Stoję na stacji, czekam na metro, podjeżdża pociąg. Zanim się zatrzyma już zauważam kilkanaście par męskich oczu na najbardziej wyróżniającej się osobie na peronie. Nie lubię być w centrum zainteresowania, ale w podróży czasem mnie to bawi. Wsiadam do metra z uśmiechem.
Po kilku stacjach czeka mnie przesiadka. Godzina szczytu, wszyscy jadą do pracy. Podjeżdża kilka kolejnych pociągów, ale udaje mi się wejść dopiero do któregoś z kolei. Miejsca siedzące są zajęte po pięciu sekundach, nikt nie da sobie wydrzeć tej wygody.
Na następnej stacji do wagonu wlewa się morze ludzi i odtąd zaczyna się najgorsza przejażdżka metrem mojego życia. Podróżowałam metrem w godzinach szczytu w od Nowego Jorku, przez Londyn, po Tokio, ale takiego ścisku jeszcze nie doświadczyłam.
Nie mam już na plecach 12kg, ale 30, bo bo ludzie uwieszają się na moim plecaku. Z przodu mam drugi. Zaczynam marzyć o wydostaniu się stamtąd ale przede mną długa droga.
Znowu stacja i znowu wdzierają się kolejne osoby, chociaż byłam pewna, że nie zmieściłaby się w wagonie już nawet połowa człowieka
Na zakrętach przeklinam fizykę i siłę odśrodkową. Czuję jak cały tłum przyciska mnie do drzwi i że zaraz będę wolała przez nie wypaść niż jechać dalej. Na stacjach drzwi zamykają się po 10 razy, ale przy tym tłumie nie pomogłoby nawet dopychanie pałką, jak to praktykuje się czasem w Japonii.
Słowo "przepraszam" w podziemiu Districo Federal nie istnieje. Jeżeli nie masz wystarczająco silnych łokci, nie wejdziesz do metra, albo z niego nie wyjdziesz.
Jestem pewna podziwu dla pani, która z torebki wyciąga wałki i zaczyna nawijać je na włosy. Ja nie mogę nawet ruszyć ręką.
Moment przedarcia się przez tłum w kierunku drzwi i pierwszy łyk powietrza na stacji docelowej był cudowny, ale i tak pierwsza podróż meksykańskim metrem zostawiła całkiem głęboką dziurę w mojej psychice.
Na szczęście podobna przejażdżka już się nie powtórzyła.
===
I znowu, jak to często bywa w podróży, przypadek zadecydował o większości mojego pobytu w stolicy Meksyku.
W trzeci dzień znalazłam na Couchsurfingu, w dziale lokalnych wydarzeń informację o cotygodniowej lekcje kubańskiej salsy, z kolacją wliczoną w cenę. Cena wynosiła ledwo ponad 10zł, lokalizacja była bardzo blisko mojego hostelu, więc uznałam, że nie mogę zmarnować takiej okazji.
Nie za bardzo lubię tańczyć, ale salsy zawsze chciałam się nauczyć. W godzinę oczywiście niewiele załapałam, ale poznałam podstawowe kroki. Po lekcji zaczęłam rozmawiać z dwoma uczestnikami kursu, Xavierem i Chrisem. Usiedliśmy razem przy stole i przegadaliśmy kolację. Kiedy dowiedzieli się, że kilka dni wcześniej miałam urodziny, koniecznie chcieli postawić mi tequillę. Poszliśmy do baru z muzyką na żywo i tam wypiłam kielona pierwszej tequilli na terenie jej ojczyzny.
Na drugi dzień spotkałam się z Xavierem w muzeum/domu Fridy Kahlo i zwiedziliśmy razem okolice.
Szybko się zakumplowaliśmy i Xavier zaproponował, żebym przeniosła się do jego domu. Idealnie się złożyło, bo w hostelu kończyła mi się rezerwacja, a nie wiedziałam co mam robić dalej i gdzie jechać. Zostałam więc na kolejne trzy dni w D.F., a ostatecznie spędziłam dziesięć.
Byłam za to beznadziejna w dokumentowaniu tych dni i dlatego post z Mexico City będzie tylko jeden, a poniższe zdjęcia bardzo przeciętne. Z drugiej jednak strony zauważyłam, że pierwszy post z danej lokalizacji budzi największe zainteresowanie, każdy kolejny odwiedzacie w coraz mniejszym gronie. Może więc wyszło na dobre.
Jakie wrażenie zrobiło na mnie miasto? Było jednym z najfajniejszych, jakie odwiedziłam w Ameryce Łacińskiej. Wszechobecny street food od razu chwycił mnie za serce, a ceny jedzenia były dużą ulgą po miesiącu spędzonym w Stanach. Momentami męczyły mnie szerokie, cuchnące spalinami ulice, ale na terenie miasta było mimo wszystko dużo zieleni. Nie było też momentu, żebym odczuwała jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Co tu dużo mówić, jeżeli będzie okazja, to chętnie wrócę na dalszą eksplorację najlepszych tacos w mieście.
Dom Fridy Kahlo był super, byłam pod dużym wrażeniem, zwłaszcza tymczasowej wystawy dotyczącej jej strojów.
Mike, którego poznałam w Toronto wysłał mi od swojego kolegi z Mexico City kilka wskazówek, gdzie warto zjeść. Pierwszą wypróbowałam z Xavierem po odwiedzeniu Casa de Azul, na pobliskim targu. Tacos z El Charro okazały się świetne, z dużą ilość mięsa i dodatków, a lepszego grillowanego kaktusa niż tam, do tej pory nie jadłam.
Xavier, a po prawej ściana chicharron, czyli smażona wieprzowa skóra, powiedzmy, że skwarki, łamana na kawałki przyjmuje rolę prażynek, chipsów.
Tostada, czyli twarda tortilla z owocami morza, sałatą i guacamole. Ciężka do zjedzenie bo tortilla się łamie, składniki spadają, ale komu by to przeszkadzało, kiedy tak dobrze smakuje?
Miło było mieć przy sobie Xaviera, bo dzięki niemu dowiedziałam się rzeczy, które w innej sytuacji na pewno by mi umknęły. Kiedy miałam ochotę na koktail owocowy, polecił mi spróbować smoothie z pigwicy właściwej, owoca, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Ciężko porównać jego smak do czegokolwiek (może odrobinę do śliwki?) ale był bardzo dobry, choć gęsty i mocno sycący.
Spacer po Coyoacan. Churros z jednej z ulubionych miejscówek w mieście. Z cajetą- dulce de leche z koziego mleka i kremowym serkiem. No i nadgryziony churro Xaviera, bo nie znał mnie wystarczająco długo i zapomniał, że nie może zacząć jeść zanim zrobię zdjęcie;). Cafe El Jarocho, jedna z ulubionych kawiarni mieszkańców Mexico City, podobno w weekendy ustawiają się tu kolejki. W tłusty czwartek, żeby połączyć moce z ojczyzną, wybrałam się do El Morro, funkcjonującej od 1935 kawiarnii słynącej z churros. Churros wytarzane w cukrze z cynamonem i do tego gorąca czekolada. Niekoniecznie gęsta i intensywna w smaku, ale to pewnie i lepiej, bo inaczej nie pokonałabym całej porcji. Pamiętam jak kilka dobrych lat temu oglądałam odcinek "Boso przez świat" Cejrowskiego z Mexico City i część odcinka nagrywał właśnie tutaj, na 45piętrze budynku Torre Latinoamericana. Miałam wtedy wyobrażenie o tym mieście, że jest niebezpieczne, zanieczyszczone i że łatwo zatruć się jedząc coś na ulicy. Teraz bawi mnie to wspomnienie chociaż rzeczywiście nad miastem widać unoszący się smog. Mexico City tworzy jedną z największych aglomeracji miejskich na świecie, liczącą 21mln mieszkańców. I rzeczywiście, patrząc na miasto z góry, nie widać jego końca. Podobnie jak w Tokio. Ustrzelone gdzieś w mojej dzielnicy, Colonia Roma, która uznawana jest za najładniejszą w mieście. Gdybym miała 50tkę pewnie bardziej postarałabym się ją sfotografować, ale wygrało lenistwo. Tacos al pastor to efekt wpływu libańskich imigrantów na kuchnię meksyńską. Mięso shoarma na tortilli, podawane często z anananem, do tego kilka klasycznych dodatków typu cebula i kolendra. El Tizoncito, który dzisiaj jest lokalną sieciówką przypisują sobie też wynalezienie tacos al pastor i właśnie tam postanowiłam ich spróbować. Jadłam je później w jeszcze dwóch innych miejscach, ale nie przebiły pierwszych. Miejskie targi w Mexico City były moimi ulubionymi miejscami do zwiedzania. Mercado de Medelin znajdował się niedaleko mojego hostelu, ale przede wszystkim polecam odwiedzenie La Merced, zwłaszcza jeśli chodzi o zakupy spożywcze, bo wszystko było tam bardzo tanie. Widząc wielkie piniaty zapragnęłam rozbić taką któregoś dnia. Opuncje sprzedawane są w takich ilościach jak pomidory czy ziemniaki. Na lunch wybrałam stoisko z owocami morza i zamówiłam zupę. Za 11zł dostałam miskę pysznego pikantnego bulionu z krewetkami, małzami, rybą i krabem. Posypana kolendrą przeniosła mnie do Portugalii. W jeden z wieczorów Xavier zabrał mnie na punkt widokowy na wysokości ponad 3tys m.n.p.m.
Mexico City leży na wysokości ponad 2200 m.n.p.m, więc bieganie tam było dla mnie praktycznie treningiem wysokogórskim.
Jedną z weekendowych wycieczek były piramidy/ miasto Azteków w Teotihuacan, kilkadziesiąt kilometrów za miastem. Xavier odsłonił z tej okazji dach w swoim Jeepie, co przy takiej idealnej pogodzie przyniosło podwójną frajdę z road tripu. Na Teotihuacan czułam się trochę jakbym znowu miała 8lat i była ciągana po muzeach i kościołach, które niekoniecznie mnie wtedy interesowały. Tłum, kolejki, upał, płaczące dzieci, pamiątki na każdym kroku. Eee...nie ruszyły mnie za bardzo te piramidy. Wiem, że w Guatemali zrobią na mnie większe wrażenie. Chciałam to zrobić jak tylko wyruszyliśmy z domu, stanąć na siedzeniu, rozłożyć szeroko ramiona i poczuć na sobie . W końcu nadarzył się idealny moment, w radiu leciało "Smells Like Teen Spirit" zjeżdzaliśmy autostradą w dół, a w oddali ukazało się oświetlone zachodzącym słońcem Mexico City. Miałam w głowie "The Perks of Being a Wallflower", a to był chyba najlepszy moment z mojego pobytu w mieście.
Jazda na stojąco tak mi się spodobała, że później za każdym razem jak gdzieś jechaliśmy, starałam się stanąć chociaż na chwilę.
Xavier do niedawna mył sałatę mydłem, więc dałam mu kilka lekcji gotowania i wiedzy o produktach spożywczych. A poza tym korzystałam z tego, co znajdowałam na targach, czyli przygotowywałam milkshaki z niecodziennych owoców jak np. mamea, albo robiłam moją meksykańską wersję kanapki grilled cheese sandwich: ser Oaxaca, jarmuż, kolendra, awokado, salsa verde.
W ostatnią noc miałam do zrealizowania misję. W miejscach poleconych przez kolegę Mike'a znalazło się jedno, przy którym napisał, że na pewno zachoruje po tym jedzeniu. Mike powiedział mu, że jestem twarda jak byk i nic mi nie będzie. A skoro zakładano się o mój żołądek w odległej Kanadzie, musiałam udowodnić, że przetrwam to przeklęte Tacos Beto. Miejsce słynie z tego, że serwuje tacos z dodatkiem (na życzenie) cochinady. Widzicie ten tłuszcz na zdjęciu? Przez całą noc smażą w nim mięsa, kiełbasy, cebule, a cochinada to resztki, które wyławiają z dna durszlakiem. Brzmi jak zawał serca na miejscu i coś czego normalna wątroba nie przetrwa. Zamówiliśmy dwa tacos z cochinadą. Była godzina 23, a na drugi dzień musiałam wstawać po 5 rano i jechać na lotnisko. Wiedziałam więc czym ryzykuje i że może skończyć się tragicznie dla mojej podróży. Wyobrażałam sobie, że siedzę w samolocie w momencie startu i nagle muszę biec do toalety. To byłby dopiero dramat... Na szczęście przetrwałam bez bólu brzucha i rozwolnienia. Zwycięstwo.
Zamiast 18h podróży do Puerto Escondido, wybrałam godzinny lot, niewiele droższy od biletu autobusowego. Ulga.
Miło było mieć przy sobie Xaviera, bo dzięki niemu dowiedziałam się rzeczy, które w innej sytuacji na pewno by mi umknęły. Kiedy miałam ochotę na koktail owocowy, polecił mi spróbować smoothie z pigwicy właściwej, owoca, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Ciężko porównać jego smak do czegokolwiek (może odrobinę do śliwki?) ale był bardzo dobry, choć gęsty i mocno sycący.
Spacer po Coyoacan. Churros z jednej z ulubionych miejscówek w mieście. Z cajetą- dulce de leche z koziego mleka i kremowym serkiem. No i nadgryziony churro Xaviera, bo nie znał mnie wystarczająco długo i zapomniał, że nie może zacząć jeść zanim zrobię zdjęcie;). Cafe El Jarocho, jedna z ulubionych kawiarni mieszkańców Mexico City, podobno w weekendy ustawiają się tu kolejki. W tłusty czwartek, żeby połączyć moce z ojczyzną, wybrałam się do El Morro, funkcjonującej od 1935 kawiarnii słynącej z churros. Churros wytarzane w cukrze z cynamonem i do tego gorąca czekolada. Niekoniecznie gęsta i intensywna w smaku, ale to pewnie i lepiej, bo inaczej nie pokonałabym całej porcji. Pamiętam jak kilka dobrych lat temu oglądałam odcinek "Boso przez świat" Cejrowskiego z Mexico City i część odcinka nagrywał właśnie tutaj, na 45piętrze budynku Torre Latinoamericana. Miałam wtedy wyobrażenie o tym mieście, że jest niebezpieczne, zanieczyszczone i że łatwo zatruć się jedząc coś na ulicy. Teraz bawi mnie to wspomnienie chociaż rzeczywiście nad miastem widać unoszący się smog. Mexico City tworzy jedną z największych aglomeracji miejskich na świecie, liczącą 21mln mieszkańców. I rzeczywiście, patrząc na miasto z góry, nie widać jego końca. Podobnie jak w Tokio. Ustrzelone gdzieś w mojej dzielnicy, Colonia Roma, która uznawana jest za najładniejszą w mieście. Gdybym miała 50tkę pewnie bardziej postarałabym się ją sfotografować, ale wygrało lenistwo. Tacos al pastor to efekt wpływu libańskich imigrantów na kuchnię meksyńską. Mięso shoarma na tortilli, podawane często z anananem, do tego kilka klasycznych dodatków typu cebula i kolendra. El Tizoncito, który dzisiaj jest lokalną sieciówką przypisują sobie też wynalezienie tacos al pastor i właśnie tam postanowiłam ich spróbować. Jadłam je później w jeszcze dwóch innych miejscach, ale nie przebiły pierwszych. Miejskie targi w Mexico City były moimi ulubionymi miejscami do zwiedzania. Mercado de Medelin znajdował się niedaleko mojego hostelu, ale przede wszystkim polecam odwiedzenie La Merced, zwłaszcza jeśli chodzi o zakupy spożywcze, bo wszystko było tam bardzo tanie. Widząc wielkie piniaty zapragnęłam rozbić taką któregoś dnia. Opuncje sprzedawane są w takich ilościach jak pomidory czy ziemniaki. Na lunch wybrałam stoisko z owocami morza i zamówiłam zupę. Za 11zł dostałam miskę pysznego pikantnego bulionu z krewetkami, małzami, rybą i krabem. Posypana kolendrą przeniosła mnie do Portugalii. W jeden z wieczorów Xavier zabrał mnie na punkt widokowy na wysokości ponad 3tys m.n.p.m.
Mexico City leży na wysokości ponad 2200 m.n.p.m, więc bieganie tam było dla mnie praktycznie treningiem wysokogórskim.
Jedną z weekendowych wycieczek były piramidy/ miasto Azteków w Teotihuacan, kilkadziesiąt kilometrów za miastem. Xavier odsłonił z tej okazji dach w swoim Jeepie, co przy takiej idealnej pogodzie przyniosło podwójną frajdę z road tripu. Na Teotihuacan czułam się trochę jakbym znowu miała 8lat i była ciągana po muzeach i kościołach, które niekoniecznie mnie wtedy interesowały. Tłum, kolejki, upał, płaczące dzieci, pamiątki na każdym kroku. Eee...nie ruszyły mnie za bardzo te piramidy. Wiem, że w Guatemali zrobią na mnie większe wrażenie. Chciałam to zrobić jak tylko wyruszyliśmy z domu, stanąć na siedzeniu, rozłożyć szeroko ramiona i poczuć na sobie . W końcu nadarzył się idealny moment, w radiu leciało "Smells Like Teen Spirit" zjeżdzaliśmy autostradą w dół, a w oddali ukazało się oświetlone zachodzącym słońcem Mexico City. Miałam w głowie "The Perks of Being a Wallflower", a to był chyba najlepszy moment z mojego pobytu w mieście.
Jazda na stojąco tak mi się spodobała, że później za każdym razem jak gdzieś jechaliśmy, starałam się stanąć chociaż na chwilę.
Xavier do niedawna mył sałatę mydłem, więc dałam mu kilka lekcji gotowania i wiedzy o produktach spożywczych. A poza tym korzystałam z tego, co znajdowałam na targach, czyli przygotowywałam milkshaki z niecodziennych owoców jak np. mamea, albo robiłam moją meksykańską wersję kanapki grilled cheese sandwich: ser Oaxaca, jarmuż, kolendra, awokado, salsa verde.
W ostatnią noc miałam do zrealizowania misję. W miejscach poleconych przez kolegę Mike'a znalazło się jedno, przy którym napisał, że na pewno zachoruje po tym jedzeniu. Mike powiedział mu, że jestem twarda jak byk i nic mi nie będzie. A skoro zakładano się o mój żołądek w odległej Kanadzie, musiałam udowodnić, że przetrwam to przeklęte Tacos Beto. Miejsce słynie z tego, że serwuje tacos z dodatkiem (na życzenie) cochinady. Widzicie ten tłuszcz na zdjęciu? Przez całą noc smażą w nim mięsa, kiełbasy, cebule, a cochinada to resztki, które wyławiają z dna durszlakiem. Brzmi jak zawał serca na miejscu i coś czego normalna wątroba nie przetrwa. Zamówiliśmy dwa tacos z cochinadą. Była godzina 23, a na drugi dzień musiałam wstawać po 5 rano i jechać na lotnisko. Wiedziałam więc czym ryzykuje i że może skończyć się tragicznie dla mojej podróży. Wyobrażałam sobie, że siedzę w samolocie w momencie startu i nagle muszę biec do toalety. To byłby dopiero dramat... Na szczęście przetrwałam bez bólu brzucha i rozwolnienia. Zwycięstwo.
Zamiast 18h podróży do Puerto Escondido, wybrałam godzinny lot, niewiele droższy od biletu autobusowego. Ulga.
Pamiętam, że uczyłaś się jakiś czas hiszpańskiego. Używasz go teraz w rozmowie w podróży? Czy meksykańska wersja hiszpańskiego jednak jest nie do ogarnięcia?
OdpowiedzUsuńW Indiach mamy też pigwicę i nawet udało mi się z nich niechcący wyprodukować gumę do żucia :)) http://www.asiaya.pl/domowa-guma-do-zucia/ Mi przypominała w smaku połączenie baardzo dojrzałej gruszki i krówki z miodem
OdpowiedzUsuńA mnie się ta piramida baardzo podoba (przynajmniej ze zdjęcia, choć myślę, że w realu efekt byłby nawet mocniejszy). Świetnie się czytało, chociaż podróży pociągiem nie zazdroszczę:)
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem tych świetnych zdjęć! Jest tak kolorowo i w porównaniu do nas egzotycznie! Aż mi się nogi rwą do jakiejś podróży...
OdpowiedzUsuńJakimi obiektywami robiłaś te zdjęcia (w szczególności szerokie kąty)? :-) Są piękne!!!
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie ma więcej zdjęć tej dzielnicy! :D
OdpowiedzUsuńAch Ula.... *marzy*
OdpowiedzUsuńWszystko tam takie cudowne.. <3 A kiedy spotkanie z Bzu i drugą Kasią? Planujecie jeszcze wspólną podróż przez Gwatemalę czy tylko Meksyk? :)
OdpowiedzUsuńMój hiszpański prawie nie istnieje, ale korzystam z tego co mogę, a meksykańska odmiana jest jedną z tych łatwiejszych;)
OdpowiedzUsuńHaha super, no właśnie czytałam, że używa się jej do produkcji gumy do życia :)
OdpowiedzUsuńBzu dotarła do mnie dzisiaj rano, a Kasia niestety musiała zrezygnować z podróży. Zmieniłyśmy plany i ja na razie nie ruszam się z Meksyku, Bzu będzie u mnie, sama zwiedziła trochę Gwatemali, a ja wybiorę się tam kiedy indziej.
OdpowiedzUsuńMeksyk - marzenie życia. Tam jest po prostu wspaniale. Super, że zostajesz w MX na dłużej - mam nadzieję, że to oznacza więcej postów, bo baaardzo ich wyczekuje :)
OdpowiedzUsuńMały błąd. Piramidy w Teotihuacan w żaden sposób nie są azteckie, zostały wzniesione ponad 1000 lat wcześniej niż na te tereny przybyli Aztekowie.
OdpowiedzUsuńWspaniały opis!
OdpowiedzUsuńCzuje sie tak jak bym tam była ;)
Świetny wpis jak zawsze! Piękne zdjęcia, tyle ciekawych miejsc i wspaniale wyglądającego jedzenia!:D
OdpowiedzUsuńMam pytanie - czy masz może jakieś sprawdzone metody na zorganizowanie taniego pobytu w Szwecji lub Norwegii? Jakiś fajny i tani hostel, środek transportu, restauracja? Byłabym bardzo wdzięczna za wszelkie wskazówki :)
Pozdrowienia i z niecierpliwością czekam na kolejny post!:D
1. Moj chlopak byl w Mexico City trzy razy, w trakcie pierwszej wizyty okradli go wlasnie w metro.. :d mowil, ze od tamtej pory wybiera inne srodki transportu :D
OdpowiedzUsuń2. Uhh, wiem co to znaczy gorąca czekolada w Ameryce Środkowej. Próbowałam w Panamie i nie dopiłam do końca :p zwykłe kakao z wodą i dodatkiem mleka chyba..
3. A tacos al pastor sa przepyszne :) praktycznie zawsze i wszędzie.
4. sałatę mydłem? o moj boze, faceci... ;)
Ania, http://taffydream.net/blog/
To tak, jak u mnie, mimo że uczę się już rok ;) Kiedyś oglądałam Boso przez świat, gdzie Cejrowski mówił, że właśnie meksykańskiego hiszpańskiego nie da się zrozumieć jeśli nie jest się stamtąd, dlatego pytam :) W sumie meksykański może być trochę łatwiejszy, bo ma sporo naleciałości z angielskiego (https://www.youtube.com/watch?v=vwSGh4ceto0) - z drugiej, mnie np. zabija tempo w jakim mówią Meksykanie (https://www.youtube.com/watch?v=Z2vfQ5a46dI), ogólnie hiszpańskojęzyczni mówią szybko, ale takie tempo to jakieś nieporozumienie ;)
OdpowiedzUsuńNie miałam 50tki w Mexico City, wszystko robione jest szerokim kątem- 24mm 2.8
OdpowiedzUsuńHej!
OdpowiedzUsuńNo niestety oba kraje (zwłaszcza Norwegia) są okrutnie drogie... Nie mam do polecenia nic konkretnego, bo zarówno w Szwecji i Norwegii byłam pare dobrych lat temu, ale jeżeli postarasz się wyszukać możliwe tanie opcje przez Google, to na pewno trafisz na trochę info. Ja ze swojej strony mogę polecić http://www.hostelbookers.com/ lub ewentualnie http://www.hostelworld.com/hostels do rezerwowania noclegów.
1. W tamtym ścisku totalnie było możliwości, żeby ktoś mnie okradł, bo nie dało się ruszyć :D no ale prawda, kieszonkowcy w środkach transportu to częste przypadki.
OdpowiedzUsuń2. Fakt, chociaż przy wysokich temperaturach na gęstą i tak nie miałabym ochoty na gęstą :)
3. Przekonałam się, że pyszne są tylko w miejscach, które naprawdę słyną z dobrych, bo już kilka razy widziałam taco al pastor w formie tortilli + cienkiego plastra mięsa i nic więcej
4. Dokładnie :D
Oh jak cudownie <3
OdpowiedzUsuńPokazałam Twojego posta mojemu meksykańskiemu znajomemu, którego odwiedzę w październiku. Będzie to moja pierwsza tak daleka podróż, dlatego cieszę się, że zobaczyłam u Ciebie te zdjęcia, tym bardziej, że są to miejsca, które on kojarzy i zna :) Poza tym perspektywa ratowania małych żółwi na plaży.... brzmi jak kosmos!
Dziękuję za Twoją wizytę w Mexico City i ukazanie jej światu!! i chyba zwariuję! Trzymaj się Ula! Pozdrawiam :)
W takim razie życzę Ci świetnej podróży!
OdpowiedzUsuńP.S. To nie było ratowanie żółwi, a wypuszczanie małych na wolność.