Cerro Negro, najmłodszy aktywny wulkan Nicaragui, ostatnia erupcja nastąpiła tutaj w 1999 roku.
Kilka lat temu pewien Amerykanin postanowił zjechać z niego na rowerze górskim, ale w połowie drogi rower nie wytrzymał prędkości, rozpadł się, a on poważnie się połamał. Rok później powtórzył próbę, która zakończyła się sukcesem i tym razem ustanowił rekord prędkości na ok 170 km/h.
Nie wiem kto wpadł na pomysł volcano boardingu, ale dzisiaj jest to jedna z największych atrakcji północnej Nicaragui z notowanymi rekordami prędkości, który obecnie wynosi niewiele poniżej 100km/h.
Zarówno Martin jak i Benjamin jeżdżą na snowboardzie i szczególnie zależało im, żeby zjechać z wulkanu na stojąco. Wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać po obu opcjach i osobiście nie miałam dużych oczekiwań. Cztery lata temu w Peru spróbowałam sandboardingu zjeżdżając na desce z pustynnej wydmy. Pierwsze próby pokonania trasy na stojąco skończyły się upadkiem już na samym początku, po nim przyszło kilka kolejnych i kiedy już miałam wystarczająco dużo piasku w ustach poddałam się i w końcu zjechałam siedząc. W przypadku Cerro Negro również zdecydowana większość osób zjeżdża w pozycji siedzącej. Osiąga się wtedy znacznie większą prędkość, ale zjazd trwa poniżej minuty.
Spośród agencji organizujących wycieczki na wulkan, tylko jedna oferuje deski z wiązaniami. Snowboardowe przypominają tylko kształtem, waga już niekoniecznie, a wiązania polegają na obowiązaniu własnych butów paskiem, co tym bardziej utrudnia jazdę. To samo było na pustyni, tylko tam sprzęt był jeszcze gorszej jakości.
Zaczęliśmy od 45min wejścia na wulkan z plecakami wypełnionymi kombinezonami i deską zawieszoną na plecach. Gorące podłoże przypomniało, że wulkan jest wciąż aktywny. Na samej górze założyliśmy kombinezony, a potem po kolei zjeżdżaliśmy w dół. Pył wulkaniczny to zdecydowanie nie śnieg i oczywiście nie da się zjechać z wulkanu tak, jak z ośnieżonego stoku. Do pewnego stopnia działała zmiana krawędzi z tylniej na przednią, ale w drugą stronę było już dużo ciężej. Upadałam przy większości prób skrętu, ale mimo wszystko było znacznie fajniej niż się spodziewałam!
29 cze 2014
23 cze 2014
Far far away in Nicaragua.
Na początku muszę Wam podziękować za reakcję na poprzedniego posta. Nie spodziewałabym się, że wywoła tak pozytywną reakcję i nieskończoną ilość miłych słów. W takich monentach wzruszam się widząc jaka armia czytelników stoi za tym blogiem!
Kilka dni w mieście, kilka dni z dala od cywilizacji – tak mniej wyglądał do tej pory pobyt w Nicaragui. Spotkałam się z Benjaminem i Martinem w Leon, mieście w północnej części kraju, w którym wyjątkowo nie chciało mi się robić zdjęć, chociaż miało naprawdę przyjemny klimat i przypadło mi do gustu bardziej od większości wcześniej odwiedzanych miast Ameryki Centralnej.
Po kilku dniach w Leon wsiedliśmy w chicken bus i pojechaliśmy na północny wschód do Jiquilillo, wioski nad oceanem, gdzie dociera garstka osób, bo atrakcji turystycznych w tych stronach na dobrą sprawę brak, internet jeszcze nie dotarł, a opcje noclegu zamykają się w liczbie dwóch- trzech.
Z polecenia Lonely Planet zatrzymaliśmy się w Rancho Tranquilo. Przewodnik powiedział, że nikt nie opuszcza tego miejsca bez przytulenia Tiny, serdecznej właścicielki ze Stanów. Jak ciepłą jest osobą przekonaliśmy się w ciągu pierwszych pięciu minut pobytu i jeszcze tego samego wieczoru wszyscy zostaliśmy przez Tinę wyściskani. Co prawda ciężko było odróżnić kiedy była pijana, a kiedy nie, ale niezależnie od stanu trzeźwości, była to jedna z najbardziej serdecznych i wyluzowanych kobiet w średnim wieku jakie spotkałam.
Teren Rancho Tranquilo ograniczał się do kilku chatek krytych liścmi palmowymi, łazienki, kuchni i baru – najważniejszej części, gdzie za dnia ledwo toczyło się życie, ale nabierało większego tempa wieczorami. Ciężko powiedzieć na czym mijały nam dni w Jiquilillo, czytanie, leżenie w hamakach, surfing, pływanie, budowanie toru wyścigowego dla krabów (co chwilę przemykały między nogami). Wieczorami wyczekiwaliśmy kolacji, a potem zamawialiśmy Colę w szklanych butelkach i siadaliśmy przy butelce lokalnego rumu, najlepszego na świecie Flor de Caña.
Kilka dni w mieście, kilka dni z dala od cywilizacji – tak mniej wyglądał do tej pory pobyt w Nicaragui. Spotkałam się z Benjaminem i Martinem w Leon, mieście w północnej części kraju, w którym wyjątkowo nie chciało mi się robić zdjęć, chociaż miało naprawdę przyjemny klimat i przypadło mi do gustu bardziej od większości wcześniej odwiedzanych miast Ameryki Centralnej.
Po kilku dniach w Leon wsiedliśmy w chicken bus i pojechaliśmy na północny wschód do Jiquilillo, wioski nad oceanem, gdzie dociera garstka osób, bo atrakcji turystycznych w tych stronach na dobrą sprawę brak, internet jeszcze nie dotarł, a opcje noclegu zamykają się w liczbie dwóch- trzech.
Z polecenia Lonely Planet zatrzymaliśmy się w Rancho Tranquilo. Przewodnik powiedział, że nikt nie opuszcza tego miejsca bez przytulenia Tiny, serdecznej właścicielki ze Stanów. Jak ciepłą jest osobą przekonaliśmy się w ciągu pierwszych pięciu minut pobytu i jeszcze tego samego wieczoru wszyscy zostaliśmy przez Tinę wyściskani. Co prawda ciężko było odróżnić kiedy była pijana, a kiedy nie, ale niezależnie od stanu trzeźwości, była to jedna z najbardziej serdecznych i wyluzowanych kobiet w średnim wieku jakie spotkałam.
Teren Rancho Tranquilo ograniczał się do kilku chatek krytych liścmi palmowymi, łazienki, kuchni i baru – najważniejszej części, gdzie za dnia ledwo toczyło się życie, ale nabierało większego tempa wieczorami. Ciężko powiedzieć na czym mijały nam dni w Jiquilillo, czytanie, leżenie w hamakach, surfing, pływanie, budowanie toru wyścigowego dla krabów (co chwilę przemykały między nogami). Wieczorami wyczekiwaliśmy kolacji, a potem zamawialiśmy Colę w szklanych butelkach i siadaliśmy przy butelce lokalnego rumu, najlepszego na świecie Flor de Caña.
Wejście do Rancho Tranquilo. Główna ścieżka prowadząca do baru.
Popołudnie w hamakach.
Patricka z Anglii poznaliśmy w hostelu w Leon i zdecydował się dołączyć do naszej wycieczki. Z kolei na miejscu spotkałam Lilly, Australijkę, która miesiąc wcześniej zatrzymała się w Osa Mariposa.
Hostel był tak blisko plaży, że w czasie przypływu woda potrafiła wdzierać się do nas. Wtedy był też najlepszy czas na surfing, ale tylko jednego dnia fale były na tyle niezłe, że spędziłam w wodzie ponad 3h. Spacer po wiosce. Tyle jest miejsc na świecie, gdzie za dom na oceanem płaci się miliony. Tutaj ludzie mają własny dostęp do plaży, a żyją w chatkach, które ledwo mają ściany. Bar od strony plaży wyglądał bardzo niepozornie, kilka badyli wbitych w piach i liściasty dach. Na plaży można było znaleźć duże, piękne muszle. Na tyle duże i ciężkie, że nie chciało mi się ich brać ze sobą i wozić w plecaku. Wioskę zamieszkiwało niewiele ludzi, rzadko kiedy było widać kogoś na plaży. Kiedy poszliśmy z Benjaminem na kilkukilometrowy poranny bieg wzdłuż oceanu, nie spotkaliśmy żywej duszy. Martin pracuje w Austrii jako szef kuchni, w ostatni wieczór zaproponował Tinie, że ugotuje dla nas kolację. Pomogliśmy mu przy pracy i zrobiliśmy dahl z przepysznym tartym, świeżym kokosem z limonką i chili. Zachód słońca. Codziennie wieczorem była burza, w pierwszy wieczór obejrzałam chyba największą ilość piorunów w swoim życiu, niebo rozbłyskiwało co kilka sekund. Zanim rozpadało się, bawiliśmy się długim czasem naświetlania. Ustawiłam aparat na statywie i powiedzieliśmy Martinowi, żeby napisał coś swoją latarką. Nie wiedzieliśmy co napisze, niespodzianka poajwiła się na wyświetlaczu. Poza kolacją ugotowaną przez Martina, goście nie mieli dostępu do kuchni, ale trzy razy w ciągu dnia można było zamówić jedzenie (2-4.50$) przygotowane przez lokalną kucharkę. W rancho tranquilo nie mieszkało w jednym czasie więcej niż kilka osób, ale Tina ma w okolicy trochę znajomych, którzy o różnych porach dniach wpadali z wizytą.
Patricka z Anglii poznaliśmy w hostelu w Leon i zdecydował się dołączyć do naszej wycieczki. Z kolei na miejscu spotkałam Lilly, Australijkę, która miesiąc wcześniej zatrzymała się w Osa Mariposa.
Hostel był tak blisko plaży, że w czasie przypływu woda potrafiła wdzierać się do nas. Wtedy był też najlepszy czas na surfing, ale tylko jednego dnia fale były na tyle niezłe, że spędziłam w wodzie ponad 3h. Spacer po wiosce. Tyle jest miejsc na świecie, gdzie za dom na oceanem płaci się miliony. Tutaj ludzie mają własny dostęp do plaży, a żyją w chatkach, które ledwo mają ściany. Bar od strony plaży wyglądał bardzo niepozornie, kilka badyli wbitych w piach i liściasty dach. Na plaży można było znaleźć duże, piękne muszle. Na tyle duże i ciężkie, że nie chciało mi się ich brać ze sobą i wozić w plecaku. Wioskę zamieszkiwało niewiele ludzi, rzadko kiedy było widać kogoś na plaży. Kiedy poszliśmy z Benjaminem na kilkukilometrowy poranny bieg wzdłuż oceanu, nie spotkaliśmy żywej duszy. Martin pracuje w Austrii jako szef kuchni, w ostatni wieczór zaproponował Tinie, że ugotuje dla nas kolację. Pomogliśmy mu przy pracy i zrobiliśmy dahl z przepysznym tartym, świeżym kokosem z limonką i chili. Zachód słońca. Codziennie wieczorem była burza, w pierwszy wieczór obejrzałam chyba największą ilość piorunów w swoim życiu, niebo rozbłyskiwało co kilka sekund. Zanim rozpadało się, bawiliśmy się długim czasem naświetlania. Ustawiłam aparat na statywie i powiedzieliśmy Martinowi, żeby napisał coś swoją latarką. Nie wiedzieliśmy co napisze, niespodzianka poajwiła się na wyświetlaczu. Poza kolacją ugotowaną przez Martina, goście nie mieli dostępu do kuchni, ale trzy razy w ciągu dnia można było zamówić jedzenie (2-4.50$) przygotowane przez lokalną kucharkę. W rancho tranquilo nie mieszkało w jednym czasie więcej niż kilka osób, ale Tina ma w okolicy trochę znajomych, którzy o różnych porach dniach wpadali z wizytą.
21 cze 2014
Not traveling alone anymore...
Kolejny środek transportu w podróży, jeden z tysiąca. Przejażdżka autobusem z Meksyku do Gwatemali, której pewnie nie będę pamietać bo zleje się ze wszystkimi innymi.
Całe szczęście, że życie potrafi czasem zaskoczyć.
Podróż może faktycznie nie była pełna wrażeń, ale dzisiaj sprawia, że zadaję sobie pytania – a co, gdybym opuściła Puerto Escondido dzień pózniej jak początkowo planowałam, zdecydowała się zostać dzień dłużej w San Christobal co brałam pod uwagę, wybrała inny hostel i zarezerwowala bilet na autobus gdzie indziej? Efekt domino, jedna decyzja wpływająca na drugą i nawet nie za bardzo wiem gdzie był początek, który popchnął całą resztę zdarzeń.
Tak łatwo było się nie spotkać i nigdy nie dowiedzieć o jego istnieniu.
Benjamin jest w moim wieku, pochodzi z Salzburga, studiuje mechanical engineering, a od stycznia był na wymianie studenckiej w Mexico City. Po zdanych egzaminach wybrał sie w podróż po Ameryce Centralnej i miesiąc temu znalazł w tym samym autobusie jadącym nad jezioro Atitlan. Spędziliśmy ze sobą tydzień w Gwatemali i siedem dni wystarczyło, żeby z nieznajomych zamienić się w dwójkę ludzi, którzy nie za bardzo wyobraża sobie rzeczywistość bez siebie nawzajem. Rozstając się na czas Salwadoru (moja austriacka ekipa ruszyła wtedy do Hondurasu) wiedzieliśmy, że niecałe dwa tygodnie późnej spotkamy sie w Nicaragui i bedziemy mieć przed sobą 6 tygodni wspólnego podróżowania po Nicaragui, Kostaryce i Panamie. Czy można wymarzyć sobie lepszy scenariusz takiej sytuacji? Chyba nie. Od dwóch tygodni jesteśmy znowu razem i został nam jeszcze miesiąc w drodze.
A skoro już jesteśmy przy temacie miłości rzadko przewijającej się na tym blogu (nie licząc tej do podróży i jedzenia), to może wrócę do do czasów bycia singlem, czyli ostatnich czterech lat. Oh jak daleko było mi do ubolewania, że nie mam chłopca, że nie mam się do kogo przytulić i wyczekiwania kiedy zjawi się książe. Zresztą nie oszukjmy się, mój styl życia w ostatnich latach praktycznie wykluczał dzielenie życia z drugą osobą. Rok na jednym kontynencie, rok na drugim, ciągle w drodze bez stałego miejsca zamieszkania. Nawet jeżeli na horyzoncie pojawiali się kandydaci, to szybko przychodziło pożegnanie. Wszystkie (łącznie dwa) poprzednie związki zakończyła odległość, podobnie z tymi, które nigdy sie nie wydarzyły, choć mogłyby w innych okolicznościach.
Któregoś dnia ktoś podrzucił mi tekst Don't date a girl who travels, który trafił w sedno sprawy. Bycie osobą, która ceni wolność ponad wszystko, a spełnianie marzeń stawia na pierwszym miejscu, spychając resztę na dalszy plan, niczego nie ułatwia. Na chwilę obecną mój styl życia wcale się nie zmienia, bo przecież od pięciu miesięcy jestem w podróży, a jesienią wracam do Anglii. Tym razem jednak determinacja dwóch stron jest tak mocna, że oczywistym wydaje się znalezienie w moim zwariowanym życiu miejsca dla drugiej osoby i pogodzić jedno z drugim.
Ben miał wracać do domu na początku lipca, ale zmienił termin wylotu, żeby zakończyć podróż razem ze mną. W sierpniu planujemy spotkać się w Polsce, zahaczyć o Berlin, we wrześniu wybieram się do Austrii, a przez ostatni rok cierpienia w Birmingham będę mieć dobrą wymówkę do krótkich podróży po Europie.
Otwiera się nowy rozdział, a ja mogę tylko powiedzieć, że chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo z głupiej decyzji o wyborze środka transportu. Uważajcie na współpasażerów, potrafią bardzo namieszać w życiu.
Całe szczęście, że życie potrafi czasem zaskoczyć.
Podróż może faktycznie nie była pełna wrażeń, ale dzisiaj sprawia, że zadaję sobie pytania – a co, gdybym opuściła Puerto Escondido dzień pózniej jak początkowo planowałam, zdecydowała się zostać dzień dłużej w San Christobal co brałam pod uwagę, wybrała inny hostel i zarezerwowala bilet na autobus gdzie indziej? Efekt domino, jedna decyzja wpływająca na drugą i nawet nie za bardzo wiem gdzie był początek, który popchnął całą resztę zdarzeń.
Tak łatwo było się nie spotkać i nigdy nie dowiedzieć o jego istnieniu.
Benjamin jest w moim wieku, pochodzi z Salzburga, studiuje mechanical engineering, a od stycznia był na wymianie studenckiej w Mexico City. Po zdanych egzaminach wybrał sie w podróż po Ameryce Centralnej i miesiąc temu znalazł w tym samym autobusie jadącym nad jezioro Atitlan. Spędziliśmy ze sobą tydzień w Gwatemali i siedem dni wystarczyło, żeby z nieznajomych zamienić się w dwójkę ludzi, którzy nie za bardzo wyobraża sobie rzeczywistość bez siebie nawzajem. Rozstając się na czas Salwadoru (moja austriacka ekipa ruszyła wtedy do Hondurasu) wiedzieliśmy, że niecałe dwa tygodnie późnej spotkamy sie w Nicaragui i bedziemy mieć przed sobą 6 tygodni wspólnego podróżowania po Nicaragui, Kostaryce i Panamie. Czy można wymarzyć sobie lepszy scenariusz takiej sytuacji? Chyba nie. Od dwóch tygodni jesteśmy znowu razem i został nam jeszcze miesiąc w drodze.
A skoro już jesteśmy przy temacie miłości rzadko przewijającej się na tym blogu (nie licząc tej do podróży i jedzenia), to może wrócę do do czasów bycia singlem, czyli ostatnich czterech lat. Oh jak daleko było mi do ubolewania, że nie mam chłopca, że nie mam się do kogo przytulić i wyczekiwania kiedy zjawi się książe. Zresztą nie oszukjmy się, mój styl życia w ostatnich latach praktycznie wykluczał dzielenie życia z drugą osobą. Rok na jednym kontynencie, rok na drugim, ciągle w drodze bez stałego miejsca zamieszkania. Nawet jeżeli na horyzoncie pojawiali się kandydaci, to szybko przychodziło pożegnanie. Wszystkie (łącznie dwa) poprzednie związki zakończyła odległość, podobnie z tymi, które nigdy sie nie wydarzyły, choć mogłyby w innych okolicznościach.
Któregoś dnia ktoś podrzucił mi tekst Don't date a girl who travels, który trafił w sedno sprawy. Bycie osobą, która ceni wolność ponad wszystko, a spełnianie marzeń stawia na pierwszym miejscu, spychając resztę na dalszy plan, niczego nie ułatwia. Na chwilę obecną mój styl życia wcale się nie zmienia, bo przecież od pięciu miesięcy jestem w podróży, a jesienią wracam do Anglii. Tym razem jednak determinacja dwóch stron jest tak mocna, że oczywistym wydaje się znalezienie w moim zwariowanym życiu miejsca dla drugiej osoby i pogodzić jedno z drugim.
Ben miał wracać do domu na początku lipca, ale zmienił termin wylotu, żeby zakończyć podróż razem ze mną. W sierpniu planujemy spotkać się w Polsce, zahaczyć o Berlin, we wrześniu wybieram się do Austrii, a przez ostatni rok cierpienia w Birmingham będę mieć dobrą wymówkę do krótkich podróży po Europie.
Otwiera się nowy rozdział, a ja mogę tylko powiedzieć, że chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo z głupiej decyzji o wyborze środka transportu. Uważajcie na współpasażerów, potrafią bardzo namieszać w życiu.
16 cze 2014
La Tortuga Verde.
Cały mój tydzień w Salwadorze okazał się być z różnych względów lekko pechowy, ale przynajmniej dane mi było dźwigać ciężar życia pływając w basenie, surfując przed hotelem i mieszkając przy plaży.
O La Tortuga Verde nie dowiedziałabym się, gdyby nie znajomi z Nowej Zelandii, z którymi tam pojechałam. Odcięty od reszty świata hotel nad oceanem w południowym Salwadorze, którego idea nie kończy się na zapewnieniu gościom noclegu, wyżywienia i rozrywki. Miejsce to stworzył pozytywnie zakręcony Nowojorczyk, który w pewnym momencie postanowił zwolnić tempo życia i zamienić betonową dżunglę Manhattanu na życie w otoczeniu natury. La Tortuga Verde mocno angażuje się w projekty związane z ochroną środowiska, a przede wszystkim w to, co dotyczy żółwii.
Podejrzewam, że to nie tylko problem Ameryki Centralnej, ale wszystkich krajów rozwijających się w których występują te zwierzęta – jaja młodych kradzione są przez lokalnych mieszkańców, następnie sprzedawane. Zero troski o faunę, wygrywa chęć zysku. Tortuga Verde odkupuje ukradzone jaja, a następnie wypuszcza małe żółwie na wolność. Udało im się również uratować dwa dorosłe żółwie, których wiek sięgał około stu lat, ale niestety specjaliści ze stolicy, którzy powinni mieć na ten temat większą wiedzę, zabili oba przez nieodpowiedni transport w drodze do San Salwadoru.
Na terenie resortu mieszka ponadto pelikan- nielot, a w trakcie mojego pobytu dołączył kolejny, który nie poradziłby sobie w naturalnym środowisku. Regularnie trafia tam jakieś zwierze w potrzebie, a Zielony Żółw stara się zapewnić im pomoc.
Tom ma mnóstwo pomysłów na rozwój ośrodka, posiada też więcej ziemi w okolicy z planami zagospodarowania jej. Kawałek dalej wykańczany jest hostel, który będzie tańszą opcją noclegu dla backpackerów. W tym wszystkim nie chodzi o zysk, ale o zrobienia czegoś dobrego, zarówno dla ludzi jak i środowiska. Tom zapewnia pracę okolicznym mieszkańcom, a ceny ośrodka są przystępne dla wszystkich. Zaczynając od 10$ za łóżko w pokoju wieloosobowym, przez pokój prywatny niewiele droższy, kończąc na domu z basenem, który nadaje się do wynajęcia dla większej grupy osób.
La Tortuga Verde oferuje też opcję wolontariatu z której chciałam skorzystać gdyby nie to, że rozchorowałam się i przez kilka dni nie czułam się w pełni sił. Za 3-4 godzin pracy dziennie (np. prace ogrodowe, sprzątanie plaży, w sezonie składania żółwich jaj również również pomoc przy tym projekcie) zapewnione jest łóżko w pokoju wieloosobowym lub 10$ zniżki na pokój prywatny i tańsze jedzenie w restauracji. Największą zaletą jest to, że Zielony Żółw nie wymaga zaangażowania na długi okres, jak to często bywa przy ofertach pracy w ramach wolontariatu. Zamiast miesiąca, można przepracować tydzień i ruszyć dalej w drogę. Jeśli będziecie podróżować w tych stronach, zachęcam do wzięcia pod uwagę tej opcji!
15 min jazdy autem z ośrodka znajduje się point break, gdzie w zależności od pogody zdarzają się doskonałe fale. W dni z dobrymi falami, Rory pracujący w La Tortuga Verde jeździ wcześnie rano surfować. Każdy kto ma ochotę może dołączyć. Przez to, że nie czułam się najlepiej ominęły mnie najlepsze dni grrr... Deski na bagażnik, zabezpieczone starymi materacami. Pokoje. Na werandzie każdego pokoju wiszą dwa hamaki. Mieszkając na terenie ośrodka pelikan. Restauracja.
Brak dostępu do kuchni był minusem, ale w menu znajdowały się pozycje od 2$, dzięki którym możliwe było przetrwania z niskim budżetem. Poranek w hamaku spędzony na oglądaniu fal. Lokalizacja tuż przy plaży to jedna z największych zalet tego miejsca. A plaża jest praktycznie pusta, rzadko kiedy widać na niej kogoś, kto nie byłby gościem ośrodka. Sebastian z poprzedniego posta opuścił El Tunco razem ze mną i całe szczęście,bo dzięki temu mogliśmy dzielić wygodny dwuosobowy pokój zamiast dormitorium w którym zjadłyby nas komary. Codziennie o 17 odbywają się darmowe zajęcia jogi.
W każdy piątek, pracująca na miejscu Dallas gotuje dla gości wegańską kolację. Zawsze znajduje kogoś do pomocy, kto później może zjeść za darmo. Ja zgłosiłam się na ochotnika i razem zrobiłyśmy pyszne pad thai.
O La Tortuga Verde nie dowiedziałabym się, gdyby nie znajomi z Nowej Zelandii, z którymi tam pojechałam. Odcięty od reszty świata hotel nad oceanem w południowym Salwadorze, którego idea nie kończy się na zapewnieniu gościom noclegu, wyżywienia i rozrywki. Miejsce to stworzył pozytywnie zakręcony Nowojorczyk, który w pewnym momencie postanowił zwolnić tempo życia i zamienić betonową dżunglę Manhattanu na życie w otoczeniu natury. La Tortuga Verde mocno angażuje się w projekty związane z ochroną środowiska, a przede wszystkim w to, co dotyczy żółwii.
Podejrzewam, że to nie tylko problem Ameryki Centralnej, ale wszystkich krajów rozwijających się w których występują te zwierzęta – jaja młodych kradzione są przez lokalnych mieszkańców, następnie sprzedawane. Zero troski o faunę, wygrywa chęć zysku. Tortuga Verde odkupuje ukradzone jaja, a następnie wypuszcza małe żółwie na wolność. Udało im się również uratować dwa dorosłe żółwie, których wiek sięgał około stu lat, ale niestety specjaliści ze stolicy, którzy powinni mieć na ten temat większą wiedzę, zabili oba przez nieodpowiedni transport w drodze do San Salwadoru.
Na terenie resortu mieszka ponadto pelikan- nielot, a w trakcie mojego pobytu dołączył kolejny, który nie poradziłby sobie w naturalnym środowisku. Regularnie trafia tam jakieś zwierze w potrzebie, a Zielony Żółw stara się zapewnić im pomoc.
Tom ma mnóstwo pomysłów na rozwój ośrodka, posiada też więcej ziemi w okolicy z planami zagospodarowania jej. Kawałek dalej wykańczany jest hostel, który będzie tańszą opcją noclegu dla backpackerów. W tym wszystkim nie chodzi o zysk, ale o zrobienia czegoś dobrego, zarówno dla ludzi jak i środowiska. Tom zapewnia pracę okolicznym mieszkańcom, a ceny ośrodka są przystępne dla wszystkich. Zaczynając od 10$ za łóżko w pokoju wieloosobowym, przez pokój prywatny niewiele droższy, kończąc na domu z basenem, który nadaje się do wynajęcia dla większej grupy osób.
La Tortuga Verde oferuje też opcję wolontariatu z której chciałam skorzystać gdyby nie to, że rozchorowałam się i przez kilka dni nie czułam się w pełni sił. Za 3-4 godzin pracy dziennie (np. prace ogrodowe, sprzątanie plaży, w sezonie składania żółwich jaj również również pomoc przy tym projekcie) zapewnione jest łóżko w pokoju wieloosobowym lub 10$ zniżki na pokój prywatny i tańsze jedzenie w restauracji. Największą zaletą jest to, że Zielony Żółw nie wymaga zaangażowania na długi okres, jak to często bywa przy ofertach pracy w ramach wolontariatu. Zamiast miesiąca, można przepracować tydzień i ruszyć dalej w drogę. Jeśli będziecie podróżować w tych stronach, zachęcam do wzięcia pod uwagę tej opcji!
15 min jazdy autem z ośrodka znajduje się point break, gdzie w zależności od pogody zdarzają się doskonałe fale. W dni z dobrymi falami, Rory pracujący w La Tortuga Verde jeździ wcześnie rano surfować. Każdy kto ma ochotę może dołączyć. Przez to, że nie czułam się najlepiej ominęły mnie najlepsze dni grrr... Deski na bagażnik, zabezpieczone starymi materacami. Pokoje. Na werandzie każdego pokoju wiszą dwa hamaki. Mieszkając na terenie ośrodka pelikan. Restauracja.
Brak dostępu do kuchni był minusem, ale w menu znajdowały się pozycje od 2$, dzięki którym możliwe było przetrwania z niskim budżetem. Poranek w hamaku spędzony na oglądaniu fal. Lokalizacja tuż przy plaży to jedna z największych zalet tego miejsca. A plaża jest praktycznie pusta, rzadko kiedy widać na niej kogoś, kto nie byłby gościem ośrodka. Sebastian z poprzedniego posta opuścił El Tunco razem ze mną i całe szczęście,bo dzięki temu mogliśmy dzielić wygodny dwuosobowy pokój zamiast dormitorium w którym zjadłyby nas komary. Codziennie o 17 odbywają się darmowe zajęcia jogi.
W każdy piątek, pracująca na miejscu Dallas gotuje dla gości wegańską kolację. Zawsze znajduje kogoś do pomocy, kto później może zjeść za darmo. Ja zgłosiłam się na ochotnika i razem zrobiłyśmy pyszne pad thai.
Subskrybuj:
Posty (Atom)