymi ścieżkami, ludzie dookoła mówią w języku, który znasz, wiesz jak kupić bilet na autobus i gdzie się nie zapuszczać, żeby nie oberwać. W obcym środowisku cała ta kontrola znika. Pierwsze kroki w nowym miejscu mogą być niekomfortowe. Dużo emocji, niepewność, obawy. Pamiętam kiedy wysiadłam pewnego razu z autobusu w filipińskim miasteczku w górach. Dookoła panował taki chaos, że usiadłam na dłużsżą chwilę na ławce, żeby poobserwować ulicę i oswoić się z tym nowym otoczeniem. Z każdą minutą czułam się coraz pewniej, aż w końcu bez problemu dołączyłam do życia miasta.
Pierwsze kroki po pustych ulicach Miami czy Chicago nocą też dostarczyły mi podwyższonego poziomu adrenaliny, jednak pod pewnym względem takie sytuacje są pozytywnie ekscytujące.
Chyba też dlatego w podróży więcej ludzi decyduje się na spróbowanie sportów ektremalnych. Znikają pewne bariery, rozwiązania upraszczają się do dwóch – albo się uda, albo nie – i człowiek zyskuje więcej odwagi. Często nie ma zapasowego planu, nie kalkulujesz, mówisz "niech się dzieje co chce" i dajesz się ponieść.


4. Próbowanie nowych dań. 

Gotowanie wciąż tych samych dań, rzadkie eksplorowanie innych kuchni i jedzenie tylko tego, co jest ci dobrze znane. W podróży taka postawa nie przejdzie. No chyba, że chcesz być skazany na suchy ryż, chleb lub makaron, ale to byłoby niedorzeczne.
Ciągle pokazuję na blogu jak fantastycznym urozmaiceniem podróży może być kuchnia. Nie znoszę, kiedy ktoś mówi, że czegoś nie lubi bo... no właśnie, nie za bardzo wiadomo dlaczego: nieprzekonujący wygląd potrawy czy jeszcze gorzej, zwykłe przeczucie, że coś jest niedobre. Spróbowałeś czegoś 10 lat temu, zraziłeś się i postanowiłeś, że już tego nie tkniesz. Aż tu przypadkowo pewnego dnia próbujesz znienawidzonej brukselki, przygotowanej w ciekawszy sposób niż znany ci tej pory i okazuje się, że jest przepyszna.
Większość uprzedeń do jedzenia bierze się z braku doświadczenia. Czasem dochodzą też różnice kulturowe i dlatego smażoną larwę uznajesz za coś obrzydliwego, mimo że nie smakuje gorzej od niektórych fast foodowych przekąsek.
W niektórych miejscach na świecie, niezjedzenie czegoś, czym karmi cię gospodarz jest poważną obrazą jego osoby. Nawet wtedy, gdy jeżeli jesteś częstowany alkoholem, którego głównym składem jest ślina kobiet indiańskiego plemienia. Nie ma więc zmiłuj. Otwórz się na smaki, jakie oferuje świat, a pewnego dnia zrozumiesz co to znaczy mieć dreszcze z powodu zjedzenia czegoś niewiarygodnie dobrego.

Untitled


A zahaczając o temat kuchni i naturalnego jedzenia w domu, a nie w podróży... 

Kiedy nie ma mnie w drodze i spędzam akurat czas w domu, chętnie przejmuję od mamy kontrolę nad kuchnią i gotowaniem obiadów. Czasami przygotowuje egzotyczne dania z kuchni świata, ale z reguły całkiem proste, lekkie potrawy, a im bardziej naturalne, tym lepsze. O mięso nikt się nie upomina, za to bez miski świeżych warzyw, albo słoika domowych przetworów na stole, posiłek nie rozpocznie się.
 Pamiętam jeden z jesiennych obiadów w trakcie którego doszłam do wniosku, że jakieś 95% jego składników pochodzi z domowego źródła. Nie były to jajka sadzone, ale coś o wyższym stopniu trudności, a mianowicie pierś kaczki w sosie z czerwonego wina, a do tego ziemniaki, rukola i warzywa w zalewie. Zarówno mięso, warzywa, wino, a nawet przyprawy były wyhodowane lub przygotowane przez nas. Wydało mi się to niesamowite.
Wiem, że sto lat temu nie zrobiłoby to na nikim wrażenia, ale dzisiaj styl życia wygląda zupełnie inaczej i niewiele ludzi poświęca odżywianiu więcej czasu niż to konieczne, zresztą ciągle ten czas skracając.
Mam szczęście, że wychowałam się w rodzinie, gdzie od dziecka miałam dostęp do własnych, uprawianych warzyw i owoców, gdzie nie chodzi się na skróty w temacie odżywiania i mam możliwość jedzenia naturalnych produktów przez cały rok. I chociaż mały jest w tym mój wkład, jestem moim rodzicom za to bardzo wdzięczna, a w przyszłości postaram się sama w możliwie dużym stopniu sama odtworzyć ten model.

15 sty 2014

Bilet w jedną stronę.

Najwyższy czas podzielić się z Wami planami na najbliższe miesiące, zwłaszcza że odliczane dni do wyjazdu mieszczą się już na palcach dwóch rąk.

Mniej więcej rok temu wymyśliłam sobie, co chciałabym robić zimą 2014. Gap year był jeszcze wtedy tylko pomysłem, ale czułam, że dojdzie do skutku, a wraz z nim to, co teraz jest przede mną. Pamiętam, że już w Brazylii podzieliłam się tym planem ze znajomymi zupełnie tak, jakbym wyjeżdżała za miesiąc. Było dużo niepewności, ale roczna przerwa w końcu stała się rzeczywistością, a mój cel wciąż był ten sam.

globes
source

Wszystko zaczyna się od tego, że 24 stycznia wylatuję do NYC. Wiem, że dopiero co stamtąd wróciłam, ale Nowego Jorku nigdy nie za wiele w życiu. Spośród różnych opcji trasy, najlepszym pomysłem okazało się kupienie za kilkaset złotych biletu w jedną stronę do Nowego Jorku, a potem dokupienie reszty, których ceny też były/są przyjemnie niskie.

Dwa dni po przylocie do NY wybieram się na kilka dni do Toronto, bo niedawno kupiłam bilet autobusowy w dwie strony za 2$. Będzie zimno, zobaczę pewnie więcej śniegu niż w ciągu ostatnich trzech lat, ale szkoda mi nie wkorzystać takiej okazji. Do tej pory nie udało mi się wybrać do Kanady, bo nie miałam paszportu biometrycznego, a więc potrzebowałam wizy. Dzisiaj odebrałam nowy paszport i wiza nie będzie już problemem.
Później wrócę do NY jeszcze na kilka dni.

Untitled
source

A 5-tego lutego lecę dooooo... San Francisco! I tak się cieszę z powrotu do tego miasta, że na samą myśl robi mi się ciepło. Zapewne zresztą nie powstrzymam łez jak już znajdę się na miejscu.
Nie wiem jeszcze jak długo zostanę w Kalifornii, bo to zależy od kilku czynników, ale zapowiada się kilka świetnych spotkań, no i oczywiście odwiedzę moją host rodzinę z pierwszego roku bycia au pair.

Untitled
source

Kalifornia nie jest jednak docelowym miejscem, a wciąż przystankiem przed tym, co od początku miało było głównym celem tego roku. Mowa o Ameryce Środkowej.

Pisałam pare razy, że marzę, żeby nauczyć się surfować. Nie żadne tam stawanie ledwo na desce, tylko nauczyć się na poważnie. A do tego potrzebne jest mi wybrzeże, niezłe fale, najlepiej ciepłe powietrze i nie za zimna woda... czyli patrząc na lokalizację....wszystko się zgadza.

Ocean Beach San Francisco
source

Chcę też w końcu opanować hiszpański na tyle, żeby móc się w tym języku jako tako się porozumiewać. Uczę się hiszpańskiego z przerwami od kilku lat. Problem w tym, że przerwy były zawsze znacznie dłuższe niż czas nauki. Do samodzielnej pracy nie mam oczywiście wystarczająco dużo motywacji, no i Argentyna pokazała mi, że nie umiem praktycznie nic. A że ulubionym sposobem lenia mojego pokroju, jest nauka języka przez mieszkanie w kraju, który się z nim porozumiewa, w takim razie trzeba się do takiego przeprowadzić. Proste. Haha

Zamierzam zatrzymać się na dłuższy czas w Meksyku, ale zwiedzić też inne kraje w tamtych stronach. A ponieważ mam bilet w jedną stronę, nie wiem kiedy wrócę, choć sierpień planuję spędzić już w domu. Ale czy będę tam dwa miesiące czy cztery? Nie wiem.
Zostanę na tak długo, jak wystarczy mi środków do życia, pozwoli zdrowie czy po prostu do momentu, kiedy będę mieć na to ochotę. Jak widać plan jest dość luźny, więc jeszcze przez dłuższy czas nie będę w stanie powiedzieć wam co, gdzie i kiedy dokładnie.

ahoy sailor!
source

Kilka miesięcy życia w obcym kraju, nawet jednym z tych tańszych przywodzi oczywiście na myśl sprawę kosztów, zwłaszcza mieszkania i jedzenia.
I dlatego ta podróż będzie wiązać się z jeszcze jednym ważnym elementem. Zamierzam pracować w ramach wolontariatu. Kilka godzin pracy dziennie za nocleg i wyżywienie. W ten sposób na co dzień nie będę mieć za bardzo wydatków i ułatwi to znacznie tę ważną kwestię.

Wbrew waszym wyobrażeniom, budżet mam na to wszystko naprawdę skromny. Teraz głupio jest pisać o jakiej sumie mowa, bo pewnie mało kto spodziewa się, że mając takie plany można zmieścić się w kosztach, w jakich zamierzam. Możecie się jednak spodziewać, że jeżeli przeżyję, to po wszystkim napiszę o tego typu szczegółach.
Pomocne będzie to, że będę mieć możliwość zarabiania online. Chociaż na nadmiar tych opcji nigdy nie narzekam, także od razu mówię, że jestem otwarta na wszelkie propozycje i jeżeli czyta to ktoś, kto ma jakiś płatny projekt w głowie i mogę nadawać się do jego relizacji, to oczywiście zapraszam na uleczqa@wp.pl.

Untitled
 source

Poza tym oczywiście wiadomo, że nie czeka mnie życie w luksusach. Nastawiam się, że będę czasem chodzić głodna, albo wybierać własne nogi nad inną opcją transportu. Może być brudno, karaluchy będą dorastać do rozmiaru mojego psa, a pająki będą włochate jak Furby. W każdym razie nie zniechęca mnie to,  takie niewygody traktuję w tym wypadku raczej jak wyzwanie, które jest z pewnością do przejścia.
Pewnie, że w podróży powinno się korzystać z niecodziennych możliwości, które oferują, no ale umówmy się, że to nie jest dla mnie  scenariusz typu "wyrywam się w podróż życia po latach spędzonych w korporacji i teraz muszę się  wyszaleć do granic możliwości".
W podróży jestem z krótkimi przerwami przez większość czasu, raz oblizuję się po lunchu składającego się z homara, innym razem zapełniam pusty żołądek wodą i jest ok.

self portrait
source

Jestem ciekawa gdzie spędzę swoje 26-urodziny, alw obojętnie jakie nie będzie to miejsce, dwa tygodnie później będzie czekał mnie fantastyczny prezent.
Będąc ostatnio w Warszawie natrafiłam któregoś poranka na bilety do Ameryki Centralnej za 1000zł w dwie strony z Berlina. Szybko napisałam o tym Bzu, bo od początku zapowiadałam, że będzie musiała mnie odwiedzić. Taka okazja nie mogła przejść obok nosa.
Podobnie z Kasią, z którą byłam w Portugalii. Wiedziała o moich planach i już jesienią wyraziła chęć podróży w te strony. Wysłałam jej linka do biletów, zaczęłam namawiać na szybką decyzję i 2h później obie Kasie miały już bilety na te same loty do Gwatemali! A kilka godzin później dokładnie te loty kosztowały już prawie trzy razy tyle...uffff! Marzec będzie więc należał do naszej trójki!

No i nie mogę powiedzieć nic innego jak...

ADVENTURE IS OUT THERE!!!


Postaram się, żeby podróż ładnie zapisała się na The Adamant Wanderer. także nie odchodźcie, to może będę mogła Was podenerwować jakimiś słonecznymi zdjęciami w przyszłym miesiącu.


A na chwilę obecną, jeżeli chcecie mi pomóc w zrealizowaniu planu, wrzciłam na Allegro trochę rzeczy: buty, dodatki, książki, ozdoby do domu, iPhone 5. Muszę pozbyć się jak najwięcej ilości rzeczy, także będzie super, jeżeli coś przypadnie Wam do gustu i weźmiecie udział w licytacji.

13 sty 2014

Błękitne miasto- Chefchaouen.

Połączenie kolejowe z Mehdii/ Kenitry do Cechfchaouen nie istnieje, autokar z Rabatu jeździ dwa razy dziennie. Właściciel surf hostelu machnął ręką i powiedział, żebyśmy udali się autobusem do Ouzanne, miejscowości położonej w połowie drogi, a stamtąd wzięli dalej taxi.
A jednak po skomplikowanej próbie porozumienia się z grupą taksiarzy, skończyliśmy w jednym z pojazdów. I wyszło jeszcze lepiej, bo koszt taki sam jak autobusem i dwa razy krótszy czas podróży. Kolejne osoby dosiadały się do naszego starego Mercedesa, a my zastanawialiśmy się na ilu się skończy. Kierowca, na środku poduszka, na której spoczął większych rozmiarów mężczyzna, a na siedzeniu pasażera kolejny dobrze zbudowany człowiek, opierający się przez większość drogi o tego w środku. Ależ to musiało być dalekie od wygody, siedzieć jednym pośladkiem na krzywo ułożonej poduszce przez ponad 100km, jeszcze z czyimś łokciem na ramieniu.
Z tyłu nasza trójka oraz marokański nauczyciel, który z miejsca zaprosił Wojtka do znajomych na Facebooku, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy któregoś dnia nie wpadną sobie w ramiona na środku zielonogórskiego deptaku.
Było ciasno, ale dla krótszej podroży można się przemęczyć. Trzy osoby opierały plecy o siedzenie, jedna musiała być pochylona, żeby pozostałe zmieściły barki. Co kilka minut zmienialiśmy się.
W Ouzanne przerwa na siatkę liściastych mandarynek dla mnie i dworcowe kebaby dla chłopców (nie mylić z polskimi dworcowymi). A potem władowaliśmy bagaże do kolejnej grand taxi i czekaliśmy aż szef z ołówkiem za uchem i notesem w rękach znajdzie więcej osób jadących w tą samą stronę i pozwoli nam odjechać.
Ponad 50km krętej, górzystej drogi i dojechaliśmy do Chefchaouen. W sumie za ponad 200km jazdy taxi zapłaciliśmy niecałe 30zł. I nie miałabym nic przeciwko, żeby również w Europie można było jeździć w siódemkę. Bo naprawdę miło jest od czasu do czasu znaleźć się w miejscu, gdzie nikt nie pukałby się w głowę, gdybym poprosiła o przewiezienie mnie w bagażniku. Gdzie zasady bezpieczeństwa są tak poważne, jak skórzany pasek do zamykania drzwi Mercedesa czy mocno przybrudzona tapicerka w dinozaury.

Untitled W takich chwilach nawet mając szerokokątny obiektyw trzeba się trochę pogimnastykować, żeby zrobić zdjęcie.Untitled Coraz wyraźniejsze niebieskie kolory w oddali, to musiało być Chefchaouen.Untitled Dwa dni z rzędu na śniadanie zjedliśmy naleśńiki pani Fatimy. Kosztowały mniej niż złotówkę i tylko rozbudzały moją wyobraźnię, co bym mogła w nie zawinąć, czym posypać, posmarować...Untitled A teraz moi drodzy będzie niebiesko, bo Chefchaouen z takich właśnie budynków słynie. Ponadto miasto jest też czołowym marokańskim producentem haszyszu, dlatego nie ma szans, że będąc tutaj, ktoś nie szepnie do was "hashish?" Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled W każdej medinie można zrobić niezłe zakupy, ale Chefchaouen wydało nam się pod tym względem szczególnie atrakcyjne. Wyrabia się tu przede wszystkim wełniane i skórzane produkty i chociaż sklepów dla turystów nie brakuje, pamiątki w Maroku mają zupełnie inny wymiar. Idealnie się złożyło, że byliśmy tam przed świętami, bo na dobrą sprawę, w tym kraju można zrobić lepsze zakupy świąteczne niż w Londynie czy Nowym Jorku. Mnóstwo pięknych wyrobów ręcznych za niewielką cenę, którą jeszcze zawsze można utargować. Poza tym świetnej jakości przyprawy, dobre herbaty, olej arganowy, czyli rzeczy w sam raz do zapakowania pod choinkę.Untitled Untitled
Untitled Untitled Ta przepiękna zabudowa to nie wszystko, miasto otaczają góry Rif. Untitled Untitled Untitled Wyszliśmy z mediny drugą stroną i stwierdziliśmy, że wejdziemy na pobliskie wzgórze, żeby spojrzeć na medinę z innej perspektywy.Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Untitled Było coś magicznego w tym placu i nawet rzucane pod wieżyczką worki ze śmieciami nie były w stanie tego zaburzyć.Untitled Ponieważ uliczne jedzenie były bardzo tanie, ciągle coś wcinaliśmy, nawet w małych ilościach. Placek z ciecierzycy, ślimaki, orzeszki, migdały, owocowe desery, mandarynki, lody pistacjowe, herbata z miętą kilka razy dziennie itd. Czasami rezygnowałam z obiadu/kolacji, albo podjadałam coś od chłopaków. Z kolei w Chefchaouen, po kilku dniach diety składającej się z ryb i owoców morza, skusiliśmy się znowu na dwa rodzaje mięsnego tadżinu, zupę i kuskus z warzywami.Untitled
Untitled  Untitled    
Untitled Untitled Untitled Te ilości kolendry i mięty... Nie powinnam narzekać, bo kolendrę mam w ogrodzie przez większość roku, ale i tak marzy mi się, żeby i w Polsce wiejskie babcie sprzedawały obfite pęczki kolendry za grosze.Untitled Starałam się nacieszyć mandarynkami na zapas, ale wciąż nie miałam dość.Untitled Untitled